Juan Maria Alvarez i Tito Alvarez
Oczy… Wpatrujące się w niego oczy. Ten obraz wrył mu się w pamięć i pozostawał przed oczyma niczym prześwietlona klisza. Zza oczu zaczęła się wyłaniać sala operacyjna i ludzie w ustawieniu którego nie pamiętał. Myśli przytłaczał mu wąż którego nie imały się kule oraz jego własne, bijące, okrwawione serce w ręku indianina. Był totalnie rozbity. Powoli docierały do niego słowa Grubego Alfredo. Słowa, które nie miały sensu. O jakim wrzasku mówił? Przecież wszyscy strzelali. A później ten rozpierdol w sali. Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku drzwi, które przecież zostały wyrwane z zawiasów i powinny wyglądać jak po zastosowaniu w ich obecności silnych ładunków wybuchowych.
Ale nie wyglądały. Były całkiem normalne. Lekko oszklone, jak na jakimś statku, takim małym, śmiesznym okienkiem. I całe.
Przecież to niemożliwe… na własne oczy widział jak ciemność, która przybrała postać węża rozwala wejście…
Zerwał się na nogi i chciał wybiec na korytarz, zobaczyć go bo przecież tam odbywała się cała kanonada, nie wymyślił sobie tego.
- Hej! Puta! - broń jednego z ochroniarzy Ucozz skierowała się w stronę Juana, naładowana i gotowa splunąć śmiercionośną serią ołowianych pocisków - Nie ruszaj się, pierdolcu. Niech nikt się nie rusza.
Spoglądali na swojego el patrone - z otworzoną klatką piersiową, wyraźnie martwego zważywszy na dźwięki wydawane przez maszyny monitorujące pracę serca i na podziurawione kulami kafle na ścianie, tuż nad łóżkiem pechowego pacjenta. Było widać, że świerzbią ich paluchy, by otworzyć ogień. Nieważne do kogo. A próbujący uciec z sali, w ich mniemaniu Juan, nadawał się na taki cel idealnie.
- Stój!
Warknięcie sicarios z kartelu nie pozostawiało wątpliwości, że życie Juana Marii Alvareza, jak i reszty ludzi w zaipmrowizowanej sali operacyjnej pozostaje pod znakiem zapytania. A Juan, na dodatek, miał broń w rękach i było widać, że tylko ułamek sekundy dzieli żołnierza kartelu Sinaloa od rozwalenia członka gangu SV.
Jak zawsze widok broni podziałał na Alvareza trzeźwiąco.
- Usłyszałem krzyk Tito i wpadłem tutaj. Zobaczyłem go leżącego koło stołu. Łapiduch mówi, że to był zawał oraz że senor Ucozz zmarł w trakcie operacji. Potem ja… sam nie wiem co się stało… puta… straciłem przytomność i obudziłem się teraz. - nie sądził żeby prawda o tym co widział i co pamięta miała mu teraz w jakikolwiek sposób pomóc.
- Nie strzelać, synowie idiotów! - odezwał się słaby głos z podłogi. - najmniejszy rykoszet z tych automatów pierdolnie w butlę z tlenem i cała ta sala poleci do Najświętszej Panienki. - Tito leżał na podłodze i trzeźwiał co najwyżej pół minuty, ale w tym czasie sytuacja zdążyła eskalować z tragicznej do absolutnie beznadziejnej. Wstał, ciężko opierając się o maszynerię tlenową. Ku zaskoczeniu wszystkich dociskał do niej wyciągnięty Bóg wie skąd pistolet.
- Rzucić broń. Wszyscy kurwa!
Zaskoczył wszystkich. Nawet Daria i Alfredo, którzy spojrzeli na niego z brakiem zrozumienia.
- My też?
Juan schował glocka za pasek od spodni. I tak wypróżnił magazynek do widmowego węża więc z broni na ten moment nie było specjalnego pożytku. Pamiętał jednak o tym że beretta nadal jest załadowana i w zasięgu ręki.
- Wyluzujmy panowie, nie chcemy się tu pozabijać. Zróbcie tak jak mówi Tito. - Słowa skierował głównie do ochroniarzy Ucozza.
Dwaj ludzie kartelu popatrzyli na siebie, a potem, powoli, niechętnie opuścili broń. Jednak nie wypuścili jej z rąk. Ich twarze stały się podejrzliwe. Oczy czujne i drapieżne. W końcu ludzie braci Ucozz nie należeli do byle pętaków z ulicy, którzy srali w gacie na widok giwery.
- Dobra. I co teraz?
Widząc, że ludzie rodziny Ucozz opuścili broń, Gruby Alfredo i Dario poszli w ich ślady. Widać było, że Węże też potrzebują odpowiedzi.
- Puta. Tito, Juan. Powiecie, co tutaj się odpierdala? - zapytał Alfredo, oficjalny wiceszef ich gangu.
Juan spojrzał na Tito licząc na to, iż ten wie coś więcej. To co wiedział sam było na tyle nieprawdopodobne, że nie chciał mówić o tym głośno.
- Będziemy debatować później. Teraz wszyscy wypierdalać z mojej sali operacyjnej i nie wpuszczać nikogo, jeśli za 30 sekund nie podłączę go pod sztuczne serce i nie zacznę reanimacji nastąpi śmierć mózgu. - powiedział Tito wskazując palcem nieuzbrojonej ręki na maszynę wciąż równomiernie pompującą tlen z trzymanej przez niego butli w martwe płuca Uccoza.
Oczywisty z medycznego punktu widzenia idiotyzm miał jeden cel: rozproszenie. Przez kilka cennych sekund zabłysła fałszywa iskierka nadziei. Iskierka wymagająca od nie-medyka przynajmniej dobrej chwili zastanowienia, by ją odegnać. Chwili, której Tito nie miał zamiaru dać. Opuszczona broń gangsterów to kolejna sekunda przewagi. Następną sekundę zawahania mogła mu dać butla z tlenem którą trzymał przed sobą - po prawdzie nie miał pojęcia co się stanie gdy zostanie przestrzelona. To więcej niż mógł marzyć, że ugra w tej sytuacji. Nadal dość mało. Musiało wystarczyć.
Tito błyskawicznym ruchem nadgarstka przekręcił przyciśniętą do butli broń w stronę ochroniarzy kartelu i wystrzelił cztery razy.
__________________ ---------------
Rymy od czasu do czasu :)
Ostatnio edytowane przez Gortar : 19-10-2018 o 10:34.
|