Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-10-2018, 09:30   #33
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Strażnik siedział niemal nieruchomo w siodle. Być może przyczyną była lina, która kurczowo trzymała jego, i jego pasażera w gryzącym, konopnym uścisku. Być może zmęczenie, które spięło wszystkie mięśnie w jeden wielki węzeł. Erik wiedział jednak, że był to strach. Nie strach przed konsekwencjami jakiegoś szalonego, głupiego kawału, czy nawet, Sigmarze broń, wykroczenia. Strach, który paraliżował w tej szczególny sposób swoje ofiary, kiedy myśliwy wychodził na polowanie. Ofiara zastyga wtedy, nie mogąc zrobić nic więcej, wiedząc, że łowca nie chybi celu. Jakby godząc się ze swym losem. Erik poznał to uczucie nie raz, ale we wiosce chwilami uderzało niczym obuch. Lata szkolenia i doświadczenie, zebrane na szlaku wbiły w nim pewne instynktowne ruchy, i pozwoliły ocalić życie. Działaj i żyj. Brzmiało w jego głowie miarowo, niczym motto. Ale chwilami, kiedy sięgał pamięcią do scen z wioski, wracających niczym zwrotka w piosence, był równie bezsilny co ofiara łowcy. Erik ledwie siedział, i gdyby nie naciskający na jego plecy staruszek, i kulbaka wbijająca się w podbrzusze, niechybnie leżałby teraz gdzieś w lesie, w gnijącym leśnym poszyciu. Wzrok wbił między uszy konia, który najpewniej był równie przerażony jak on sam i patrzył, czasem czałkiem głupawo jak zwierze merda uszami na boki. Minuty upływały, godziny wlokły się niczym klonowy syrop a Erik wciąż gapił się w te merdające uszy konia, niczym zaczarowany. Aż w końcu koń zachrapał i stanął, patrząc na wioskę, budząc strażnika z tego przedziwnego letargu.

Wioska, a raczej jej ruiny przywołały miłe wspomnienia z dzieciństwa, i podziałała na Erika niczym kojący balsam. Przez chwilę widział wracających z podróży dziadka i ojca, którzy zsiadali z koni, śmiejąc się do siebie, najpewniej z opowiadanego wcześniej dowcipu. Westchnął, opanowując drżenie dłoni, przeciągnął się, opanowując przeszywający ból w plecach i rozglądał się już z pewną ciekawością po wiosce.


Erik zeskoczył z konia, rozprostowując nogi. Odwiązał linę wciąż trzymającą starca do kulbaki i pomógł mu zdjąć i od razu poszukał jakiegoś pieńka, na którym ten mógłby spocząć. Strażnik czuł ból w łydkach i plecach od kilkunasto-, już, godzinnej jazdy i wiedział, że staruszek mógł odczuć to jeszcze boleśniej.
-Frau? Wszystko w porządku? Wasz ojciec jest bezpieczny – oznajmił Erik patrząc na dziewczynę
Rudowłosa niewiasta najpierw pociągnęła nosem kilka razy, a potem przełknęła głośno ślinę, patrząc na to jak mężczyzna pomaga jej ojcu. Łzy kręciły jej się w zielonych oczach, ale usilnie je powstrzymywała, zaciskając przy tym wargi w wąską kreskę i nawet lekko przygryzając jedną z nich. Kiedy już się odezwała, jej usta były prawie czerwone.
- Tak, dziękuję - kiwnęła słabo głową i kucnęła obok ojca, patrząc na niego z przejęciem. Przez moment na jej młodej buzi zagościł lekki uśmiech. Później spojrzała na Erika
- Mogę się odwdzięczyć jedynie zaleczeniem ran… Nic więcej nie potrafię - zwróciła się do mężczyzny, patrząc wyczekująco ze strachem w oczach. - Czy… Doskwiera ci coś? - dopytała niepewnie zaciskając szczękę. Bała się, że odpowiedź może brzmieć w stylu “tak, samotność”. Nie czuła się bezpieczniej niż wśród żywych trupów, choć chyba powinna, prawda?
- Kilka skaleczeń, nic wielkiego - popatrzył na jej torbę lekarską - Widzę tu więcej potrzebujących, więc powinienem zająć się koniem. Uratował nam dziś życie, a pewnie cierpi od siodła. Czy potrzebujesz pomocy, aby zorganizować jakiś punkt, w którym opatrzysz tych rannych, Frau… - strażnik zawiesił głos nie wiedząc jak dziewczyna ma na imię.
- Melisa. - dokończyła ściszonym ze strachu głosem - Nazywam się Melisa, a mój ojciec Kardigan. Był cenionym medykiem, teraz jednak, jak widać… - dziewczyna wzruszyła ledwie jednym ramieniem. Nim zacznie leczyć innych, musiała najpierw nastawić sobie bark. To wzbudzało w niej zdwojone obawy.
- Ja umiem leczyć, ale nie tak dobrze jak on - westchnęła potężnie patrząc na mężczyznę z dołu, gdyż wciąż siedziała w kuckach obok swego ojca. Zamrugała szybko oczami, czując jak ją pieką od łez i pogody.
- Chyba nie potrzeba mi punktu, po prostu się przejdę i popytam… tylko najpierw naprawię siebie - uśmiechnęła się chcąc udać, że to dla niej żaden problem, ale nie potrafiła kłamać. Jej wyraz buzi wyraźnie wskazywał na strach i bezradność.
Strażnik przyklęknął tak, aby jego rozmówczyni nie peszyła się kiedy patrzył na nią z góry.
-Proszę się nie martwić już pani Melisso – powiedział spokojnie próbując uspokoić dziewczynę – żyjemy, twój ojciec jest z tobą, póki co jesteśmy bezpieczni i chwilę tu odpoczniemy i postanowimy, co robić dalej. Proszę się już nie bać. – uśmiechnął się do dziewczyny uspokajająco. Ta pociągnęła ponownie nosem i nerwowo pokiwała głową na znak, że rozumie. Głos uwiązł jej w gardle.
- Taak, widzę. Wie pani co? Zróbmy tak. Pani zajmie się tą paskudną raną, a ja przejdę się, i znajdę odpowiednią ziemiankę, albo jakiś dom na te wszystkie...utensylia. Pani ojciec przecież nie będzie biegał po wiosce. Prawda? Ah, i proszę mi mówić Erik – strażnik uchylił kapelusza i wstał, klepiąc konia po szyi – No dobra stary, idziemy Cię rozsiodłać – mruknął i zbierał się do odejścia.
Lisa, jako osoba nieumiejąca podejmować samodzielnych decyzji, zgodziła się z mężczyzną kiwnięciem głowy. Wciąż patrzyła na niego tymi swoimi dużymi, szmaragdowymi oczami i wpatrywała się w jego męski wyraz twarzy niczym w obrazek. Ponownie pokiwała głową, tym razem bardziej energicznie.
- Tak, dobrze. Dziękuję. - powstała z ziemi i stanęła prosto, patrząc za odchodzącym mężczyzną. Musiała poszukać jakiegoś samotnego miejsca ze ścianą, aby naprawić swój bark z dala od ciekawskich spojrzeń.

Erik rozpaczliwie potrzebował coś zrobić, aby zająć czymś rozszalałe myśli. Chwila rozmowy z dziewczyną wydającą się być w jeszcze większym szoku niż on sam pozwoliła na moment się na czymś skupić, nie załamać się od razu, a jej miła twarz i piegi na nosie działały kojąco. Mimo wszystko niepokój narastał. Czuł nieznośnie swędzenie, jakby tysiąc mrówek chodziło mu pod skórą. Musiał na chwilę zniknąć z widoku postronnych, aby nie widzieli jego coraz bardziej trzęsących się rąk i ogarniającej go wściekłości. Wszedł do domu, i od razu niemalże zaczął wyrzucać przez okno i drzwi zbutwiałe i nie nadające się do niczego, potrzaskane meble. Coś pękło, kiedy nie mógł wyciągnąć z pod zapleśniałej komody fragmentu starego dywanu, pełnego pleśni i brudu. Jego but łamał zniszczony mebel, demolując go jeszcze bardziej w tym gwałtownym zrywie agresji i wściekłości, jakby chciał odpłacić komuś za krzywdy jakich doznali ludzie. Po chwili jednak zdał sobie sprawę z absurdalnej sytuacji i po prostu klapnął na podłogę, ukrywając twarz w dłoniach. Nie miał siły nawet płakać, palcami tarmosząc włosy jakby chciał wyrwać je lub zerwać twarz z umęczonej scenami rzezi głowy. Zamknął oczy i chwilę odpoczywał, dysząc ciężko, niezdolny się ruszyć. Rżenie koni i odgłosy dokazywania dzieciaków otrzeźwiły go, jakby budząc ze snu."Weź się w garść człowieku.Po prostu pozbieraj ich do kupy". Spokojnie wyjął wykładzinę z pod resztek mebla. Uśmiechnął się do siebie, odprężając się i zabrał się ponownie do roboty. Niepokój zniknął, zastąpiony przez plan działania. Sprawdzić z krasnoludem kuźnię i sprawić, by jego pistolet znów działał. Pomóc Melissie uprzątnąć ten dom. W rzece powinny być ryby i być może nie zaśniemy dziś głodni. Plan wydawał się dobry. Działaj i żyj.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline