Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-10-2018, 10:00   #40
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, bardzo późne popołudnie

Cytat:
O 20 schadzka z czarnuchami w Shrimp & Tacos. Proponuję ich rypać na dwie tury. Kilku z nas otwarcie, kilku zaczai się, gdyby trzeba ich wyjebać dodatkowo w kakaowe oczko.
Ten SMS wysłany do wszystkich Węży z telefonu Angelo zapowiadał emocjonujący wieczór. SV nie przeczuwali jeszcze, jak bardzo emocjonujący.


Alvaro J. F. Perez "Oreja"

El Manivela dał poprowadzić się do samochodu. Musieli skorzystać z dziury w siatce, i wtedy Oreja myślał, że dojdzie do wymiany ognia pomiędzy nim, a pedziami z Narwańców, ale pomylił się. Nikt chyba nie chciał być tym pierwszym, który zarobi kulkę. Możliwe też, że wiedzieli, z kim mają do czynienia.

- Nie jechać za nami! Czekajcie, pedzie! Dogadamy się. Jesteśmy, puta, rozsądni.

Tja.

Narwaniec i rozsądek pasowały do siebie, jak pięść do dupy. Ucho nie narzekał jednak. Wyszedł cało z nieciekawej sytuacji i tyle, na razie, musiało wystarczyć.

Pojechali za miasto. W ustronne miejsce, gdzie niewiele osób mogło im przeszkodzić.

Prowadził El Manivela, a Oreja siedział za nim ze spluwą gotową do strzału.
Potem wyszli na zewnątrz, musieli przejść dobry kilometr, wspinając się niemal ciągle pod górę, skąd mieli całkiem dobry widok na miasto. Było piękne.

Z daleka nie widzieli też całego brudu i syfu, jaki wypełniał ulice.

- Masz szlugi? – zapytał Narwaniec.

Palili. Narwaniec przyglądał się Alvaro z uwagą, jakby analizował, jak cała sprawa się potoczy i kto skończy z kulką w głowie. Z bliska przywódca Narwańców wyglądał na dość rozsądnego. W końcu prowadził gang, który całkiem dobrze dawał sobie radę na dzielnicy. Dawał, bo połowa jego ludzi w jednej chwili została wyrżnięta.

- Dobra. Dość tego pedalskiego milczenia – mruknął El Manivela. – Wiem, kim jesteś. Wiem, z kim się kręcisz. Z Psem i SV. Nazywają cię Ucho. Ulica cię szanuje. Podobnie jak mnie. Wierzę ci, że to nie byłeś ty, ani żaden z twoich kumpli z Węży.

Zaciągnął się dymem z papierosa i przez chwilę w milczeniu patrzył na miasto.

- Jabany w dupę pedał…

Niedopałek zakreślił w powietrzu małą pętlę i poleciał w krzaki, a Alvarez zrozumiał, że szef Narwańców nie mówi o nim.

- Enrico. Mój zastępca. Wziął robotę, której nie aprobowałem. Czułem, że mogą z tym być problemy. Pierdolony Indianiec.

- Indianiec? – Zastępca Narwańców nie wyglądał na Indianina.

- Kilka dni temu skontaktował się ze mną taki jeden pedzio. Indianin. Nie znam go. Na pewno nie jest z Mazaltanu, nawet chyba nie z Sinaloa. Przedstawił się jako Elsombre. Wciskał mi różne pierdoły. Że jesteśmy twardzi. Że mamy odpowiednie cohones, by postawić się całemu światu. Takie tam pierdolenie. Proponował sporą kasę za brudną robotę. Z piłami mechanicznymi. Wiesz, że znani jesteśmy z tego, że lubimy kroić mięso w ten sposób. Nie chciał powiedzieć, kto będzie celem. Wiesz. Takie, puta, pierdolenie. Równie subtelne, jak wbijanie kaktusa w dupę. Więc kazałem mu się jebać. I tyle. Dzisiaj dowiedziałem się, że ktoś zajebał kuzyna rodziny Uccoz. Piłami mechanicznymi. Więc się wkurwiłem. Pomyślałem, że jakiś chujek, próbuje skierować podejrzenia na nas. A potem, puta, się okazało, że mój zastępca, jebany w dupę przez psa, debil, za moimi plecami wziął brudną kasę. A dowiedziałem się tyko dlatego, że jeden z moich zdradzieckich ludzi, zaćpał i nie wziął udziału w nocnej imprezie. Kazałem mu spierdalać. Wszystkim tym jebańcom, co poszli za Enrico, miałem ochotę wepchnąć w gębę skorpiona, albo wpierdolić nagich w kaktusy. Tym bardziej, że ulica zaczęła szeptać, że bracia Uccoz zapłacili jakimś twardzielom, by poszukali zabójców rodziny. Nie chciałem, aby działania Enrico odbiły się na reszcie moich ludzi. Chciałem nawet powiedzieć o tym Indiańcu, ale wtedy wybiło gówno. Ktoś zastrzelił jednego z braci Uccoz. W samym środku dnia, na jednej z głównych ulic. Mówi się, że to federales, po namowie tych gringo ze Stanów. Jebane DEA.

Narwaniec splunął na ziemię.

- Powiedziałem ci wszystko, jak u księdza na spowiedzi, amigo – spojrzał na Oreję i ucho zrozumiał, że facet gra w grę o nazwie „uratuj, co się tylko da”.

Czy kłamał? Nie miał pojęcia. Czy obwiniał zabitych kumpli, zrzucając na nich winę, by ochronić resztę zamieszanych w rzeź w „Deliciosa Gamba”? Jedno było pewne. Narwaniec hamował swoją wściekłość. Pozornie spokojny, starał się współpracować, bo widział w tej współpracy szansę na złagodzenie gniewu braci Uccoz. No, chyba że chodziło o zemstę i honor. To, dla takich ludzi jak Narwaniec pozycja była ważna. Ulica długo pamiętała. I nigdy nie wybaczała.

- Dobra. Napierdalam gębą, jak kurwa przy lodzie. Teraz twoja kolej, amigo. Powiedz, czego szukałeś. Lub kogo? No, chyba że masz jeszcze jakieś pytania. Wtedy, przy fajce, pogadam i zobaczymy, jak wyjść z tego cało.

Orejo nie bardzo wiedział, kogo Manivela ma na myśli. Swój gang, czy Węże.


Angelo Gabriel Martinez i Hernan Juan Selcado

Jazda z trupami w bagażniku przez miasto, w godzinach szczytu, nie należała do takich, które można uznać za niestresujące, szczególnie, że wyraźnie psy zrobiły się bardziej aktywne. Na ulicach dostrzec można było więcej niż zazwyczaj zielonych mundurów federales. Czasami zatrzymywali jakiś samochód i kierowali na pobocze, do kontroli. Uzbrojeni po zęby wyglądali, jakby kogoś szukali.


Potem zrobiło się łatwiej. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, część patroli zniknęło z ulic i sporo wozów na sygnale przecinało ulice Mazatlan pędząc ile tylko fabryka dała, gdzieś w stronę centrum, gdzie wcześniej chyba usłyszeli jakiś wybuch. Zdecydowanie coś poważnego dzisiaj odpierniczało się w mieście.

Kumpel Hernana – Lionel – czekał w umówionym miejscu. Podjechali samochodem i korzystając z osłony parkingu i budynków, przewieźli ciała wózkiem do krematorium. Poza Lionelem nikogo w nim nie było, więc operacja przebiegła dość sprawnie.

Na pierwszy ogień poszedł Camillo, a kiedy ich kumpel zmieniał stan skupienia, Lionel gadał z Hernanem, jak na starych kumpli przystało. Oczywiście, jednym z tematów była kwestia wynagrodzenia za przysługę zutylizowania odpadków.
Do tej pory usunięcie trupa kosztowało dwa tysiące dolarów. Teraz cena podskoczyła do dwóch i pół. Niewiele, zważywszy na profesjonalizm usługi.
Podczas, gdy szykowali ciało Dolores, Lionel musiał wejść na górę i zagadać jakiegoś klienta, który przyjechał pogadać o jakimś zleceniu.

- Załaduj tę kurewkę – powiedział Lionel wskazując na szczątki dziewczyny. – A potem spadajcie. Ten na górze, to taki mały chujek. Inspekcja handlowa. Przyłazi i węszy, co jakiś czas. Pewnie to glina. Lepiej, żeby was tutaj nie widział.

Kiedy dziewczynę objęły płomienie pieca wrócili do samochodu. Gdy wsiadali, otrzymali SMS-a.

Cytat:
Chłopaki kupili plan, esse. Za pół godziny w gniazdku
Pozostawili im tyle czasu, że ledwie dadzą radę dojechać.


Javier Orozco

Obudził się z wrzaskiem. Próbował zamachać rękami, ale szybko zorientował się, że ma je unieruchomione. Nad sobą ujrzał nie łeb węża, lecz spokojną twarz kobiety w średnim wieku, ubranej w strój ratowniczki medycznej.
Usłyszał też dudniącą gdzieś obok niego syrenę i zrozumiał, że jedzie karetką na sygnale.

Wypadek. Ksiądz. Zabici.

Wszystko plątało się w jego głowie.

Już nie potrafił zrozumieć, co jest prawdą, a co imaginacją.

Miotał się, dziko, rozpaczliwie, spanikowany – niezdolny zapanować nad swoim ciałem, aż kobieta dała mu jakiś zastrzyk, po którym na chwilę odpłynął w niebyt.

Czuł się tak, jakby pływał w pustce, unosił w basenie pozbawionym wody, ale mimo wszystko w jakiś pokrętny i tajemniczy sposób spełniającym swoją funkcję. Wokół niego unosiły się węże. Zrodzone z dymu, z cienia i ze zła. Czystego, nie zrodzonego z ludzkiej moralności, lecz takiego, które było starsze niż Ziemia, starsze niż gwiazdy. Zła, które było zawsze, nim jeszcze zrodziły się gwiazdy wyplute przez ciemność wszechświata.

Umysł Javiera był niczym gąbka. Taka, którą nasączono zbyt dużą ilością dziwacznych, pojebanych myśli. Myśli o Wężach.

Ocknął się, gdy karetka zwolniła i zatrzymała się wyłączając sygnał. Nadal był półprzytomny, gdy ratownicy nadawali informacje o pacjencie rannym w wypadku komunikacyjnym i konieczności przygotowania zespołu medycznego.

Było źle. Musiało być źle, skoro od razu szykowano go na stół.

A potem nagle usłyszał echo jakiejś eksplozji i szpital, przy którym zatrzymała się karetka, rozdzwonił się alarmowym sygnałem.


Juan Maria Alvarez, Tito Alvarez

Kiedy tylko Tito wycelował broń w stronę ochroniarzy Uccoz i nacisnął cyngiel, drugi człowiek kartelu zareagował z szybkością wyszkolonego najemnika. Większość takich ludzi przy szefach karteli było zawodowcami – byłymi glinami, komandosami, bandziorami z przeszłością taką, że gdyby byli żołnierzami, już dawno uznano by ich za weteranów.

Kiedy jego kumpla dziurawiły kule Tito Alvareza, najemnik wystrzelił w stronę chirurga. Ułamek sekundy wcześniej zadziałał Dario, który stał w pobliżu. Trafił żołnierza kartelu w skroń i tylko to spowodowało, że kula zamiast zabić, ledwie zraniła Tito, ocierając mu się o ramię.

Najwyraźniej Bóg sprzyjał skurwielom o zimnym sercu.

Potem Tito, rzucając kumplom z gangu krótkie, „zaraz wszystko wyjaśnię” wdrożył w życie swój plan.

Podszedł do leżących kartelowców upewniając się, że nie żyją, a potem podniósł ich broń i rozstrzelał z niej lekarzy. Prostymi, brutalnymi i śmiercionośnymi seriami wymierzonymi w korpus. Szybka śmierć.

Kule porozrywały ciała przerażonych uczestników operacji brudząc zieleń i biel fartuchów kolejnymi porcjami krwi, tym razem pochodzącej nie z ciała pacjenta, lecz z ich własnych ciał. Biorący udział w pechowej operacji ludzie osunęli się na ziemię, brudząc wyłożone kafelkami ściany krwawymi zaciekami.

- Dobra. Chłopaki. - Tito rzucił do kumpli z gangu. - Spierdalamy stąd.

Alfredo spojrzał na niego tak jakoś inaczej, z przestrachem i szacunkiem. Gang wiedział, że Tito Alvarez ma za sobą spory bagaż przestępstw, ale zabicie kilku ludzi z zimną krwią, jakby wycierał but z błota, musiało zrobić na wszystkich wrażenie.

- Dario. Jestem ci dłużny, amigo – Tito wiedział, kiedy ktoś ratuje mu dupę i wiedział, kiedy trzeba to podkreślać.

- Nie ma sprawy, amigo - powiedział Dario, a Juan dopiero teraz pozbierał się do kupy.

Może, gdyby wcześniej ten Wąż z cienia nie wyprowadził go z równowagi to on ocaliłby tyłek Tito. A może nie?

- Idźcie. - dodał Tito. - Ja jeszcze zatrę ślady.

Kiedy wychodzili, Gruby Alfredo dał znać Juanowi. Ciche, bezgłośne - "pilnuj go" i Juan Alvarez skinął głową, na znak że rozumie. Został z tyłu mając na widoku działania Tito. Ten strzelił, będąc już w wyjściu do sali operacyjnej, w stronę butli z tlenem.

Dogonił ich w korytarzu i kiedy przebrzmiały echa wybuchu wyjaśnił na szybko.

- Oficjalna wersja będzie taka, że operacja przybrała dramatyczny obrót, panowie. Pacjent wszedł w stan śmierci klinicznej, ktoś z medyków nie wytrzymał presji i zaczął uciekać, kartelowcy nie zrozumieli sytuacji i otworzyli ogień.

Wersja dla przyjaciół z gangu była prostsza, jasna i klarowna:

- "Musiałem. Uccoza zabił ten Indianin z piramidy...nie uwierzyliby" – na razie nie została jednak wypowiedziana głośno.

- Wiesz, że mamy przejebane, Tito – rzucił sapiący Gruby Alfredo. – Bracia Uccoz wyrwą nam jaja przy samej szyi, amigo. Pies musi…

Kolejny wybuch w podziemiach nie pozwolił mu dokończyć.

Wyszli na zewnątrz, tą samą drogą, którą przyszli i znaleźli się na parkingu, gdzie Juan i Dario zaparkowali samochód, którym przyjechali.

Na podjeździe stała karetka, a z niej ratownicy wywozili właśnie jakiegoś pechowca. Rannego w wypadku, w strzelaninie lub w inny sposób wymagającego szybkiej interwencji medycznej. Spojrzeli i ze dziwieniem dostrzegli, że tym pechowcem jest ich kumpel z gangu – tchórzliwy i raczej miękki Xavi – Javier Orozco.

- Juan. – Gruby Alfredo podjął decyzję. - Możesz się tym zająć. Dario. Idź z nim. A my, Tito, jak najszybciej musimy wracać do Gniazda. Sprawy rozjebały się dokumentnie. Kiedy prowadziłeś operację dowiedziałem się, że ktoś zastrzelił dwóch naszych. Cristiana i Flugencio. Nie wiem ja wy, panowie, ale ja myślę, że ktoś zaczął polowanie na SV. A ten mały pierdoła tam może coś wiedzieć.

Sygnał syren przeszył powietrze zawodzeniem. W stronę szpitala jechało kilka maszyn wyjących, niczym sfora polujących psów Na pewno były tam jednostki straży, zapewne też policja. Lepiej było zbyt długo nie pozostawać na widoku.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-10-2018 o 10:02.
Armiel jest offline