Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-11-2018, 22:35   #659
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 88

Wyspa; lotnisko; hangar; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Alice Savage



Mokre, zmarznięte sylwetki wypranych z emocji ludzkich duchów zgromadziły się wokół jednej beczki z płonącym wnętrzem. Atmosfera bijąca od ludzi była równie ciepła i przyjemna jak ta bijąca z nieba i z ziemi. Mieli dość, byli wymęczeni i wypluci. Do tego ostatnia zdawałoby się nadzieja jak to, że ten farciarz Guido coś wymyśli, nawet w tak podbramkowej sytuacji i jakoś ich wyślizga z tego upadła wraz z wieścią o jego pojmaniu. Gangerzy był tak bardzo zobojętniali i nieuważni, że ledwo zarejestrowali jak na spotkanie od strony lotniska wyszło im dwie sylwetki. Dopiero z bliższej odległości okazało się, że to też Runnerzy. Ci którzy wcześniej mieli odnaleźć drugie wejście wskazane przez część Schroniarzy. Nawet samo odnalezienie tego lotniska nie było takie proste. Okazało się, że jak się wciąż i wciąż wędruje na przełaj przez zalewany wodą z nieba las to w ogóle nie znać, że jest się na jakiejś wyspie. W trzewiach tego pierwotnego lasu wydawał się on nieskończony.





Largo miał wyraźne trudności z orientacją w tym leśnym gąszczu. Ani on ani chyba nikt inny nie był pewny w którą stronę tego bezimiennego gąszczu maszerować. Zdali się chyba na podpowiedź duchów czy innego szczęścia. Wreszcie dotarli do jakiejś starej, gruntowej drogi i po chwili konsternacji uznali jedną z dwóch opcji za właściwszą. Okazali się, że mieli rację i w końcu doszli do odkrytej płaszczyzny starego lotniska okolonego gąszczem regularnego lasu. Przez kilka dekad wycięte dawniej do gołej trawy płaszczyzny zdążyły już zarosnąć paprociami, krzakami, zdziczałą trawą i młodnikiem. Dalej jednak nie umywało się to pełnokrwistego lasu jaki otaczał dawną budowlę ludzi. Za kilka dekad, jeśli nic się nie zmieni, las pewnie z powrotem zawłaszczy teren odebrany mu kiedyś przez ludzi. Na lotnisku wreszcie natrafili na innych ludzi i to nawet swoich. Można było wreszcie odpocząć i ogrzać się. Ale tych “lotniskowych” numerów też zdruzgotała wiadomość o pojmaniu szefa. No i nie byli przygotowani na odwiedziny kilkudziesięcioosobowej grupy. Ich mała mieszana schroniarsko - gangerska grupka mieściła się przy dwóch ogniskach. A teraz trzeba było rozpalić ich więcej. I kłopotem była żywność. Ani jedni ani drudzy nie mieli jej prawie wcale.

A jednak był jakiś okruch nadziei i optymizmu. Właściwie to nawet dwa. Para połamanych komediantów chyba najszybciej pozbierała się po ostatnich wydarzeniach i chociaż powierzchownie wróciła do normy. Właściwie nie było wiadomo czy sami zaczęli się ze sobą o coś sprzeczać, czy ktoś ich zagadnął o to, czy nie pytani sami postanowili podzielić się z resztą swoją bajerancką zajebistością grunt, że jakoś zaczęli i poszło. Zaczęli się przechwalać i bajerować jak to nakłonili Karen do podzielenia się łódką i nie tylko. I to jak zwykle tak bajerancko i plastycznie, że nawet z trudem wlokąc się przez las, który był zalewany najpierw deszczem ze śniegiem, potem deszczem a w końcu tylko mżawką można było sobie wyobrazić co się działo kilkanaście godzin temu, po drugiej stronie jeziora. W czasie gdy elita bandy pod wodzą Guido i Krogulca szykowała się do rozprawy z kutrami.


---



- Co to za kurtki? Jesteście jakimiś bandytami? Z jakiegoś gangu? - od zasłoniętej w deszczak sylwetki w łodzi doszedł ostrożny, nieufny kobiecy głos.

- Bandytami? My? No chyba, że ten złamas. Daj spokój, jakimi bandytami?! Jesteśmy poszukiwaczami przygód tylko no widzisz, tą łajzę przygoda znalazła szybciej niż on ją, no i widzisz co z tego wyszło. Leży teraz połamany bardziej niż na złamasa przystało. - facet w skórzanej kurtce która stanowczo nie była odpowiednia na taką aurę wskazał na drugiego, leżącego na starym, przegniłym pomoście. Sam miał rękę na temblaku i postawiony na sztorc kołnierz kurtki aby chociaż symbolicznie chronić się przed zacinającą ulewą. Do tej pory głowę chronił kapturem bluzy ale zdjął ją by wioślarka mogła przyjrzeć się jego bladej twarzy.

- Zaraz cię palancie skopię do tej wody to będziesz miał złamasa. - warknął złożony niemocą ten co leżał na mokrych dechach. Spojrzeli obydwaj na siebie. Jeden stojący a drugi leżący na pomoście. Przez chwilę zdawali się szacować szanse i możliwości czy ten leżący o latynoskich rysach naprawdę mógłby skopać zdrową nogą tego z temblakiem na ramieniu. Kobieta obserwowała tą scenkę w milczeniu i ciekawskim spojrzeniem.

- Macie kurtki jak z jakiegoś gangu. Jak chcecie mnie napaść to będę strzelać. - ostrzegła po chwili milczenia gdy sytuacja na moście zaczynała się przedłużać. Na dowód, że ma czym strzelać podniosła do góry jakiś karabin. Dalej była o kilka kroków od pomostu co dość skutecznie zabezpieczało ją przed nagłą napaścią ze strony kogokolwiek będącego na pomoście. Zwłaszcza, że to było kilka kroków po wodzie.

- Z “jakiegoś gangu”?! - fuknął zirytowany Latynos gdy usłyszał co mówi właścicielka łodzi. - Daj spokój, nie mów, że nas nie rozpoznajesz!? - prychnął dodatkowo kręcąc w niesmaku głową.

- No. Trochę teraz spaliłaś siarę na dzielni wiesz? - poinformował ją smutnym i współczującym tonem ten z temblakiem na ramieniu kiwając do tego głową.

- I daj spokój, po co mielibyśmy cię napadać? Taka fura co po dzielni wstyd się pokazać i nawet kółek nie ma. - Latynos wydawał się oburzony i zirytowany pomysłem dziewczyny.

- Ani silnika. A co to za fura bez silnika. Rower? Rowery są dla pedałów. - oświecił ją wygolony prawie na zero białas. Też wydawał się urażony i prawie obrażony na przypuszczenia właścicielki łodzi.

- To jesteście jacyś sławni? - zapytała niepewnie dziewczyna próbując chyba im się dokładniej przyjrzeć. W głosie zabrzmiała nutka fascynacji i zaciekawienia.

- No pewnie, że sławni! Jesteśm Sand Runners z Det! - wybuchnął nagle Latynos wyrzucając oba sprawne ramiona do góry. To znaczy na tyle ile mógł gdy leżał na mokrych dechach, trochę na boku podpierając się na jednym łokciu.

- No. Serio siara, że nas nie rozpoznałaś. No ale jak będziesz w pytę to nie będziemy nikomu tego powtarzać. - białas też wydawał się być zdegustowany niewiedzą wioślarki i dał temu wyraz.

- To wy byliście tu w zimie! - dziewczyna widocznie gdy usłyszała z kim ma do czynienia skojarzyła odpowiednie fakty dopasowane do tej nazwy.

- No pewnie, że my! - leżący na pomoście zmarznięty mężczyzna dumnie uderzył się w pierś wreszcie usatysfakcjonowany tym, że rozumieją się z ową obcą z kim ma do czynienia.

- Fajnie, że wreszcie załapałaś. Może jest jeszcze dla ciebie nadzieja, że nie sama siara na dzielni. - białas pokiwał głową też z wyraźną ulgą.

- Wy jesteście bandytami! Zniszczyliście Cheb! - rozmówczyni zdawała się kompletnie nie podzielać ich samozachwytu i wycelowała w nich oskarżycielski palec.

- Nieprawda. Jesteśmy ofiarami Cheb. Nasi koledzy przyjechali odebrać coroczny podatek i zabawić się w Rudego Jacka. A tam zostali bez ostrzeżenia podstępnie rozstrzelani. Odebrano nam przyjaciół, kolegów, braci i bliskich. Więc musieliśmy ich pomścić i odebrać co swoje. - Latynos obojętnie pokręcił głową i przedstawił własną wersję wydarzeń sprzed paru miesięcy.

- Co, tego ci nie powiedzieli co? Że to nie my zaczęliśmy tą hecę w zimie. Nie my pierwsi pociągneliśmy za spust. No ale jak ktoś z nami zaczyna no to dzieje się to co w zimie w Cheb. - stojący wygolony białas poparł wersję kumpla kiwając tą wygoloną głową. Dziewczyna w łodzi chwilę trawiła ich słowa.

- To co tu robicie teraz? Czego chcecie? - dziewczyna w łodzi zapytała w końcu bo widziała przed sobą dwóch, nieźle zmaltretowanych Runnerów, zagubionych i samotnych na tym rzecznym pustkowiu. Wydawało się, że spadli tu nagle z całkiem innej bajki.

- Teraz ratujemy Cheb. - Latynos odpowiedział bez wahania i pokiwał do tego głową patrząc z przekonaniem na sylwetkę w przeciwdeszczowym ponczo. Kaptur tej sylwetki przekrzywił się wyraźnie w geście niedowierzania.

- Słyszałaś te strzały od strony Cheb nie? No to tam grasują takie cholerne łodzie z cholernie wielkimi karabinami. Sieją do wszystkiego co się rusza. I nasi kumple właśnie popłynęli je rozwalić. A my potrzebujemy łodzi aby do nich dołączyć. - jaśniejszy z Runnerów dopowiedział resztę wskazując odpowiednio na kierunek zgodny z nurtem rzeki gdzie leżało Cheb i port i skąd dobiegała nie tak dawno ciężka kanonada i w przeciwny, w górę rzeki gdzie miały popłynąć te cholerne łódki z cholernymi karabinami a za nimi ich kumple. Dziewczyna popatrzyła odpowiednio w jedną i drugą stronę rzeki ale nic nie powiedziała. Wyraźnie się wahała co dalej zrobić.

- A wy czemu nie popłynęliście z nimi? - zapytała wracając spojrzeniem dodwóch sylwetek stojących i leżących na zalewanym ulewą pomoście.

- Bo już zabrakło miejsca. Mieliśmy za mało łodzi. Właściwie tylko jedną. No to musieliśmy zostać. Ale skoro nam się trafiłaś z taką ekstra łódką i do tego całkiem pustą… - ciemnowłosy ganger obrzucił spojrzeniem łódź dziewczyny oraz ją samą na znak uznania.

- Musimy do nich dołączyć. Oni tam zginą bez nas. Wiesz, musimy im pokazać co i jak. Żeby mogli rozwalić te łódki i by te łódki już nikogo tu nie mordowały. No bo jak im się nie uda no to przecież dalej te łódki będą tu grasować nie? - wygolony białas rozłożył ramiona a raczej jedno z nich, w wymownym geście na znak oczywistej oczywistości. Wioślarka wydawała się mieć już całkiem sporo rozterek i wątpliwości.

- A jak popłynę to mnie pewnie zamordujecie co? - zapytała z powątpiewaniem w głosie jakiego nie dał rady zamaskować non stop bębniący o kaptury, kurtki, deski i wodę deszcz.

- Po co? I kto będzie wtedy wiosłował? Słuchaj, chcemy zrobić z tobą deal. Wynajmiemy ciebie i twoją łódź. Na kurs do naszych kumpli i z powrotem. Daj jej szmal złamasie. - Latynos prychnął z rozbawienia i ironii na takie mordercze pomysły kobiety w łódce.

- A dlaczego ja? Swoich nie masz? Widzisz jaki on jest? Zawsze na mnie żydzi. - białas spojrzał z pretensją na leżącego na pomoście towarzysza a potem z rozżaleniu na dziewczynę biorąc ją na świadka swojej udręki. Ale sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po jakieś pudełko a z niego wyjął jakieś papierki. Z paru kroków rzeczywiście mogły to być detroidzkie talony na paliwo powszechnie uznawane w okolicy za uniwersalną walutę. Po chwili wahania dziewczyna sięgnęła po wiosła i podpłynęła te kilka kroków do pomostu. Wyciągnęła rękę i białas wręczył jej moknące od tego deszczu talony. Ta sprawdziła sumę i ze zdziwieniem zadarła głowę do góry.

- Co się tak patrzysz? Zatkało cię z wrażenia co? Widać nie robiłaś nigdy biznesów z chłopakami z Det. To wreszcie masz okazję. Drugie tyle da ci ten palant jak nas odwieziesz z powrotem. - białas kucnął przy pomoście aby podać dziewczynie talony i mniej więcej zrównać się z nią w poziomie jej twarz ze swoją twarzą. Z bliska zobaczył, że twarz pod tym kapturem jest całkiem niczego sobie. Zerknął ciekawie na kumpla a w jego oczach dostrzegł, że ten też zorientował się co jest grane. Ale wojna między nimi nie mogła spasować ani na chwilę.

- A dlaczego ja? - zapytał Latynos krzywiąc się i siadając wreszcie do poziomu. Tak był trochę bliżej łodzi i dziewczyny więc lepiej mógł im się przyjrzeć. Chociaż deszczyk skutecznie zasłaniał sylwetkę dziewczyny więc widać było tylko jej młodą twarz i ręce w rękawiczkach.

- A daleki ten kurs? Gdzie są ci wasi kumple? - dziewczyna nie mogła uwierzyć ale jednak trzymała te talony, prawdziwe talony za jakie można było kupić prawdziwe paliwo czy wymienić na coś innego. I była to całkiem przyzwoita sumka w wygodnym powszechnie akceptowalnym gamblu. A fucha nie wydawała się jakoś specjalnie trudna chyba, że było coś o czym jej jeszcze nie mówili.

- Nie wiem. Pewnie gdzieś na tych bagnach. Ale będzie ich widać i słychać a już na pewno te cholerne łódki. Zróbmy tak, wynajmiemy cię i twoją łódkę na cały dzień, do wieczora. Popływamy trochę i poszukamy ich i jak znajdziemy to wrócimy z nimi tutaj albo do Cheb. Co ty na to? - białas skrzywił się bo w końcu odkąd Guido z Krogulcem zapakowali się na transporter i jedyną łódź znikając w ciemnościach deszczowej nocy to właściwie nie było wiadomo gdzie są. A nie strzelali się chyba jeszcze bo coś cicho było w porównaniu do kanonady z chebańskiego portu. No ale pewnie powinni być gdzieś w pobliżu rzeki.

- A potem on mi da jeszcze drugie tyle? Na wieczór albo przy powrocie? Nawet jak ich nie znajdziemy? - upewniła się dziewczyna pokazując trzymane talony i na siedzącego już Latynosa. Ten potwierdził skinieniem głowy i obaj czekali co zdecyduje. Wioślarka zastanawiała się jeszcze dość symbolicznie przez krótką chwilę po czym skinęła kapturem. - Dobra. Ale nie będę się strzelać ani nic takiego. Nie popłynę w sam środek strzelaniny ani inne takie niebezpieczne miejsca. Sam kurs po rzece okey ale bez innych takich. - dziewczyna postawiła warunek patrząc na obydwu mężczyzn siedzących i kucających na przegniłym, zagubionym i zapomnianym na tej rzece pomoście.

- Jasne. Tylko kurs i machanie wiosłami. Do wieczora. Nie ma sprawy. - ciemnowłosy ganger zgodził się a ten drugi pokiwał głową. Dziewczynie to chyba wystarczyło bo wreszcie wsunęła talony przez jakąś dziurę w pończo do kieszeni pod nią.

- Dobra, to wsiadajcie. - zgodziła się wreszcie wskazując na miejsce w swojej łodzi. Nastąpiła chwila chybotliwego załadunku gdy dwóch okaleczonych facetów próbowało się przenieść z względnie stabilnej powierzchni pomostu do chyboczącej się na falach i od ich ruchów łodzi.

- A w ogóle nazywasz się jakoś? - zagadnął ten jaśniejszy gdy już siedział na środkowej ławeczce łódki i obserwował jak ten drugi, z nogą w łupkach, próbuje zapakować się do łodzi.

- Karen. A wy? - wioślarka zarówno odpowiedziała jak i zapytała swoich nowych towarzyszy podróży o te podstawowe informacje.

- Ja jestem Paul a ten złamas to Hektor. - powiedział ten jaśniejszy z gangerów z wyraźną wyższością wskazując na z trudem gramolącego się do łodzi kumpla zbyt tym zajętego aby odpowiedzieć.




Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Luca Seaver



To, że masaż się skończył Luca poznała po tym, że się obudziła. A zasnęła nie wiadomo kiedy. Spokojny, kojący ruch dłoni Stanley w końcu widocznie ją ułożył do snu. Ale uczucie było bardzo przyjemne. Nawet teraz, gdy już wstała, z pleców biła jakaś aura rozleniwiającej, relaksującej błogości. Zupełnie jakby dłonie szeregowej zostawiły po sobie jakieś przyjemne eteryczne echo po sobie które jej plecy i umysł wciąż pamiętały i z chęcią wracały do tego przyjemnego uczucia. Wewnątrz tego śpiworowego gniazda było całkiem ciepło, przyjemnie, bezpiecznie i błogo.

A w tym śpowiorowym gnieździe nie była sama. Obok leżała druga kobieta z jaką dzieliła tą przyjemnie rozgrzaną przestrzeń pod śpiworem. A przy i na nich wyczuwała znajomy, ciepły ciężar dwóch brytanów.

- O, wstałaś. No to dzień dobry. Chyba przestało padać. Ale nadal kropi. - powitała ją Stan na przywitanie uśmiechając się sympatycznie i machając trochę dłonią. Widocznie musiała wstać wcześniej. Ale chyba nadal była w dość “łóżkowym” nastroju bo nie ruszała się nigdzie i była właściwie bez ubrania nie licząc majtek i podkoszulki. Teraz Seaver też rozpoznawała różnice w łomocie o blachy magazynu nad głowami. Wcześniej tarabaniło w najlepsze jakby deszcz miał zamiar przebić się na wylot schronienia ludzi a teraz trzeba było się wsłuchać aby wychwycić delikatny stukot kropel. Na ucho tropicielki pewnie mżyło bo są ciche i za delikatne było na prawdziwy deszcz. Pory doby, bez widoku światła zewnętrznego nie dało się poznać. Ale wedle wskazań żołądka to mógł być jeszcze ten sam dzień gdy się kładły. Pewnie nadal przed południem.

- Matko, jak zimno na zewnątrz. W ogóle nie chce mi się wychodzić. Zresztą jeszcze nie wyschły. - kobieta w podkoszulce wskazała głową w bok na suszące się przy ognisku ubrania jakie niedawno rozwiesiły do suszenia przy ognisku. I rzeczywiście wyglądały na jeszcze mokre i nawet od samego patrzenia nie chciało się ich na grzbiet zakładać.

- Chcesz napisać ten list? Czy idziesz dalej spać? - zapytała brunetka czarnowłosą dziewczynę o dwóch, różnych tęczówkach. Uniosła w ręku jakiś notes który postukała trzymanym w drugiej dłoni ołówkiem. Plecak rzeczywiście miała przy sobie więc pewnie z niego wyciągnęła te listowe precjoza.

- I jak plecy? Bolą cię? Ta maść coś pomaga? - zapytała wskazując tępą stroną ołówka na niedawno wymasowane i nasmarowane maścią plecy. I to o ile dobrze pamiętała z tej powodzi przyjemnej, sennej błogości to dwa razy. - A w ogóle to chyba mnie coś oblazło. Ciebie nie? - zapytała gdy nagle wsadziła sobie dłoń pod koszulkę i energicznie podrapała po brzuchu. W końcu uniosła dolną krawędź materiału i przyjrzała się swojemu brzuchowi. Na nim zaś było widać kilka, charakterystycznych czerwonych punkcików od pchlich ukąszeń. Potem popatrzyła oskarżycielsko na dwa, czarne brytany a te zrewanżowały się równie czujnym co uważnym psim spojrzeniem co w pewnych okolicznościach można było odebrać jako kpiące. Zwierzaki widocznie zorientowały się, że człowiek mówi do nich więc z ciekawością wodziły po Stan swoimi ślepiami.




Burt Lake; knajpa “Happy Meal”; sala główna; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Oriana Moroz






- Malownicza sceneria. - mruknął z przekąsem lekarz japońskiego pochodzenia. Kaptur miał trochę za duży więc aby przyjrzeć się dokładniej czemuś w dalszej odległości musiał odchylić go nieco w tył i do góry. A przyglądał się temu samemu co i jego towarzyszki. Najbliżej był dawny szyld reklamujący zakład wulkanizacyjny a kilkadziesiąt kroków dalej otoczone improwizowanym płotem jakieś podwórze owego zakładu. I czy Azjata chciał na tyle zadrzeć głowę do góry aby przyjrzeć się szyldowi czy podwórku widocznemu na końcu krótkiej prostej musiał właśnie odchylić kaptur do tylu.

- Jak cholera. - zgodziła się z jego opinią Indianka też stojąc na tych krzyżówkach i przyglądając się okolicy. Ta rzeczywiście była malownicza. O ile ktoś chciałby namalować pejzaż w mokrych, zimnych deszczowych barwach z dominacją odstręczających szarości, zgniłej zieleni i mokrych brązów. Za to z ciepłych barw to tam i tu majaczyły jakieś zapomniane śmieci, strzępy wieki temu zapomnianych reklamówek albo porzuconych “wiecznych” pudełek i papierków po jedzeniu, kto wie czy nie jeszcze sprzed wojny. A tak to wszędzie w zasięgu wzorku świat wydawał się chłodny, mokry i nieprzyjemny a woda chlupała, ściekała, padała albo płynęła chyba w każdej możliwej postaci.

Jednak fatalna niepogoda jaka panowała o poranku ustąpiła na tyle, że teraz padała tylko mżawka a nie deszcz przemieszany ze śniegiem. Chyba też zrobiło się nieco cieplej a może to był właśnie efekt złagodnienia opadu. Na ziemi nadal leżały łachy brudnego, szarego, przemoczonego śniegu ale z nieba śnieg przestał padać. Ogólnie więc im bliżej południa tym pogoda w miarę się poprawiała. Do zenitu brakowało jeszcze ze dwie czy trzy godziny. A chociaż w “Happy Meal” najedli się do syta i zostali obsłużeni przez już całkiem, ładnie uśmiechniętą Sarę która wydawała się już całkiem inną, milszą, cieplejsza osobą niż o poranku gdy spotkali ją po raz pierwszy to i tak na chłodny i mokry świat zewnętrzny wychodziło się nieprzyjemnie z ciepłego i oświetlonego przyjemnym płomieniem świec i lamp wnętrza.

Namiar podany przez kelnerką okazał się dość dokładny. Chociaż na piechotę, przez te kałuże, błoto i mżawkę to te kilkaset metrów, może kilometr parę chwil się szło z “Happy Meal” gdzie się zatrzymali. Gdy pogoda się poprawiła, że padała już tylko mżawka Johns zdecydowała, że jeśli chcą się zająć sprawą Sary i Jose to właściwie nie ma na co czekać. “Ich” kierowca mógł się zwinąć w każdej chwili chociaż jeśli nie wyruszyłby w miarę prędko to pewnie jak zgadywała policjantka, już nie wyruszy. Ale cóż, ostatecznie aż tak jej chyba nie zależało nawet gdyby pojechał bez nich, ot najwyżej zostaną dzień tutaj a rano znów spróbują znaleźć jakąś podwózkę do Cheb.

No i teraz byli “tutaj” czyli na rozdrożu. Główna nitka drogi pruła dalej na południe ale tutaj mieli właśnie boczną odnogę która po jakiejś pół setce metrów prowadziła do bramy i ogrodzenia owego zakładu wulkanizacyjnego. I tak jak mówiła Sara trudno było się nie domyślić, bo wszędzie były jakieś opony. Nawet droga do zakładu była chyba z jakiś pociętych kawałków opon. Opony stanowiły główną część ogrodzenia pomieszanego z jakimiś blachami, drucianą siatką, wbitymi prętami zbrojeniowymi i oplątane to wszystko drutem kolczastym. Brama jednak była otwarta jakby czekała na klientów. Gdyby była zamknięta no pewnie trzeba by poszukać innego dojścia. W sumie może i były jakieś dziury i szczeliny w tym ogrodzeniu ale z tej odległości i pogodzie nie było ich widać.

Na uwagę jednak zasługiwały i “dekoracje” wjazdowe powbijane w słupy przy drodze czy przybite do tego starego szyldu reklamowego. Głównie czaszki i kości zwierząt. Ale też jakieś pióra, amulety, chyba części komputerów czy maszyn no i znaki albo napisy. Część Sato raczej domyślał się niż mógł rozczytać bo były już mocno zatarte przez czas i aurę. Ale podejrzewał, że to chyba łacina. Niepokojący był materiał z jakiego wykonano dziwne, groźnie wyglądające znaki i napisy. Zbrązowiały, z zaciekami, zatarty ale i tak dość mocno sugerował, że zrobiono go jakąś krwią albo czymś co miało ją udawać. Na palik w pobliżu wjazdu był też wbity krowi łeb z rogami. Jak jakieś trofeum. Łeb ociekał teraz wodą ale z czerwonym zabarwieniem gdy wypłukiwał pozostałą krew z tkanek. Z bliska widać było, że jest już nadgniły i zapach pasował do wizerunku. Podniecona widokiem i zapachem krwi i śmierci Scarlett poruszyła się niespokojnie w swoim kącie wyczuwając osłabienie naporu troski i uwagi dwójki opiekunów swojej ciemiężycielki oraz jej własne wahanie.

- Brama niby otwarta. - powiedział po dłuższej chwili milczenia Japończyk. Zawahał się jakby obawiał się czy poznawanie tego miejsca i jego załogi to dobry pomysł. Jeszcze w knajpie Chaaya prosiła go by został i poczekał aż wrócą ale Azjata nie chciał o tym słyszeć. Dlatego widząc jego opór policjantka w końcu ustąpiła i zgodziła się by poszedł razem z nimi.

- No niby tak. - zgodziła się Indianka wracając spojrzeniem do bramy odległej o pół setki kroków. Dotąd rozglądała się po okolicy. Dalej byli na głównej drodze, po obu stronach drogi był mały lasek który w naturalny sposób zdawał się oddzielać starą wulkanizację od reszty osady. Las podchodził dość blisko pod zachodnią ścianę ogrodzenia ale nie na tyle blisko by ktoś wychodząc z niego znalazł się od razu przy ogrodzeniu. Podobna, choć znacznie mniejsza kępa drzew była po przeciwnej, wschodniej stronie ogrodzenia. Do niej było nieco bliżej niż do głównej bramy i całej południowej ściany kombinowanego ogrodzenia.

- No Ori, to twoja akcja więc powiedz, jakbyś chciała to rozegrać? - policjantka w końcu zwróciła się do podopiecznej podobnie jak wcześniej pytając ją o zdanie i pomysł na rozwiązanie jakiegoś zagadnienie. Słysząc to Sato też odwrócił się aby popatrzyć na nią ciekawie i zachęcająco.





Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; ciepło.




Baba



W “Łosiu” wciąż dominował ten znajomy zapach unoszący się ze świec i lamp. Ale od czasów zimowych wydarzeń dało się rozróżnić i inny. Bardzo charakterystyczny zapach świeżo rżniętego drewna od bezustannych prac remontowych jakie po trochu prowadzono aby odnowić to miejsce i przywrócić mu dawną świetność. Na razie udało się zainstalować dwa, duże okna po obu stronach drzwi wejściowych. Pozostałe nadal były zabite deskami, dyktami, blachami i czym się tylko dało. Chociaż dla termoczułych oczu mutanta i szyby i dykty miały podobną przpuszczalność ciepła jak inne ściany więc nie robiło mu to takiej różnicy jak innym ludziom. Za to i tymi sensorami w oczach jak i tymi na skórze odczuwał, że wewnątrz jest zdecydowanie cieplej, przyjemniej i o wiele bardziej sucho niż na zewnątrz. Na zewnątrz deszcz co prawda ustał ale dla odmiany zelżał i przeszedł w monotonną mżawkę. I choć było zdecydowanie cieplej niż te kilka stopni poniżej 0*C o świtaniu to jednak nadal było dość chłodno, mokro i nieprzyjemnie. Czyli całkiem na odwrót niż wewnątrz ogrzanego i oświetlonego okruchu cywilizacji.

Za to wewnątrz nie było zbyt wielu gości. Pora zresztą temu niezbyt sprzyjała. Ci przyjezdni co się zatrzymali na noc już pewnie wyjechali o poranku. Ci co mieli szukać tu schronienia na noc albo wieczorowej rozrywki jeszcze nie przybyli. Cheb nie było jakąś strasznie wielką metropolią aby wiele przyjezdnych osób mogło załatwiać swoje sprawy w dzień i tu bytować w ten dzień. A do tego z powodu ostatnich walk między Nowojorczykami a Detroitczykami, do tego jeszcze z przerwą na najazd rzecznych piratów sprawiało, że nawet idąc przez osadę główną ulicą to szło się jak przez wymarłe miasto duchów, kolejne bezimienne, wymarłe Ruiny porzucone setkami po Pustkowiach.

Dlatego gdy dziwnie dobrana trójka gości, olbrzymi porośnięty futrem mutant o gadzich łapach i czarnoskórej głowie, łysy facet też jak na człowieka olbrzymich rozmiarów i cichy, nie rzucający się w oczy nijaki, najmłodszy z nich weszli do lokalu wszystkie głowy zwróciły się ku nim. Co akurat nie było jakieś dziwne w tak pustym lokalu i przy tak dziwnie dobranych gościach.

Akcja werbunkowa przebiegała jednak opornie. Nie dość, że bar był prawie tak samo wyludniony jak i reszta osady to jeszcze mało kto miał ochotę nadstawiać karku przeciw Nowojorczykom. Zwłaszcza, że prawie wszyscy mieli albo mówili, że mają swoje sprawy gdzieś poza Cheb i w “Łosiu” są przejazdem a nie docelowo. Zapewne niektórych mogłaby skusić odpowiednia zapłata ale tutaj trójka mężczyzn nie mogła zaoferować zbyt wiele. Ted wyciągnął trochę talonów na paliwo, pudełko painkillerów, dowódcza Pazurów dołożył trochę pistoletowych ammo no ale ludzi raczej to nie mogło odciągnąć od ich spraw poza Cheb na dłużej niż dzień czy dwa. Więc potencjalny pobór na ochronę improwizowanego szpitala polowego był dość mierny.

Więc właściwie jedyną osobą która wydawała się wyłamywać z tego schematu była młoda kobieta o twardym spojrzeniu. Co więcej nosiła odznakę sędziego i wydawała się zainteresowana sprawą. Kazała do siebie mówić Lee i miała zniekształcony, odstraszający, chropawy głos pewnie związany ze starą blizną na gardle. Pozostawało pytanie czy jedna osoba wystarczy do tej ochrony i czy próbować czegoś dalej czy zostawić sprawę jak jest.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline