Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-11-2018, 20:18   #46
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, wczesny wieczór

Mazatlan wstrzymał oddech. Dzisiejszy dzień był długi koszmarny. Więcej wypadków, więcej niż dotychczas strzelanin, tajemniczy pożar w szpitalu, zamach na życie bossów lokalnego podziemia narkotykowego. To wszystko zapowiadało ciężką noc. Ciężką i zapewne krwawą.

Ci, którzy mieli nosa do takich spraw, przezornie pozostali w domach. Ci, którzy nie znali Mazaltanu, zaczynali swoją turę po grzesznych, nocnych rozkoszach miasta – klubach z nieco ostrzejszym striptizem, w szemranych lokalach, w których działka koki kosztowała piątą część tego, co w Stanach i w super luksusowych klubach nocnych, gdzie było jedno i drugie, a alkohol lał się strumieniami.

Chociaż tej nocy istniała szansa, że ulicami Mazatlan poleje się więcej krwi, niż wódy w knajpach.

Coś wisiało w powietrzu. Coś dusznego, coś ciężkiego, coś mrocznego i … niepokojącego. Jakby brudny, cuchnący świat szykował się do zdjęcia maski, za którą skrywał swoje prawdziwe, dużo bardziej przerażające, potworne oblicze.

Rzeczywistość napinała się niczym młody pasjonat siłowni w pierwszych tygodniach ćwiczeń lub męski striptizer na pokazie dla podstarzałych gospodyń domowych, licząc na większy napiwek od napalonych kobiet.


Alvaro J. F. Perez "Oreja"

Sprawa się spierdoliła. Oreja wiedział to, jak nikt inny. Dojechał do miasta i zmienił wóz i ubranie. Nie miał zamiaru pojawiać się w miejscach, w których najłatwiej było go namierzyć. Wiedział, że Narwaniec nie odpuści.

Może, gdyby nie strzelił mu w kolano, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale skąd mógł wiedzieć, że stanie się coś tak niedorzecznie popierdolonego. Z drugiej strony mógł wiedzieć, że okaleczenie kogoś do końca życia, nie zrobi mu z szefa Narwańców sojusznika. To było oczywiste. Strzał w kolano można było uznać za wypowiedzenie wojny. I było pewne, że właśnie tą jedną kulą Alvaro wystawił swoich ludzi. Było pewne, że takim działaniem mógł skreślić się na ulicy. Nie tylko pokazał, że rozpoczął wojnę pomiędzy gangami wbrew poleceniom Psa, który kazał rozwiązać temat delikatnie, ale również, że jest jak dzikie zwierzę, z którym nie warto wchodzić w układy i negocjacje. Niczym wściekły pies. A takich ludzi nikt nie lubił, a jedyne, co dawało im pozycję na ulicy był strach. Nikt, żaden szef, żaden patron, nie weźmie kogoś takiego do pracy, jeśli sprawy się rozejdą. Życie w gangach było oparte na trzech prostych zasadach: poświeceniu dla swoich, lojalności i posłuszeństwu. Kto tych zasad nie przestrzegał, trafiał do takich dzikich band, z którymi nikt się nie liczył i zostawał sam – czy to na ulicy, czy to w więzieniu.

Nie pojechał na ustawkę organizowaną przez Angelo ze swoich powodów.

A potem zrobił kolejną rzecz, której szanujący się sicarios nigdy by nie zrobił. Wykonał anonimowy telefon i nasłał psy na el Manivela, licząc na to, że policja dorwie skurwiela, a przynajmniej zajmie na tyle, że będzie musiał zaszyć się gdzieś w jakiejś dziurze. Normalnie wprowadzenie glin w sprawy ulicy było równoznaczne z przyczepieniem etykietki „szczura”. Taki człowiek stawał się zdrajcą, nie tylko pozbawionym honoru, ale też wylewający gówno na swoich kumpli z gangu, w którym działał. To była jednak walka o przetrwanie – on lub Narwaniec. W tym przypadku rachunek był dość prosty. Był pewien, że nikt, nigdy nie powiąże anonimowego telefonu z jego osobą. A to rozwiązywało problem.

Ucho miał kilka spraw, które chciał załatwić, gdy już na jakiś czas wystawił

Od Lobo Escolara zamierzał się dowiedzieć, czego tak przestraszył się Victor u członka gangu Aztec MC? I zamierzał wypytać się o świecidełko, które znalazł pod nogami Urenijosa.

Na miejscu, w jego chacie, nikogo nie zastał.

Wykonał więc telefon, aby umówić spotkanie i pogadać gdzieś na spokojnie, ale Śliski nie odbierał telefonu. Za każdym pierdolonym razem, po dwóch sygnałach, Lobo odrzucał połączenie. Prosił się o kłopoty lub już je miał. Gdy już miał wysłać ostrego SMSa, Śliski uprzedził go.

Cytat:
ZA GODZINĘ ODDZWONIĘ. NIE MOGĘ TERAZ. WYBACZ STARY
To i tak nie wystarczyło. Będzie musiał przycisnąć Śliskiego, bo chyba się zapomniał. Nie miał jednak teraz ochoty marnować czasu i czekać. Postanowił wrócić za jakiś czas i przycisnąć kapusia.

Z monetą w kieszeni podjechał na jedną z głównych ulic turystycznych i w bocznej uliczce odszukał sklep dla pasjonatów staroci i numizmatów.

- Potrafisz powiedzieć, co to takiego – zapytał właściciela, starszego mężczyznę z pasją w oczach i imponującym, siwym wąsem. Facet wyglądał na kogoś, kogo kręcą takie pierdółki, jak ta znaleziona przy trupach Narwańców.

- Ciekawe – powiedział antykwariusz, który kazał na siebie mówić Jose. – Wygląda jak tania pamiątka dla gringos ale…

Jose miał nietypową manierę zawieszania się na chwilę. Ale był użyteczny ze swoją wiedzą, więc Ucho zacisnął zęby i czekał, aż pedzio się odblokuje.

- … ale nie jest. To czyste złoto. Dobrej próby. To moneta z XVII wieku. Autentyk. Warta z kilkaset tysięcy pesos. Albo doskonała podróbka, rzecz jasna. Możemy postarać się o certyfikat autentyczności, jeśli chcesz.

Jose spojrzał na niego z ciekawością i jednoczesną podejrzliwością.

- Jak wszedłeś w jego posiadanie, senior? – zapytał, chociaż widać było, że obawia się tego pytania. Jednak dociekliwość badacza wzięła w nim górę nad lękami, jakie musiał w nim budzić klient. – Chociaż, jeśli to wiąże się z jakimiś działaniami poza prawem, to nie chcę wiedzieć.

Zarzekł się szybko.

- Ale możesz mi zaufać – dodał. – Czasami zdarza mi się wyceniać czy sprzedawać coś, co nie do końca jest legalne. Jeśli da się przy tym zarobić, to czemu nie.

To był Meksyk. Skoro nawet rząd i najwyżsi funkcjonariusze policji brali łapówki od karteli, sięgające wielu milionów dolarów, to każdy – nawet szaraczek – chciałby zarobić.

- Gdzie coś takiego można kupić? Wiesz, czy ktoś w Mazatlan miał to w swojej kolekcji?

- Nie mam pojęcia. Ale mogę popytać. Mogę się też dowiedzieć, czy ktoś chciałby taki skarb nabyć i zaaranżować spotkanie, gdyby senior był zainteresowany.


Angelo Gabriel Martinez, Hernan Juan Selcado , Javier Orozco, Juan Maria Alvarez, Tito Alvarez


W Gniazdku Rozkoszy byli prawie wszyscy z gangu. Poza tymi, którzy zginęli dzisiejszego dnia i Uchem. Orejo załatwiał sam, jak to miał w zwyczaju, sprawy gangu na mieście. Nie było to rozsądne, zważywszy na wiszącą w powietrzu wojnę karteli, w którą wmieszał ich Pies. Ale Ucho taki już był – samotny wąż ślizgający się w mrokach brudnych ulic i zaułków, skuteczny i niebezpieczny. Jak oni wszyscy, tylko oni woleli trzymać się razem wiedząc, że wtedy mogą osiągnąć więcej.

Czarnuchy były pierwsze. Nie pozostało zbyt wiele czasu na przygotowania, więc mogli po prostu wziąć spluwy i pojechać na spotkanie, licząc na to, że uda się im dograć wszystko i nie wpaść w pułapkę.

Do ich „odprawy bojowej” włączył się Pies. Jakby nigdy nic usiadł na miejscu, na którym zazwyczaj siadał i wysłuchał pomysłów na działanie Węży. Ani obecność Tito, ani Javiera nie zrobiła na nim wrażenie, chociaż Tito wiedział, że coś wisi w powietrzu, bo Gruby Alfredo, który po przyjeździe zamknął się na dziesięć minut z Psem, popatrywał teraz na lekarza dziwnym, niepokojącym spojrzeniem.

- Dobra. Robicie to na szybko. Angelo, Hernan, Juan, Dario i Ede. Bliźniaki zostają tutaj, z Javierem, mną, Afredem i Tito. Ucho kręci się po mieście i jak tylko wróci, trzeba będzie zagonić go do poważnej roboty.

I wtedy do nich dotarło. W niecały dzień stracili tylu ludzi, że pozostało ich tylko tych kilku Sepenties Valenties siedzących tutaj, teraz w tym pokoju. Rata i Tarantula siedzieli za kratami, Camillo, Cristian i Felgencio – gryźli piach, chociaż w przypadku Carmillo bardziej prawdziwym było stwierdzenie, że przeminął z wiatrem. Jedenastu ludzi, w tym Xavi, a on – nie oszukujmy się – w takich sytuacjach nie był najlepszym wsparciem. Więc dziesięciu. W momencie, kiedy nad ich głowami zawisła groźba wojny gangów, taka liczba ludzi wydawała się niezbyt odpowiednia.

No i były jeszcze dręczące ich koszmary. Znikające Węże, wizje piramid i świątyń, rzeczy, których nie można było wytłumaczyć. Ale wiedzieli, że trzeba będzie to zrobić, chociaż teraz, trochę na szczęście, nie mieli na to czasu.

- El chiefe – rzucił Alfredo. – Może to dobry moment, by pogadać z twoim kuzynem. Los Podos mogą nam pomóc, jakby coś.
- Za wcześnie. Nie wiemy, na czym stoimy. Sprawa z Aztec MC idzie w dobrym kierunku. Dzięki Javierowi, który dał im ponoć niezły pokaz na dojazdówce. Rozbawił ich. A tych popaprańców trudno rozbawić.

Na wspomnienie ucieczki i wypadku Javierowi zrobiło się nieprzyjemnie. Zimna bryła lodu poruszyła mu się w trzewiach, a potem zmieniła się w coś ognistego, co poruszyło się niczym gorący, ślizgający się wąż.

- Zapieprzajcie na spotkanie z Czarnuchami – Pies spojrzał na ludzi wybranych do rozmów z El Negros. – Potem wracajcie tutaj, chyba że macie już coś poustawiane. Chcę jednak wiedzieć gdzie ktoś jest i co się z nim dzieje. Rozumiecie. Nie chcemy stracić nikogo więcej. Mamy mnóstwo gówna, które się wylało i tylko trzymając się razem, mamy szansę w nim nie potonąć.

Wybrani do działań z Czarnuchami członkowie SV opuścili Gniazdko.

Javier Orozco, Tito Alvarez

- Tito, Javier – musimy pogadać. – Powiedział Pies, gdy tylko zamknęły się drzwi za resztą SV. – W biurze.

Biuro było pokojem, w którym trzymali dokumenty z działalności, tej legalnej działalności. Tanie meble z sieciówki, segregatory z dokumentami i umowami i pornograficzne gazetki porozrzucane w wielu przypadkowych miejscach.

Casmiro przysiadł na biurku i wskazał miejsce za nim Tito i Javierowi, a Alfredo został przy drzwiach, stając za ich plecami.

- Dobra, chłopaki – Pies spojrzał na nich ciężkim, ponurym wzrokiem. – Zacznijmy od ciebie Tito. Zjebałeś. Poważnie zjebałeś i za chwilę Uccoz dowiedzą się o tym. I nas zajebią za twój błąd. Może, gdybyście zginęli tam wszyscy, sprawy dałoby się jakoś wyjaśnić. Ale nie zginęliście. I trzeba to szybko załatwić. Nim przyjadą tutaj ludzie kartelu i nas wszystkich poślą do piachu. Javier. Ty masz mózg na właściwym miejscu, kiedy nie ćpasz, dlatego tutaj jesteś. I przestańcie pierdolić o wężach, zjawach, duchach i wizjach. Nie kupuję tego gówna. Jasne. Nie wiem, co ćpaliście czy wciągaliście, ale to gówno nie wychodzi poza ten pokój. Przynajmniej na razie. Moim zdaniem mamy trzy wyjścia. Pierwsze – oddanie cię w ręce Uccoz, Tito licząc an to, że to co ci zrobią, zaspokoi ich żądzę krwi, w co wątpię. Musiałem dzisiaj zabić Camillo. Nie chciałem tego, ale sojusz z Aztec MC jest naszą jedyną szansą na przetrwanie w tym, co nadciąga. A martwa dziwka nie była warta tego, co zrobił Camillo. Musiałem zareagować, nim zrobiłby to El Spectre. Powiem wam, że dzięki tym degeneratom możemy wejść na większy rynek. Ale o tym później. Drugie rozwiązanie stawia nas w chujowej sytuacji. Uccoz zaczęli wojnę. Czy raczej ktoś zaczął wojnę z braćmi. Dwóch z nich zginęło. Pozostali na pewno dostaną pierdolca. Będą chcieli krwi. Zemsty. Nie mogą odpuścić, bo stracą szacunek w Sinaloa. Możemy pomóc tym, co wzięli się za Uccoz. Załatwić braci i wyjaśnić sprawę szefom Sinaloa. Wielkie ryzyko, ale może nie będziemy mieli wyjścia. Trzeci sposób, to poszukać sojuszu z tymi, którzy rzucili wyzwanie Uccoz i całemu kartelowi. Zmienia stron. Całkowita. Na razie odrzucamy opcje pierwszą. Za dużo straciliśmy już chłopaków. Ale Tito, doceń to, ty stary pojebie, i spróbuj pomyśleć jak wyciągnąć z tego cało nie tylko twoją pomarszczoną dupę, ale też nasze. Dlatego ja i Alfredo poustawiamy kilka spotkań. Ty, Javier, siądziesz i postarasz się wyczaić, kto może stać za tymi atakami na Uccoz. Może Ucho coś usłyszał i wywęszył? Może kiedy chłopaki wrócą od czarnuchów, powiedzą coś więcej. Nie będziemy jednak marnować czasu. Tito. Masz swoje kontakty. Wybadaj temat pod tym samym kątem. I odstawiacie prochy. Chuj mnie strzeli, jak zobaczę, ze któryś coś wciąga. Compedre?

To było uczciwe postawienie sprawy. Widać było, że Casmiro „Pies”, jednak nie pogrywał przeciwko swoim. Przynajmniej takie sprawiał pozory. Jednak ani Tito, ani Javier nie kupowali tej bajki o prochach. Wiedzieli, czy też raczej czuli, że Pies wie coś więcej o tych popieprzonych sprawach, lecz znali o na tyle, aby wiedzieć, kiedy nie powinno się na niego naciskać.

- Dobra. Bliźniaki są do waszej dyspozycji, ale żadne z waszej czwórki na razie nie opuszcza gniazdka. Choćby się miało spalić, siedzicie tutaj, aż my i Alfredo nie załatwimy sprawy, nad którą pracujemy.

Telefon przerwał mu nim zdąży zakończyć. Pies odebrał.

- Si, Guccio. Co tam?

Przez chwilę słuchał odpowiedzi.

- Dzięki. Wiszę ci, bracie.

Rozłączył połączenie i spojrzał na Tito i Javiera.

- Psiarnia właśnie znalazła trupy kilku Narwańców w jakiś magazynach i kilku ich kumpli z gangu, którzy próbowali pozbyć się ciał. Na miejscu znaleźli też piły mechaniczne, maczety i sporą ilość narzędzi. Mimo, że Uccoz zamietli pod dywan morderstwo w swoim magazynie, to jednak mój kret wiedział, co się stało. Sądzi, że to ekipa, która odpowiada za masakrę w Delicosa Gamba. Tak czy srak, pry tylu trupach, sprawę przekazano federales. A to dla nas kiepsko, bo są poza naszą listą płac. Uccoz za chwilę będą wiedzieli. Muszę zagęścić ruchy. Alfredo, idziemy. Tito, ogarniasz ten burdel pod naszą nieobecność. Javier, odbierasz telefony od chłopaków w terenie – Pies zostawił „służbową” komórkę, jedną z wielu, jakie używał gang. Gdyby coś się działo, będę na nią dzwonił. Do roboty, a może przeżyjemy ten wylew gówna, który za chwilę nastąpi.

Angelo Gabriel Martinez, Hernan Juan Selcado , Juan Maria Alvarez

Pięcioro członków SV na miejsce spotkania z El Negros na kilkanaście minut przed ustalonym terminem.

Była to obskurna, tania knajpa z tłustym żarciem, kiepską gorzałą i kucharką, która miała największe cyce, jakie widzieli w życiu. Ogromne balony, jakby ktoś dwa ciemnoczekoladowe wieloryby, próbował wepchnąć w stanik wielkości dwóch cyrkowych namiotów i jakby się nie starał, zawsze połowa wylewała się dekoltem. Wielu stałych bywalców przychodziło do knajpy tylko po to, aby pogapić się na te monstrualne cycki.

- Ja i Ede zostaniemy w samochodzie – zaproponował Dario. – Myślę, że Angelo najlepiej nadaje się do gadki z czarnuchami. Jeden z was, amigos, powinien mu towarzyszyć w knajpie, a drugi obstawić tylne wejście.

- Ja wezmę tyły – powiedział Juan.

Nie wiedział czemu to zrobił, ale jakiś instynkt popchnął go do tej decyzji. To było jak impuls i zupełnie nie chciał nad nim panować.

- Dobra. To dość dobry plan. Broń w pogotowiu, panowie – powiedział Angelo. – Ponoć czarni mają większe spluwy, ale za to nasze są najszybsze na świecie. Ruszajmy.

Angelo Gabriel Martinez, Hernan Juan Selcado

Shrimp&Taccos śmierdziało. Przypalonym żarciem, starym olejem, ludzkim potem i czymś, co śmierdziało niczym stara dziwka. Czymś rybnym i grzybnym jednocześnie z lekką nutą korzennych przypraw.

W knajpie większość klienteli stanowili czarni. Zmęczeni życiem, spasieni, trzymający się w małych, podzielonych grupach. Z głośników napierdzielała głośny, amerykański rap w stylu gangsta.

Kiedy wchodzili od jednego ze stolików wstał wysoki i chudy Murzyn ubrany w koszulkę jakiegoś zespołu sportowego i z niebieską bandaną owiniętą na głowie. To musiał być The Razor. Brzytwa wyglądał na cwaniaczka. Takiego, któremu wydaje mu się, że cały świat wokół jest zamieszkanym przez tępaków do orżnięcia. Jeśli chciał naciągnąć SV na jakąś kasę, to źle trafił.

- Youuuuu mee en – zawołał na cały regulator przyciągając uwagę gości i Węży. Oraz kumpla, który siedział koło niego przy stole. Ten, w odróżnieniu od Brzytwy był gruby i niski, a przy tym niesamowicie brzydki. Wyglądał, jak nadmuchana ropucha. Czarna, spocona i z gębą porytą brodawkami i czyrakami, oraz masywną, łyską czaszką.

Angelo i Hernan przeszli przez salę, zahaczając wzrokiem na gigantyczny dekolt szefowej kuchni przyjmującej zamówienia od klientów i zatrzymali się przed Razorem i jego koleżką.

- Hellloooo boyzzzz – koszmarny akcent, koszmarne złote zęby, koszmarne łańcuchy z fałszywego złota na szyi, koszmarna podróbka czarnego gangstera z USA. Pozer. Ale mógł być użyteczny. – Dobrze, że jesteście. Cooool. Chcecie coś zjeść. Mają tu excelentes fooood. You meeeen. You khow.

Taka paplanina mogła przyprawić o ból głowy.

- To mój wice booooos. Tooood.

No jasne.

- Wiemy, kto killl waszych boyzzzz.

Nikt tak nie kaleczył angielskiego. Nie przypadkowo. To nie mogło być prawdą.

- Kto?
- Dwadzieścia tysięcy pessos, lub pięć tysięcy amerykańskich dolarów. Tyle będzie kosztowała SV ta informacja.

Do rozmowy wtrącił się Tod.

Angelo i Hernan spojrzeli po sobie. Nie wyglądało na to, by czarni ich wystawiali. Chyba po prostu chcieli zarobić. Chociaż pięć tysięcy to była niemała kasa dla gangu, w sytuacji, gdy szykowały się większe wydatki, a nagroda od braci Uccoz wydawała się coraz bardziej odległą ułudą.

Juan Maria Alvarez

Juan zaczaił się w podwórzu, na który wychodziły kuchenne drzwi z knajpy, w której mieli spotkać się z czarnymi. Podwórze było małe, brudne, śmierdzące, a jego najważniejszą częścią był śmietnik. Wielki, wypełniony po brzegi, w którym buszowały szczury.

Juan zaczaił się w cieniu, skąd miał dobry widok na kuchenne drzwi i jedyne wejście na podwórko. W ciemnym, chodnym rogu poczuł się dobrze. Jego myśli uspokoiły się a zmysły dostosowały do zadania.

Szczury rozbiegły się, kiedy pojawił się pomiędzy nimi kot. Czarny, niczym sama śmierć, spadł na zaskoczone gryzonie i dopadł jednego z nich, kiedy reszta się rozbiegała na boki. Fascynujący przykład miejskiej dżungli. Alegoria życia na ulicy, które prowadził Juan.

- Cześć, Juan – powiedział ktoś obok niego i Juan sięgnął po broń. Miejsce, gdzie ją trzymał było puste!

Trzasnął odbezpieczany pistolet i Juan spojrzał prosto w wylot lufy swojej własnej broni.

- Tego szukasz? – to była kobieta. Nosiła maskę, więc nie potrafił powiedzieć na jej temat prawie nic więcej.

Podeszła go jak dziecko, a Juan nie miał pojęcia, jak to zrobiła.

- Nie będzie potrzebna – powiedziała spokojnym, hipnotyzującym głosem. – Jeśli zachowasz rozsądek.

Nie opuszczała broni.

- Będziemy potrzebować Węży. Ciebie i reszty. Zabijecie kogoś dla nas. Jesteś zainteresowany?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-11-2018 o 08:55.
Armiel jest offline