Reputacja: 1 | Kristoff Baxter
Nawet przystawiony do ust kufel nie mógł zamaskować rozbawienia, jakie malowało się na jego twarzy. No dobra, po cichu domyślał się, że Gedan nie zbiera na droższe dziwki i lepszy alkohol, ale "świątynia katolicka" to już lekka paranoja, jeśli miał wyrazić swoje zdanie. Pewnie, że słyszał o tych gościach, w końcu co druga sekta w Salt Lake City potrafiła przedstawić tysiąc dowodów na bezpośrednie pochodzenie od apostołów i boskich proroków, kimkolwiek byli. No ale bez przesady, włóczyć się po świecie i ciułać, żeby budować chatę do modlitwy?
No i oczywiście był jeszcze Hamilton, chemik z misją oczyszczenia świata z Tornado i pomocy biednym i uciśnionym... Cholera, gdyby to zależało od niego, Kristoffa Baxtera, to też by pewnie chętnie zlikwidował problem prochów, głodu, biedy, Molocha i kataru siennego, ale to jest realny świat! Przeżyją najsilniejsi i najsprytniejsi, którzy w d*** mają kiepski los reszty. Zresztą, jak dla niego niech gość robi co chce, i tak olał Tornado już wieki temu.
Dlatego prawie z uśmiechem na ustach powitał nową twarz przy stoliku. Ten gość od razu mu się spodobał: konkretny, bez niepotrzebnych ideałów i dziwnych marzeń, do tego wyglądało, że zna się na swojej robocie.
- No i świetnie, Carver, twoje usługi na pewno się nam przydadzą- powiedział, demonstracyjnie pomijając tego "pana". Nigdy nie przejmował się takimi duperelami.
Dobra, teraz przychodziła jeszcze jego kolej na historyjkę. Chwilę pomyślał, po czym zaczął powoli: - Taaak, w takim razie i ja podzielę się swoimi motywacjami... Kiedyś, gdy byłem z wizytą gdzieś w dorzeczach Missisipi, cała moja ekipa została napadnięta przez mutki. Mówię wam, rzeź nie z tej ziemi, totalna masakra, nie mieliśmy właściwie żadnych szans... Mnie jednego uratowało jakaś grupa tubylców, gości naprawdę zaprawionych w bojach z takim cholerstwem... W każdym razie poradzili sobie, a mnie zabrali ze sobą. Byłem ranny, a dali mi jeść i tak dalej. Kiedy już mogłem chodzić, jakiś czas siedziałem z nimi, a oni dzielili się ze mną wszystkim, co mieli. Do czasu, gdy wszyscy zachorowali na coś, nie umiem sobie teraz przypomnieć objawów, ale to na pewno sprawka tej cuchnącej, radioaktywnej rzeki... W każdym razie patrzyłem, jak wszyscy, kobiety, małe dzieci, nawet nieliczne zwierzęta- wszyscy stopniowo marnieli i umierali w męczarniach... To wtedy postanowiłem, że powinien być w tamtym rejonie ktoś... lekarz albo przynajmniej felczer... który pomógłby tym biednym ludziom w ich ciężkiej walce z przeciwnościami życia. Nikt się do tego nie pali, więc zrobię to sam. Swoją działkę z Chmury przeznaczę na leki i sprzęt, a w przyszłości może nawet na wyposażenie jakiejś... no, nazwijmy to przychodnią. Ale to pewnie pieśń przyszłości...- zakończył.
Nachylił się nad pustym już piwem, by stłumić parsknięcie. Musiał przyznać, że wyszła całkiem ładna, choć może niezbyt składna i przekonująca bajeczka, w dodatku wymyślona na poczekaniu. Szczególnie stwierdzenie "ciężka walka z przeciwnościami życia" brzmiała ciekawie. Nie wierzył wprawdzie, że ktoś to łyknie, ale hej! Nie on zaczął te idealistyczne pierdoły. |