Dni marszu mijały. Jedyne co Barry wspominał to niezła wyżerka co była pewnego wieczoru, nie było to tak dobre jedzonko jak to co mamusia robiła, ale w porównaniu do wojskowych zwykłych dań była darem z niebios. Godziny marszu mijały na rozmowach Kubą i Gertrudą. Zwierzątka były miłe wysłuchiwały Barrego. Nie bał się z nimi rozmawiać, one są miłe, to ludzie są zazwyczaj źli.
W końcu dotarli do celu podróży. Barrego nie wybrano na ochotnika do wart, ani nie umiał leczyć by go posłać do lazaretu. Szwendał się więc i odwiedzał swych braminich przyjaciół w zagrodzie.
W nocy obudzić go przeciągłe "uuuuuuuuuu..". Najpierw myślał że to "muuuuuuuuuuuu" i to Kuba, lub Gertruda go woła. Zawołał wtedy ktoś że statki wróciły. Barry więc wstał i się zbierał do wyjścia (zabrał rzeczy swoje itp.). W pośpiechu Barry jak to Barry ubrał skarpetki nie do pary. Tu w drodze nagle hukło, nagle stłukło, świzdu, gwizdu, pizdu kule latają. No totalny chaos. Atakują nas pomyślał Barry. Ktoś gadać coś o planie co robić, ale to nie czas na myślenie. Barry pobiegł skryć się za umocnieni. Instynkt podpowiadał co ma robić. Jest ciemno Barry odpali i rzuci race. Wróg naciera Barry rzuci w tą piechotę zbitą granat ( Niewiedza czasami jest łaską, a Barry nie wiedział, że to przymuszeni cywile. Tak więc nie miał moralnego oporu, w końcu kto atakuje republikę ten jest zły). Opóźniać natarcie wroga,aby cywile mogli uciec. |