Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-12-2018, 22:58   #138
Avitto
Dział Fantasy
 
Reputacja: 1 Avitto ma wyłączoną reputację
Benedykta Vesper

Kapitan westchnął. Nie znał miejsca w Imperium, w którym nie polowano by na młodą kobietę. Nie znał również takiego, w którym nie narzekano by na coraz wcześniejszy wiek inicjacji seksualnej dziewcząt. Oba te fakty zestawione razem wywoływały w głowie Rodericka wzburzenie. Zwykł wtedy narzekać na upadek obyczajów. Tym razem jednak rzekł krótko.
- Zgoda, dyżurny na dole się tym zajmie. Zawołaj go do mnie jak będziesz wychodzić.

Być może była to już paranoja? Znów widziała tego koślawca, pomocnika reketera, zbira. Benedykta prowadziła Grobowca pustoszejącymi uliczkami a ten człowiek rozmawiał z innym na jednym z ganków. Kim on w ogóle mógł być? Wcześniej pilnował nawiedzonego domu, choć do niego nie wszedł.
W napadzie na Benedyktę brało udział więcej osób, a nikt nie wszedł do budynku. Ze względu na natłok wydarzeń sprawa niziołków miała kłopoty w zajęciem pierwszego miejsca wśród myśli dziewczyny. A do końca dnia zostało jeszcze kilka godzin.

Zmianą wyposażenia dziewczyny zajął się Waldi, jeden ze strażników. Pełnił on obecnie dyżur w strażnicy i z powodu piastowanej funkcji dyżurnego posiadał klucze do zbrojowni. Ta nie wyglądała wcale jak komórka na miotły – bardziej jak wystawa w kramie fuszera. Grube ramiona długich łuków były ledwie ociosane, miejscami drewno nosiło ślady łyka a sama broń nie napełniała nadzieją na dynamiczne strzały. Patrząc jednak z drugiej strony takie łuki niemal nie miały szansy się zepsuć od suchego strzału niewprawnego łucznika a od biedy przeciwnika można było dźgnąć tępo zakończonym gryfem.
Wojskowe łuki były robione z myślą o jej przeciętnych użytkownikach, czyli mężczyznach z łapanki. Znalezienie egzemplarza na wzrost i możliwości Benedykty było czasochłonne. Na dobór strzał brakowało czasu i cierpliwości Waldiego, wręczył więc dziewczynie tuzin pocisków z pospiesznej produkcji i przyjął kolejnych ochotników, których należało uzbroić i wysłać pod odpowiednią komendę.
Na zewnątrz zerwał się wiatr. Gdy tylko udało mu się zrobić szczelinę w chmurach wyglądało zza nich słońce o wielu jaskrawych kolorach. Było coraz bliżej zachodu. Pośpiech był wskazany. Dotarcie na niedaleką przystań zajęło Benedykcie mgnienie oka.


Jedynym wyższym budynkiem na przystani była knajpa, sądząc po ozdobach na elewacji zamtuz. Parterowa zabudowa wokół ułatwiała rozejrzenie się po okolicy. Prostopadły do brzegu, drewniany pirs pozwalał na cumowanie mniejszych łodzi a dwie dalby służyły za postój dla barek. Za jednym z domów stała duża, drewniana konstrukcja z wieżą bez podestu. Wyglądała jak jedna z machin oblężniczych. Tuż przy pirsie na budynku widniał napis „bosman”. Nieoczekiwanie do Benedykty podeszła mała dziewczynka.
- Widziałaś moją mamę? Gdzieś pobiegła - zagadnęło zagubione dziecko, a potem zaczęło trajkotać wyliczankę.

Zagadnięty o niziołki przez pannę Vesper pakujący dobytek na wiosłową łódkę kramarz zeznał tylko, że te miały lepkie ręce i przyłapał jednego na kradzieży grotów do bełtów. Było to jednak w trakcie awantury a własność została odzyskana nie widział więc powodu by donosić.
- Te niziołki - wtrąciła mała Zuzia - śmiesznie gadały.
Nie była w stanie dodać od siebie więcej. Gdy Benedykta ruszyła pytać ku następnej łodzi dziewczynka gdzieś się zagubiła.
- Daj pokój dziewucho, nie mamy miejsca - powitała dziewczynę dojrzała kobieta. Jednak gdy dowiedziała się z czym przybywa nieznajoma stała się bardziej otwarta.
- Handelek drobny szedł jak co dzień, ze starym przyszliśmy na przystań po olej i sznur. I włóczkę. No. Patrzę a facet, zwyczajnie ubrany ale nietutejszy z gęby chyba, chociaż niekoniecznie, na pokład niziołkom wchodzi bo krypę zacumowały na końcu pomostu prawie to chyba ciężko było zabłądzić, musi coś go tam ściągnęło. Raban się podniósł jak to kurduple zoczyły, na kułaki go wzięli i powrozem skrępili. Potem to mnie stary odciągnął, i dobrze zrobił chop bo nie wiada co za draka mogła z tego być.

Ktoś tu musiał wiedzieć, co było dalej. Swoje kroki Benedykta skierowała do bosmanatu.
- Pech chciał, żem akurat ruchał. A w „Dzikim Bzie” nie ma okien w pokoikach - odpowiedział bosman rubasznie i szczerze.
- Ale jak ich nad ranem cumowaliśmy to postój opłacili. Grzeczni byli. W głowę zachodzę, bo z prądem przypłynęli, co też robili w Sylvanii? Po prawdzie strach było zapytać.
Po wyjściu z bosmanatu dziewczyna spostrzegła kogoś, kto mógł być świadkiem. Na werandzie przed burdelem stał rosły mężczyzna pod bronią. Rozglądał się czujnie. Okazał się szorstki w obejściu, ale uprzejmy.
- Bili się na pokładzie, aż deski trzeszczały. Łajbą tak trzęsło, że jeden z kurdupli kapcie umoczył. Obcy był ten facet to nikt z łapami się nie rzucał. Tym bardziej, karzełki mówiły, że on swój tylko pijany z „Uśmiechu Morra” wrócił i porutę robi. Tośmy zostawili. A chwilę później odpłynęli, chłopa zabrali.
- Ła strażniki we dupiu łażom, nie było nikogo, bo tu Dziki Bez pan -
wychrypiał jakiś głos spod schodów.
Zaskoczony ochroniarz spojrzał na Benedyktę, na schody i jednym susem był na ziemi. Pod stopniami ukrywał się łachmaniarz w średnim wieku. Brudny i cuchnący dorobił się za swój kawał lima pod okiem a następnie został brutalnie odepchnięty.

- Wredne, wredne karzełki, tak wszyscy mówita - złorzeczył nędzarz krzątającym się ludziom choć nie było ich na widoku wielu. Ci zaś, którzy byli ignorowali brudasa. Ten odwrócił się do Benedykty ufny w słabość dziewczęcego charakteru.
- A on jeden nie pożałował, słyszysz, dziewko? Złotą koronę mi dał, jak południową bramą wychodził! Wredny karzełek, tak właśnie! I co teraz?

Coruja i Eryastyr

Po wyjściu ze strażnicy elfowie udali się z Benedyktą w kierunku „Uśmiechu Morra”. W karczmie nie było jednak ani śladu po von Höcherko, parobku Ullim ani dziczyźnie, po którą udali się do lasu. We dwoje wyszli z powrotem na ulicę i rozejrzeli się dokładnie. Popołudnie dojrzewało pojedynczymi, pomarańczowymi akcentami na pochmurnym niebie.
Nieopodal, na podwórzu przed siedzibą kompanii przewozowej spostrzegli wóz, którym szlachcic przybył do miasteczka. Kołatanie do drzwi nic nie dało, w budynku chyba nikogo nie było lub uparcie ignorował pukających.

Wtedy do wyczulonych elfich uszu dotarły pokrzykiwania od strony placu. Z jednej strony trwała mobilizacja i okrzyki nie były niczym niezwykłym, z drugiej jednak prawdopodobieństwo zamieszania bezczelnego szlachcica w kolejną awanturę było duże. Para postanowiła to sprawdzić. Plac znajdował się raptem kilkadziesiąt metrów dalej.
Gdy wyszli zza piętrowego budynku na zakurzony areał w oczy rzuciły się szafot i pręgierz. Dookoła kilkanaście osób czyniło przygotowania do obrony, nie bo tu jednak nikogo z mundurowych. Był też Ulli, siedzący na drewnianym schodku naprzeciw nawiedzonego domu i nerwowo zerkający w jego stronę. Był także pewien krzykacz, który stanąwszy na szafocie nawoływał do udania się na przystań, zwłaszcza kobiety z dziećmi, by miały szansę na ucieczkę nim nieumarli zniszczą miasto.
- A zrobią to niewątpliwie! Jak długo żyję, a całe życie tu właśnie żem spędził nie widziałem, by klasztor dopuścił trupiaki tak blisko. Pomyślcie ino, jaka siła potężna musi ich wiedzie ku nam. Ku naszej zagładzie! I za co? Ano za to, że kapłanów wspieramy i w nich pokładamy nadzieję! Dość tego, pora uciekać!
Słowa wichrzyciela były gniewnie ignorowane lub zbywane krótkimi okrzykami. Niekiedy jednak padały na podatny grunt w postaci wątpiącego, słabego charakteru. Jakieś przeczucie nie dawało elfom spokoju. Coś tu było nie tak. Nie wiedzieli jednak co. Tak czy inaczej ich plan mógł wymagać zrewidowania.


Faeranduil i Harald von Grossheim

Razem z Olgierdem dwaj mężczyźni ruszyli w drogę powrotną do miasteczka u podstaw zamkowej wyżyny. Zakonnik z grubsza wyjaśnił im działanie mechanizmu, jaki częściowo aktywowali podczas wędrówki do siedziby zakonu. Na dole przepaści znajdował się kołowrót, który pozwalał na ruch platformy w pionie. Winda służyła za środek transportu zakonnikom i wtajemniczonym gościom znacznie przyspieszając osiągnięcie zamku. O ile znalazł by się ktoś skłonny do wysiłku w całkowitej ciemności. Odprowadzając rycerza i elfa aż do wrót oddzielających kręte schody od jaskini dowódca zbrojnych zakonu zdążył również przestawić swój plan na obronę Siegfriedhofu.
- Zachodni mur to dłuższy i gorzej nadający do obrony odcinek. Zaczyna się przy rzece na północy a kończy na pionowej ścianie wyżyny na południu. Kolejno znajdują się na nim baszta, nieduża zachodnia brama, następnie bariera zakręca łagodnie na wschód, tam brama południowa... I tyle. Długi mur, a nas niewielu. Straż zajmie się utrzymaniem pozycji ale to my, zakon, musimy sobie poradzić z przełamaniem wroga. Hark, tfu!
Większość kapłanów potrafi unicestwić ożywieńca. Dlatego ukryjecie nasze zapasy, gdyby komuś zabrakło składników. W walce będziemy się skupiać na osłanianiu kapłanów by ci mogli robić rozpierduchę. Z tą od was mamy dziewiątkę kapłanów z czego opat nie weźmie udziału w walce a troje nie dostąpiło wtajemniczenia w modlitwy zdatne w naszej walce. Mamy więc pięciu do ochrony, jest nas dwunastu, czternastu licząc was dwóch. Zrobimy więc trójki, rozstawimy się w zasięgu wzroku na murze i tylko jedna drużyna będzie w odwodzie patrolować miasto. Rozproszymy uwagę przeciwnika i zrobimy wypad, gdy czarownik się ujawni.


W końcu pożegnali się, Olgierd ruszył głębiej w jaskinie a człowiek i elf zbiegli na dół krętymi schodami. Mężczyźni nie mieli złudzeń, że tylko odpowiednie ukrycie paczki i odpowiednie oznakowanie kryjówki zapewni, by została ona podjęta przez adresata, nim zrobi to ktoś inny. Pierwszy pakunek pozostawili przy mechanizmie windy ukrywając go pod stertą kamieni. Kłopot pojawił się dopiero w momencie, gdy postanowili oznaczyć skrytkę, Nie mieli ze sobą kredy ani nawet węgla, którego i tak na czarnej skale nie byłoby widać. Znak wykonany mydłem Faeranduila szybko spłynął ze skały wraz z wilgocią. W takiej sytuacji nie pozostało im nic innego jak zabrać paczkę z powrotem i wrócić, gdy zdobędą kredę.

Po opuszczeniu rozpadliny skierowali się do karczmy „Uśmiech Morra”. Powolny marsz opłacił się – nie tylko rycerz podjął swego wierzchowca, ale również udało się nabyć za kilka miedziaków kawałek kredy. W ogarniającym miasto bałaganie i ogniu przygotowań było to miłe zrządzenie losu. Ulicami przechodzili z pośpiechem ludzie niosący rozmaite towary. Minęli rynek, gdzie strażnik musztrował dziesiątkę ochotników i dotarli do bramy zachodniej. Tam, między bramą a basztą rycerz ukrył jedną z paczek pod belką drewnianego ganku dla strażników na murach a kredą na ścianie baszty nakreślił literę „M”. Przy okazji ocenił stan fortyfikacji jako niezły. Korona muru, szeroka na około metr, umożliwiała komunikację oraz swobodę ruchu. Murowana barierka chroniła przed niezamierzonym wypadnięciem obrońcy na zewnątrz. Brak blanek uniemożliwiał co prawda ukrywanie się obrońców jednak mężczyzna nie spodziewał się by ten czynnik miał duże znaczenie w walce z nieumarłymi. Z jego dotychczasowych doświadczeń nie byli oni zorganizowani ani też dobrze wyposażeni. Byli za to nieustępliwi, a obwałowanie niewysokie. Faeranduil zdołałby wdrapać się na mur stojąc na barkach Haralda bez najmniejszego problemu.

Podążyli wzdłuż muru na południe. Znaleźli tam niewielki park, w centrum którego znajdował się pomnik cesarza Luitpolda. Układ rąk złożonych do modlitwy okazał w sam raz, żeby włożyć w nie paczkę. Litera „M” na niskim postumencie dopełniła dzieła. Otrzepawszy szaty z kurzu mężczyźni ruszyli załatwić zleconą sprawę z Dzikim Bez. Dotarłszy na przystań wzdłuż zachodniego muru spostrzegli nędzarza, Benedyktę i ochroniarza stojących na ich drodze do zamtuza.
 

Ostatnio edytowane przez Avitto : 28-12-2018 o 00:29.
Avitto jest offline