Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-01-2019, 02:26   #51
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 11 - VIII.31; południe

VIII.31; rano; Nice City




Wszyscy



Ostatni dzień i ostatnia noc w Nice City minęły nie wiadomo kiedy. Z pogodą było różnie. Czasem było słonecznie, czasem pochmurnie a czasem coś padało. Tylko skwar był niezmiennie wysoki. O ile w nocy, wieczorem czy rano było to znośne, nawet można było mówić o przyjemnym cieple to im bliżej południa tym skwar bezlitosny żar z nieba wypalał wszelki ruch i życie. Dlatego tą godzinę czy dwie, w samo południe cywilizowane życie chowało się w cień na tradycyjną, południową sjestę. Pozostanie w tym czasie na otwartym Słońcu wydawało się zbędna stratą sił i środków. Podróż zapowiadała się, że będzie w podobnych warunkach.

Ale z samego rana gdy karawana kilku pojazdów miała wyruszać było wyjątkowo gorąco. Panował skwar a niebo było pogodne. Jednak nikt nie zamierzał rezygnować z przekładania planów. Zwłaszcza, że było już wiadomo, że wczoraj ruszyła wyprawa Teksańczyków a dziś miał też ruszać konwój Nowojorczyków. Fedraci zaś ruszali spod hotelu “Hamilton”.





Właściwie okazało się, że rodowitych Federatów rusza dość niewielu. Tylko dwóch. Jeden z nich był szefem całego konwoju, pan Tjime van Urk oraz jakiś jego podwładny. Trudno było się zorientować czy to służący, kamerdyner czy ochroniarz. Reszta rodowitych Federatów, w tym sama szefowa całej wyprawy z Appalachów, zostawała w Nice City. Jednak na pożegnanie i życzenia powodzenia przyszli wszyscy. Rodowici Federaci od razu rzucali się w oczy swoim strojem godnym dam i dżentelmenów z ery dominacji białego człowieka. Garnitury, żakiety, żaboty, meloniki lub wysokie kapelusze jak z jakiegoś filmu o Dzikim Zachodzie czy epoce wiktoriańskiej. Jednak każde z nich miało pas z całkiem solidnie wyglądająca bronią krótką w kaburze i białą bronią długą w pochwie. Sama Lady Amari była w spodniach które ładnie podkreślały jej smukłe nogi i wąską kibić. Ona właśnie wygłosiła do członków swojej wyprawy ruszającej po czołg słowa pożegnania i życzyła im powodzenia. Niedługo po tym kto miał jechać ten wsiadł do samochodu i odjeżdża a kto miał zostać ten zostawał.

Jedyny wóz federatów okazał się całkiem udaną terenówką i w przeciwieństwie do większości okolicznych pojazdów lśnił czystością aż kłuło w oczy. Było wątpliwe aby podczas podróży, nawet asfaltówką, udało się ten stan zbyt długo utrzymać ale przynajmniej na moment wyjazdu samochód był czyściutki jakby właśnie wyjechał z myjni.

Dopiero przy spotkaniu przed hotelem okazało się kto właściwie jedzie. Poza uterenowioną furgonetką pary z Detroit jechała jeszcze jedna i dwie osobówki w większości obsadzone przez ludzi którzy wyglądali na tubylców. Wśród nich wyróżniał się typ inny ubiorem a przede wszystkim odpychającą facjatą. Marcus zaś wśród innych współplemieńców tej zmotoryzowanej karawany dostrzegł dwójkę gwiazd z weekendowego festiwalu. Widocznie oni też się skusili na kolejny wyścig, tym razem po czołg czy co to tam było ale chcieli dorwać wszyscy. Marcusa dokooptowano do właśnie jednego z tych pojazdów. Wreszcie gdy okazało się, że wszyscy co mieli być to są, cały konwój ruszył. Kierowali się na południe, jechali za osobówką obsadzoną przez miejscowych którzy mówili, że znają te okolice. Jednak pierwsze trudności dopadły ich jednak ledwo mijali pierwszą osadę za Nice City.




VIII.31; południe; droga na pd od Espanoli




Marcus



Człowiek z Kill One został dokooptowany do jednej z furgonetek. Tej którą jechała czwórka miejscowych pochodzących z Nice City albo okolic. Było tam więcej miejsca niż w osobówkach. Dwóch miejscowych siedziało z przodu szoferki a pozostali, razem z Marcusem, z tyłu.

Na pierwsze kłopoty natrafili zaraz za progami Nice City. Jedna z osobówek zaliczyła zderzenie z innym pojazdem. Na tyle niegroźne, że nikomu z ich karawany nic poważnego się nie stało. Ale na tyle poważne aby wyłączyć ich kombiaka z dalszej jazdy. Gdy okazało się, że naprawy nie da się zrobić w ciągu kwadransa czy dwóch, szef karawany, pan van Urk, nie chcąc aby awaria jednego pojazdu hamowała cały konwój zostawił z nimi detroidzka parkę aby im pomogła i po może kwadransie od kraksy pozostałe pojazdy, w tym furgonetka jaką jechał Marcus, ruszyła dalej.

Tuż przed pora sjesty, trzy pojazdy reprezentujące interesy Federatów wyjechały do Espanola. Wedle planu tutaj mieli mieć postój. Czy na sjestę czy do rana, czy dłużej to się dopiero miało okazać. Dotąd bowiem jechali za osobówka miejscowych i ci w roli przewodników sprawdzali się całkiem dobrze. Bez wahania i kłopotów dojechali na miejsce przez sieć zdezelowanych, spalonych Słońcem dróg, jakie przecinały mozaikę sennych osad, pojedynczych farm, pastwisk, rzek, jezior i lasów. Ten pierwszy etap poszedł więc dość gładko. Ale dopiero teraz zaczynały się schody.

Miejscowi orientowali się w terenie właśnie gdzieś do granic Espanoli. Sądząc z tego co mówili to ta osada była symbolicznym krańcem cywilizowanego świata. Tu jeszcze można było się zatrzymać, wynająć coś czy kogoś, pohandlować, wymienić się więc tu jeszcze zdarzało im się bywać albo mieli jakieś sprawy do załatwienia, znali kogoś kto tu mieszkał czy bywał. Co było za Espanola to znali tylko mętne plotki. I wedle nich tam właśnie zaczynała się kraina parnej, bagnistej, porośnięte dżungla delty Mississippi.

I tu swoje 5 minut mógł pokazać właśnie “Buźka”. Pan van Urk nie chciał pakować się się w tą dżunglę w ciemno. Dlatego wysłał obsadę osobówki, dołączając do niej faceta który mówił, że jest zwiadowcą na rozpoznanie. Mieli sprawdzić czy da się przejechać a jak się nie da to spróbować znaleźć taką drogę jaką się da.

Dlatego teraz Marcus siedział obok Ricardo i tłukł się z dwójką siedząca z przodu po rozpalonej żarem drodze. Tropik bił w twarze i nozdrza. Droga wiła się w kanionie zgniło zielonej dżungli. Roślinność momentami była tak gęsta, że jechało się jak w tunelu. Dlatego, tu na dole, światło słoneczne prawie nie docierało i panował duszny półmrok. Ruszyli ledwie zdążyli przewietrzyć samochód jak to powiedział kierowca. Zjeść, wyciągnąć nogi i znowu musieli zapakować się do osobówki gdy reszta z dwóch samochodów została w osadzie aby czekać na wynik tego rozpoznania albo aż dojadą te dwa, pozostawione wcześniej w Crow pojazdy. Nie wiadomo było bowiem co będzie pierwsze.

Droga też się pogorszyła. Praktycznie co chwila wjeżdżali w jakąś kałuże, łachę błota lub omijali powalonego konary drzew a często samochód podskakiwał na korzeniach drzew jakie zdołały wryć się pod asfalt i porobić garby. Samochód więc jechał coraz wolniej i wolniej, lawirując ostrożnie między tymi przeszkodami. Trójka towarzyszy Marcusa wcale nie była tym zachwycona. Im było trudniej tym byli bardziej mrukliwi i ponurzy. O potencjalnej zasadzce nikt nie mówił ale pewne było, że teren coraz bardziej jej sprzyja. Nawet zawalidrogą nie można było się dziwić bo co chwila coś leżało jak nie na drodze to poboczu albo tuż obok. Aż dziwne, że żadne drzewo jeszcze się tu nie wygrzmociło.

No i wreszcie się zatrzymali. Widok był mało optymistyczny. Obsada wyszła z samochodu aby się lepiej przyjrzeć ale było widać niewiele więcej niż z samochodu. Do zakrętu przed nimi woda albo nawet jakaś powódź podmyła części drogi i zerwała asfalt. Ocalał poszarpany pas mniej więcej szeroki na jeden samochód. Reszta to było jedno wielkie błoto i stojąca woda nad którą kotłowały się insekty. Robactwo błyskawicznie wyczuło ciepłokrwistych żywicieli i próbowało się do nich dobrać.





Mieszanina błota i wody była na tyle sugestywna, że bez trudu można było sobie wyobrazić jak pochłania dowolny pojazd. Zwłaszcza że akurat na zakręcie ocalały asfalt znika pod wodą. Z miejsca gdzie stali nie szło ocenić sytuacji. Mógł być tylko centymetr pod wodą a mogła być prawdziwa głębia. Mógł być tylko kawałek zalanego a mogło tam już w ogóle nie być asfaltu. To właśnie trzeba było sprawdzić.

- To jesteś specem od rozpoznania? No to idź rozpoznaj jak to wygląda. - Lamay który był kierowcą popatrzył na Marcusa i wskazał na tą niepewna drogę przed nimi. Jakby mało było tutaj błota, bajor i kałuż to o liście i resztę ziemskiego padołu zaczęły uderzać pierwsze krople.




VIII.31; południe; Crow




Vesna



Skwar robił się nie do zniesienia. Już całą trójka mieli go dość. Żołądki też domagały się troski bo zbliżała się pora obiadowa no i sjesty. Robiło się zbyt gorąco aby sensownie myśleć o pracowaniu czy innych aktywnościach nie wspominając.

- Pierdolę nie robię. Fajrant. - Alex oznajmił koniec roboty rzucając młotek do skrzynki narzędziowej. - Jedziemy coś zjeść. - powiedział pakując resztę narzędzi.

- Jedziemy? A co z tym? Nie możemy tego tak zostawić. - chuderlawy George wskazał na kombiaka że zdjętym nadkolem przy jakim grzebali od porannej stłuczki.

- Daj spokój, nikt go nie ukradnie nawet jakby próbował. - detroidzki rajdowiec skrzywił się patrząc z niechęcią na już wcześniej mocno zdezelowane kombi. Z takimi uszkodzeniami rzeczywiście trudno było odjechać gdziekolwiek.

- A nasze rzeczy? - chłopak pokazał na wypchany bagażami tył pojazdu. No tak. Może samochodu nikt nie ruszy ale na te bagaże podróżnych już ktoś mógł się pokusić. Bagaży tam trochę było. We wszystkich pojazdach było sporo zapasów jakby jechali w jakaś dzicz czy co.

- Dobra, podepnij go. - Runner zgodził się wspaniałomyślnie. I po chwili majstrowania mniejsza fura została zaczepiona o tył większej i tak pojechali pod coś co wyglądało na jakiś bar. Tam zaparkowali i wreszcie mogli się schronić w cieniu schodząc z tej cholernej patelni.


---



Przy posiłku można było odetchnąć, zrelaksować się, pogadać o tym co było, jest lub powinno być. A na przykład powinni wrócić kumple George’a. Alex wysłał ich na tutejsze złomowisko po tym jak zdjęli nadkole ich kombiaka i komisyjnie oszacowali straty. Lambert, właściciel kombi, miał podwójnego pecha. Nie dość, że wjechał w niego jakiś gnojek to jeszcze bardzo pechowo. Trafił w pod kątem gdy obaj w ostatniej chwili próbowali uniknąć zderzenia. Trafiłby trochę bliżej środka auta to najwyżej wygięły by się drzwi, może by się zablokowały. Trafiłby bliżej przodu to najwyżej zdarłby trochę maski reflektorów i zderzaka. Ale nie, musiał trafić w samo koło. I to pod kątem więc wygięła się cała ośka i co mogło się zwichrować to się zwichrowało. Tamten miał tylko rozwalony narożnik więc odjechał o własnych siłach. A ich trójka siedziała nad tym nadkolem już chyba trzecią czy czwartą godzinę. A skwar potężniał z każdą kolejną godzina aż teraz stał się nie do wytrzymania.

Rano, gdy szef kazał im zostać i pomóc poszkodowanym, zdjęli te nadkole jeszcze przy nim. Ale gdy okazało się że to nic co da się zrobić w 5 minut to reszta konwoju pojechała dalej zostawiając namiar gdzie ich szukać. Namiar właśnie znali miejscowi z kombiaka więc mogli poprowadzić furgonetkę. Gdy tylko ich pojazd znów będzie nadawał się do jazdy.

Gdy zostali w piątkę i zabrali się za tą całą naprawę wszystko zaczęło się sypać. Od zderzenia oberwała też chłodnica i przeciekała. Ale wystarczyło dosypać odpowiedniego proszku aby sobie z tym poradzić. Zostało wyklepać i odgiąć co się da aby zmniejszyć ryzyko dalszych uszkodzeń silnika. No ale główny problem był w tej zmaltretowanej ośce. Ves znała najprostsza metodę naprawy: wymienić uszkodzony moduł na nowy. Gdyby mieli odpowiednią oske pod ręką to w godzinę czy dwie byłoby po sprawie. Tak to było najprościej zrobić w ich rodzimym Det gdzie części zamienne leżały całymi hałdami. Może jeszcze z godzinę by zeszło na drobniejsze usterki. Wtedy o tej porze no albo po sjeście mogliby ruszać dalej. No ale nie mieli tego zapasowego modułu pod ręką więc zaczynała się męcząca sztuka rękodzielnicza.

Trzeba było więc albo znaleźć nową ośkę albo wyklepać tą starą chociaż tak aby dało się jechać dalej. Dlatego po gorącej dyskusji się rozdzielili. Cooper i Lambert poszli na lokalne złomowisko aby znaleźć nowy wał lub coś podobnego a trójka pozostałych zaczęła naprawiać co się dało. Alex i George wzięli na siebie wklepanie tej zgiętej ośki co było po prostu zwykłą harówą z waleniem młotkiem w oporny metal w roli głównej. I chociaż się zmieniali to obydwaj ociekali potem i przekleństwami. Na Ves spadła kontrola jakości i naprawy wymagające więcej techniki niż siły. Po paru godzinach postęp jakiś był ale dość skromny. Wszyscy chyba liczyli, że Cooper i Lambert wrócą z odpowiednią częścią więc ominie ich kolejna pora dnia spędzona na machaniu młotkiem. Podobnie podtrzymywała ich nadzieja, że najgorsze już zrobili i teraz powinno być łatwiej.

Na razie jednak nie zapowiadało się, że obydwaj wysłani na złomowisko prędko wrócą. Alex nie zgodził się ich podrzucić vanem bo nie chciał zostawać Ves samej. Samej czyli bez niego. I wtedy pewnie wierzył, że szybciej im to pójdzie. A sądząc z opisu to te złomowisko było kawałek od osady więc na piechotę by się szło z godzinę, może więcej. Podobny czas na powrót. No a jeszcze trzeba było poszukać części na tym złomowisku. Czyli było wątpliwe czy chłopaki wrócą przed sjesta. No i na razie ich nie było widać.

Na razie więc parka z Det była skazana na towarzystwo George’a. A ten okazał się patyczakiem w wieku podobnym do Ves, może trochę starszym. Co prawda wzrostem prawie dorównywał Alexowi ale to tylko jeszcze bardziej uwypuklało jego chudość. Gdyby Alex mu przyłożył to ten patyczak mógłby się pewnie połamać.

Ale Runner coś na razie nie znalazł powodu żeby mu przylać. Raz, że kilka godzin machania młotkiem trochę pomogło się poznać lepiej a dwa okazało się, że George jest fanem samochodów. A do tego rozpoznał w nich zespół który wygrał sobotni wyścig podczas festynu i trochę traktował ich jak swoje gwiazdy co Alexowi widać schlebiało bo często względem młodego okazywał wspaniałomyślność. Pozostali dwaj koledzy George’a tak go zresztą wołali “Młody” i chyba pełnił rolę podobną do zawodowego, młodszego brata.


---



A jeszcze wcześniej był ostatni poranek, noc i dzień w Nice City. I cała ostatnia doba była dla detroidzkiej pary bardzo zalatana. Alex o dziwo,pomimo marudnego poranka, okazał się całkiem obrotny. Chyba nawet zapomniał, że miał mieć focha na Ves za te kinowe spotkanie z kumplami. Całkiem możliwe, że pochłonęła go pasja własnych czterech kółek i przygotowania do drogi. A w końcu znał się i na jednym i na drugim.

Vesna zaś zyskała okazję by przy tym oglądaniu filmów z dziewczynami zrobić sobie nieoficjalne pożegnanie. Sharon przyniosła całą kolekcję filmów dla dorosłych, że nie było szans aby obejrzeć chociaż połowę z nich. Największe wzięcie miała chyba porno parodia słynnego filmu SF z przełomu wieków, “Porntrix”. Czyli przygody dzielnej i sprytnej Novy w obcisłym, skórzanym wdzianku sciganą przez niezłomną agentkę Smith. Zdania wśród dziewczyn która z bohaterek była fajniejsza były podzielone ale wspólny finał podobał się chyba wszystkim. Podobnie wszystkim spodobała się Kristin w stroju i roli pokojówki. Zresztą ona sama też wydawała się być przeszczęśliwa, że może im usługiwać w tym kostiumie.

Kolejny punkt programu podpowiedział Alex. - Ty masz takie chody w tym “Petro “? To może skombinujesz nam trochę paliwa? - zaproponował gdy znów się spotkali. Runner wydawał się w świetnym humorze i swoim żywiole gdy tak jeździli po mieście załatwiając to czy tamto. Wizyta u doktora Garcii no i przy okazji jego asystentki Lindy, w sklepie, w warsztacie no i w końcu rozstali się przed “Petro” gdy ona miała załatwić to paliwo a on pojechał odstawić wóz do warsztatu.

W hurtowni paliw zaś miała okazję odwiedzić Christi. I szefowa działu logistyki tej hurtowni była bardzo rada z tych odwiedzin. - I jednak jedziesz w tą dżunglę taplać się w błocie a do mnie potaplać się w błotku to masz za daleko? - uniosła brew gdy okazało się, że pewnie widzą się ostatni raz przed odjazdem ekipy Federatów z jakimi zamierzała się zabrać para z Det. - Oh, po co ty tam chcesz jechać? Roxy przyjmie cię od ręki z otwartymi ramionami. - zapytała trzymając przyszłą koleżankę z pracy za ramiona. Ale w końcu wzięła głębszy oddech i uśmiechnęła się. - Jeśli coś tam zacznie iść nie tak to zadzieraj kiecę i wracaj do nas. Pamiętaj w jakim stanie wrócił stary Durand. A ciebie chciałabym widzieć z powrotem w jednym kawałku. - na swój sposób życzyła jednak Ves jak najlepiej i uściskała ją przy tym serdecznie.

Roxy również i przywitała i pożegnała się z dziewczyną jaka ją pokonała w niedzielnych konkursach całkiem serdecznie i życzliwie. Ale tak łatwo z załatwianiem tego paliwa nie poszło. - Jaka by była ze mnie szefowa jakbym roztrwaniała majątek firmy na nepotyzm i kolesiostwo? - zapytała raczej retorycznie. Bielała przy tym swoim wesołym, ciepłym uśmiechem na tle jej ciemnej twarzy. I ten uśmiech jednak mówił jej gościowi, że jednak chyba jakieś opcje do negocjacji jednak zostają.

Tak porządnie to spotkali się z Alexem dopiero wieczorem, na kolejnym koncercie Kristin jaki dawała w “Blue Star”. Bawili się we dwójkę w tym samym klubie w jakim w niedzielę odbywała się aukcja najdroższej w tym mieście i sezonie mapy. Kristin znów dała czadu porywając ze sobą publiczność do wspólnej zabawy. A po koncercie we trójkę wylądowali w jej pokoju. Rano, na pożegnanie blond gwiazda estrady dzielnie udawała wesołą i radosną chociaż pod tą maską filuternej blondynki i rozkapryszonej gwiazdy dało się wyczuć podskórny żal i obawy przed tym rozstaniem. Aby je zabić, już rano, poprosiła Ves o pożegnalny prezent. Ledwo wstały a raczej jak je Alex obudził. Widocznie Runner już wstawał wedle podróżnego trybu. Wtedy blond gwiazda estrady siadła okrakiem na swojej kumpeli, przycisnęła dłońmi jej nadgarstki do łóżka i oświadczyła, że nie puści jej póki na pożegnanie Ves nie zostawi jej jakiegoś czaderskiego autografu którym mogłaby się jarać przez kolejne dnie gdy dziewczyna z Det już wyjedzie z miasta.

Potem czyli właściwie dzisiaj rano była jeszcze ta zbiórka przy hotelu “Hamilton”, lady Amari powiedziała swoje a piątka pojazdów ruszyła w drogę kierując się na południe. Alex wydawał się w świetnym humorze jak zawsze gdy dorwał nową brykę na jaką miał ochotę. I z tego powodu humor szybko mu opadł bo zamiast cisnąć po detroidzku tak jak lubił musiał wlec się w sznureczku za resztą gamoni co jeździć nie umieją. Tak w delikatnej wersji wyglądało to tuż przed stłuczką jaka ostatecznie po paru godzinach dłubania sprowadziła ich tutaj do tego baru.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline