Oksytania, 1796
Ze zmoczonych i potarganych wiatrem włosów, znacząc brzydkimi wzorkami sukienkę, spływały powoli krople deszczu. Nie zwracała na to uwagi, wnikliwie wpatrując się w otrzymaną wiadomość. Próbowała coś z niej zrozumieć. Uważnie wczytywała się w każde zdanie.
Zapytaj matki kim byłem, dziecko
Znałem także twojego dziadka
Moje marzenie się spełni, nie wiem?
Kto zaczeka, prawdopodobnie tylko Bóg
Znajdź numer... i ona ... będzie kluczem … Znajdź liczbę i ona będzie kluczem – poprawiła się.
Rok jest ogromny – tego ostatniego nijak nie potrafiła rozszyfrować. Może chodziło o „longue” - długi? - zastanawiała się.
Jedno wydało jej się oczywiste : Pisał to ktoś, kto znał pewnie tylko trochę słów i zwrotów francuskich. Tłumaczył po prostu to, co chciał powiedzieć w swoim języku. Słowo do słowa. Nie te konstrukcje, nie te rodzajniki. List roił się od błędów i z pewnością nie pisał go rodowity Francuz. W dodatku te dwa słowa pogubione : marzenie i rok... Cóż to mogło oznaczać. A te cyfry na dole? Czy to wśród nich należało szukać klucza? Nie! Nie możesz mnie tym obarczać! - Żałowała teraz, że miast pobiec za nim i oddać mu zawiniątko, stała i patrzyła oniemiała, pozwalając mu odejść. Teraz było już za późno. Była jeszcze jedna rzecz, która krążyła z tyłu jej głowy, wwiercając się z coraz większym impetem w myśli : adresat wiadomości. Była pewna, że nazwiska markiza nie słyszała po raz pierwszy. Matki nie mogła już zapytać, ale babci tak.
***
Anne-Olympe Mouisset leżała na swym posłaniu i jak zwykle odmawiała różaniec. Od roku, zmożona jakąś dziwną niemocą nóg, nie opuszczała pokoju ni łóżka. Z dnia na dzień słabła coraz bardziej, lecz mimo przepowiedni lekarzy, uparcie trzymała się życia.
- Babciu? - zagadnęła cichym głosem, nie chcąc przestraszyć, zanurzonej w modlitwie staruszki. - Można?
Kobieta dokończyła kolejną zdrowaśkę i odłożyła na chwilę różaniec.
- Oczywiście moje dziecko. Cóż cię sprowadza?
Zawahała się. Popatrzyła na gasnącą niemalże w oczach postać chorej Anne-Olympe, jej pomarszczoną, zdjętą bólem twarz, jej wyblakłe, starczo wodniste oczy i ściśnięte w cierpieniu usta.
- Czy wierzysz w Boga? – zapytał tamten mężczyzna. - Czy on wie jak trudno jest wierzyć, gdy widzi się cierpienie innych? - odpowiedziałaby mu teraz. - Za co ją tak pokarał? Cóż takiego uczyniła w swym nędznym życiu?
- Chciałam tylko zapytać, czy nic ci nie trzeba? Może wody? Poduszki poprawić? - Nie potrafiła zadać jej tego właściwego pytania. Nie mogła być kolejnym, być może ostatecznym, ostrzem wbitym w jej uciemiężoną duszę.
Wyszła z pokoju pogodzona z tym, że nigdy nie pozna prawdy. Zdecydowana nigdy do tego nie wracać, ukryła na dnie swego kuferka skarbów zawiniątko z tajemniczą przesyłką.
***
Pół roku później, gdy właściwie nie pamiętała już o całej sprawie, ona sama o sobie przypomniała. Babcia odeszła cicho we śnie - przynajmniej tyle jej darowano. Blanche również została obdarowana. Sprzątając rzeczy zmarłej znalazła pod łóżkiem szkatułę, zaś pod poduszką woreczek z kluczykiem i karteczką : DLA BLANCHE.
Drżącymi rękoma otworzyła wieko i wyjęła ze środka pismo opieczętowane herbem:
Ja, Jean-Jacques Lefranc markiz de Pompignan, urodzony w Montauban 10 dnia sierpnia 1709 roku, uznaję Marie Gouze znaną jako Olympe de Gouges urodzoną 7 maja 1748 w Montauban za moją prawowitą córkę...
Rozsypane okruchy przeszłości, której nie znała, i tej niedawnej, której była uczestnikiem, zaczynały łączyć się w całość. Trzymając w ręku papier, wybiegła przyjrzeć się znowu tajemniczej wiadomości.
- Oddasz to potomkowi markiza, dobrze? Znajdziesz go? Tylko jemu! - ostatnie zdanie posłańca dudniło jej w głowie, odbijając się zwielokrotnionym echem w głębi serca.