Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-02-2019, 13:10   #118
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 16 - Śmierć altruisty

Rzeka; Mervin



Wydawało się, że Merwin będzie musiał przeprawiać się na przełaj po rzece samotnie. Nikt jakoś nie wyglądał aby się kwapił spróbować tego wyczynu. Albo kierowali się ju Australijczykowi i Japończykowi albo stali niezdecydowani. Przez chwilę Joe po swoich eksperymentach wydawał się też mieć ochotę pójść pieszo po tym galaretowatym czymś jakie zalęgło się w korycie rzeki ale gdy zapytał Polaka o zdanie i nie doczekał się sensownej reakcji ostatecznie poszedł w kierunku mostu. Na końcu zdecydowała się stalkerka. Widząc, że zdecydowana większość grupki zdecydowała się spróbować swoich sił mostem też podążyła za nimi. Wcześniej jednak podeszła do Brytyjczyka i zdradziła mu gdzie spróbują dotrzeć czyli gdzie jest następna stalkerska kryjówka. Właściwie na dawne miary odległości i czasu nie było to tak daleko. Niedaleko Big Bena. Chociaż obecnie nawet sławnej wieży zegarowej nie było widać przez te czerwone opary a jak wyglądał drugi brzeg czy nawet druga część “rzeki” można było tylko zgadywać.

- Powodzenia. - Abi uścisnęła mu dłoń w geście sympatii i życzliwości, posłała pełen otuchy uśmiech po czym odwróciła się i odeszła ku schodom prowadzącym na podejście na most. A biologowi i podróżnikowi pozostało spróbować zrealizować swój pomysł.

Początek nie wyglądał tak źle. Tak samo jak poprzednio, zszedł na wierzchnią warstwę tej leguminy i zaczęła się pod nim uginać ale okazała się niezwykle sprężysta więc utrzymała jego ciężar. A potem zostało zrobić pierwszy krok i kolejny. Dłoń puściła chropawy blok skalny jaki tworzył wyprofilowane wieki temu wybrzeże i zostało podążać krok za krokiem. Przeszedł tak kilka chwiejnych kroków. I kolejne kilkanaście. Doszedł mniej więcej do tego koła jakie rzucił Joe. Ono też leżało na sino - czerwonej warstwie tego czegoś gdy przez “wodę” przeszła jakaś fala a za plecami rozeszło się jakieś chlupnięcie. Rozejrzał się szybko próbując namierzyć potencjalne zagrożenie i zorientował się, że w końcu chyba zatonął ten pieniek co go przy brzegu poturlał Joe. Ta galaretowata masa w końcu pochłonęła ten kloc i jeszcze kołysała się trochę wyrównując poziom do poprzedniego. Wyglądało to jak film w zwolnionym tempie gdzie ta galareta próbuje powoli wrócić do poprzedniego kształtu i ten dołek po pieńku stopniowo profilował się do poziomu reszty tej dziwnej masy.

Brytyjczyk jednak poza obserwacją tego zjawiska nie odczuł jakiś innych sensacji. Ten największy skok gdy pieniek przebił się w głąb czerwonej mas wywołał falę która rozeszła się po okolicy i nieco nim zachwiała ale na tym właściwie się skończyło. Mógł kontynuować swoją wędrówkę. Szybko odkrył kolejną przeszkodę: orientacja. Z każdym krokiem oddalał się od wschodniego brzegu rzeki i tracił kolejne fragmenty widoku tego brzegu. Zasięg widzenia ograniczał się kilkudziesięciu metrów więc przeciwległego brzegu jeszcze nie widział. Nawet jakby był w tym samym miejscu co kiedyś. Właściwie jedynym punktem odniesienia był Westminster Bridge. Wydawało się, że dopóki będzie się iść wzdłuż niego pewnie w końcu dojdzie się do drugiego brzegu. Brytyjczyk więc dawał krok za krokiem czując jak pod każdym ta masa pod nim denerwująco się ugina. Miało się wrażenie, że przy każdym kroku człowiek bez ostrzeżenia zapadnie się w tą galaretowatą kipiel.

A jednak stało się coś innego coś innego. Usłyszał krzyki. Pełne przerażenia i bólu ludzkie krzyki. Za plecami. Widok był już zbyt niewyraźny aby być pewnym co widzi i słyszy. Ale w czerwonej mgle, na skraju widzialności, wydawało mu się, że widzi dwie sylwetki. Wyglądało na to jakby opędzały się od roju owadów albo świecących iskierek. W końcu jedna spadła z wysokiego brzegu. Po chwili czerwony opar przesłonił znowu widok i wszystko wydawało się równie realne jak jakaś halucynacja. A jednak po jakimś czasie okazało się, że nie była to halucynacja. W końcu usłyszał charakterystyczne mlaszczące odgłosy jakie sam wydawał gdy dawał kolejny krok przez tą czerwoną breję. Po jakimś czasie wyłowił z czerwonego mroku jakąś sylwetkę. Sylwetka w końcu okazała się człowiekiem w przepalonym i postrzępionym kombinezonie antyskażeniowym. Gazmaskę gdzieś zgubił dlatego go rozpoznał. To był ten Polak, Marian. Ale wyglądał marnie. Przynajmniej jednak miał na tyle sił aby iść samodzielnie.



Westminster Bridge; grupka mostowa



Stopniowo wykrystalizowała się grupka ochotników jaka miała zamiar spróbować swoich sił przeprawy przez most. Do dwójki zwiadowców postanowiła dołączyć Szwedka. Prawie w ostatniej chwili dołączył też wielgachny Amerykanin który prawie do ostatniej chwili zdawał się wahać czy nie wybrać pomysłu przeprawy na przełaj a od swojego kolegi Mariana nie doczekał się klarownej decyzji gdzie ten podąża. Na końcu doszła do nich stalkerka która krótko pożegnała się z Mervinem życząc mu powodzenia ale zdecydowałą się przyłączyć do większej grupy. Chociaż minę miała taką jakby nadal nie była pewna która z tras może być bezpieczniejsza. Gdy ruszali w stronę mostu Mervin wchodził na “rzekę” a na nadbrzeżu zostali ostatni dwaj którzy nie mogli się zdecydować a może woleli poczekać na coś czy na kogoś, Marian i Michael.

Abi nie była pewna co oznacza nieobecność cieni. Dalej podążały za Nickiem? Nie były zainteresowane mostem? Może było tu coś co je odstraszało albo po prostu nic nie przywabiało? Może nie uznawały go za swoje terytorium albo uznawały i wtedy wrócą tutaj lada chwila. Trzeba było się śpieszyć póki była okazja. Ale też irytująco trzeba było poruszać się powoli bo w każdym skrawku cienia mógł się kryć cień. Czasem widzieli samotną sylwetkę Brytyjczyka jaki zdecydowanie ich wyprzedził idąc na przełaj przez rzekę. Ale poruszali się po tym moście bez styczności z tym dziwnym czymś co pulsowało pod nim. Od wraku do wraku, obok rozwalonej walizki, zmumifikowanego w szary pył ciała, obok przegniłej torby, zetlałego koła, wyrwanych drzwi, powoli posuwali się do przodu.

W pewnym momencie usłyszeli krzyki. Ludzkie krzyki bólu i przerażenia. Przyniósł je wiatr i czerwona mgła. Gdzieś od strony z jakiej przybyli. Włos zjeżył się na karku gdy wiadomo było, że ktoś tam właśnie ginie lub walczy o przetrwanie. Tylko Japończyk miał na tyle fart lub niefart aby zostać z tyłu grupki i na tyle blisko jakiejś szczeliny aby dojrzeć cokolwiek. Widział na skraju widzialności, tam gdzie mniej więcej wyszli z kanałów i naradzali się co robić. Dwie sylwetki. Wydawało się, że opędzają się od jakiś iskierek. W końcu jedna z nich skoczyła, spadła czy została popchnięta przez tą drugą i zleciała na czerwoną masę jaka pulsowała w korycie rzeki. A druga… A druga zamarła w rozpaczliwej pozie, wynosząc ramiona ku nieboskim niebiosom a krzyk agonii jaki z siebie wydała przenikał dusze i serca wszystkich którzy go słyszeli. A potem czerwony opar znów wszystko przesłonił i Koichi tak jak i inni mógł tylko słyszeć jak wkrótce wszystko umilkło.



Wschodnie nabrzeże; Marian i Michael



Nie mógł się zdecydować. Większość optowała i poszła mostem, Mervin w końcu samotnie ruszył na przełaj przez rzekę a w końcu zostali tutaj sami we dwóch. On i Michael który został razem z nim. Mogli poczekać czy któraś z tras okaże się mniej niebezpieczna albo liczyć, że może w końcu pojawi się ten cały Nick Dick. Ale wahali się o parę chwil za długo. Nie mogli się zdecydować jaką trasę wybrać w tej strefie więc strefa zdecydowała za nich.

Te delikatnie świecące iskierki świetlików co dotąd krążyły bez ładu i składu wokół dziwnie ruchomych drzew. To chyba one wydawały ten dziwny odgłos owadziego klekotu. Słyszeli go odkąd wyszli z włazu ale teraz na tyle przybrał na sile, że obydwaj zwrócili na niego uwagę. Ale było już za późno. Teraz wyraźnie już chmara iskierek urosła do czegoś podobnego do roju wściekłych pszczół. Ruszyła ku nim. Znaleźli się w samym środku tej chmary żywych iskierek. Obsiadały ich, stukały w szkła gazmasek, odbijały się o warstwy skafandrów antyskażeniowych. Oganiali się od nich próbując wydostać się poza zasięg tego czegoś. W końcu stało się. Marian poczuł, że to coś jest na tyle silne, że zaczyna przeżerać się przez skafander i gazmaskę! Wżerało się do środka niczym krople, świecącego, żywego kwasu! Najpierw warstwa ochronna, potem ubrania, potem skóra i żywe ciało pod spodem! Próbowali biec, próbowali się wydostać, zabijać to coś ale wszystko na próżno, efekt był taki jakby próbowali zabić deszcz!

Obydwaj mężczyźni krzyczeli z bólu i agonii. Marian uniósł swoją dłoń i widział jak te piekielne robactwo przeżera się przez wszystko i wgryza się w jego skórę i żywe ciało! - Uciekaj! - w pewnej chwili Michael również żywcem pożerany przez to coś, złapał go za skafander i popchnął na tyle silnie, że Polak potoczył się ku krawędzi nabrzeża i spadł na dół. Upadł na te galaretowate coś z całym impetem. Podniósł się wciąż otoczony przez te żarłoczne świetliki i spojrzał w górę. Widok był makabryczny.

Ze skafandra, ubrania i skóry Michaela już niewiele zostało. Te żywe iskierki obsiadły i wniknęły w jego ciało wypełniając je od środka a może to był efekt czego innego. W każdym razie Michael upadł na kolana a jego sylwetka zdawała się świecić od środka, bladą, błękitną poświatą. Mężczyzna musiał wciąż jeszcze żyć bo krzyczał w umęczonej agonii. Wzniósł ręce ku niebu którego tutaj nie było. Wzniósł i krzyczał. I zaczął się rozpadać. Cała sylwetka. Zaczęła się sypać. Drobnymi, świecącymi iskierkami. Jakby cała sylwetka zmieniała się w kolejne świetliki. Rozsypywała się najpierw od dłoni, ramion, korpus, nogi… Na końcu zostały obojczyki, szyja i głowa, wreszcie sama twarz… Stały zawieszone w powietrzu jakby działały prawa lewitacji, nie upadały, nie milkły póki ostatnie kawałki Michaela nie rozproszyły się po nabrzeżu dołączając do wirujących, żarzących się bladym światłem świetlików.

Nie był pewny co było potem. Szedł, biegł, czołgał się, upadał, chwiał się… Dopiero spotkanie z Mervinem wyrwało go z szoku i odrętwienia. Spotkali się obydwaj gdzieś nie wiadomo gdzie na tej dziwnej, obcej rzece. Gazmaski nie miał, nie był pewny czy ją zgubił, wyrzucił czy rozpadła się przy spotkaniu z tym czymś. Skafander też miał tak liczne wypalone dziury, że właściwie nie chronił już przed niczym. On sam też nie czuł się zbyt dobrze. Co tu ukrywać dostał solidny łomot. Na nadgarstku widział wypalone rany które żarzyły bladą, błękitną poświatą podobnie jak to co je zadało. Był osłabiony i potrzebował odpoczynku, schronienia, snu.



Westminster Bridge; grupa mostowa



Mijali kolejne fragmenty mostowego karambolu. Nawet teraz dało się odczuć ów strach, popłoch i potrzebę pośpiesznej ucieczki gdy wcale nie tak wąski zazwyczaj most okazał się zbyt wąski jak na potrzeby uciekających w popłochu ludzi. Minęli chyba każdy możliwy pojazd. Od charakterystycznych, piętrowych, czerwonych autobusów tak bardzo londyńskich, że prawie wizytówkowych po wbity w osobówkę czterokołowy wojskowy samochód pancerny, TIRa z naczepą w poprzek mostu i całą masę różnych furgonetek i osobówek jakimi dawniej zapchane były ulice każdej metropolii na świecie. Ten most właśnie wyglądał jakby wszystko przydarzyło się w samym środku korka ulicznego gdy nagle ktoś dał sygnał do startu i wszyscy ruszyli gdziekolwiek byle natychmiast. Efekt mógł być tylko jeden: wielki karambol na moście. Stłuczki, zderzenia, wbite w kamienne barierki mostu pojazdy, spalone pojazdy, przewrócone pojazdy, pojazdy w poprzek drogi, pojazdy ze śladami krwi, ostrzelane, złupione… No i trupy. Trupy ludzi. Dorośli i dzieci, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, wojskowi i cywile. Śmierć, wojna i strefa okazały się bardzo demokratyczne dla wszystkich. Część była zasuczona, obsępiona do kości, że nie dało się rozpoznać kim byli za życia, część obrócona w pyliste sylwetki jakie widzieli przed mostem w domenie cieni.

Karambol i most, przy powolnym tempie poruszania się wydawał się nigdy nie kończyć. Zwłaszcza, że podróżni stracili z oczu jeden kraniec mostu a kolejny się nie pojawiał. Zmieniały się tylko wraki i trupy oraz ich kompozycje jakie mijali. Samotną sylwetkę Mervina podobnie stracili z oczu nie wiadomo gdzie i kiedy. W którymś momencie po prostu zorientowali się, że już jej nie widzą i jak dotąd nie udało się jej ujrzeć ponownie. Nie wiadomo było co się z nim stało czy dzieje. Ale w końcu coś się stało.

- Oh… - Abi zamarła z wytrzeszczonymi za gazmaską oczami. Pozostali podążyli za jej spojrzeniem. Też to ujrzeli. Po prawej stronie mostu. Olbrzymi cień. Potężna masa, przewyższająca nawet poziom mostu. Musiała mieć z kilkadziesiąt metrów średnicy bo przypominała jakiś zwarte, kuliste coś. To coś było szerokie jak TIR albo i szersze! I podobnie wysokie! I unosiło się chyba bo cień nie miał żadnego “dołu” na którym był zawieszony. A jak miał to nie było go widać. Cień zdawał się przesuwać coraz bliżej w stronę mostu. Ani wolno ani szybko. Ale jeśli nie zmieni nagle swojego kierunku i tempa podróży jasne było, że dotrze nad fragment mostu na jakim znajdowali się podróżni zanim ci zdążą go opuścić. Tylko bieg dawał nadzieję, że zmyją się zanim to coś tu dotrze. Ale bieg mógł zwabić cienie albo skusić to nowe coś do zainteresowania się ruchomymi punkcikami.



Mervin i Marian



Szli i szli. To coś pod nogami dalej uginało się denerwująco pod każdym krokiem. Marian dalej wyglądał w tak opłakanym stanie w jakim się czuł. Ale jakoś to szło. Wciąż mieli fragment mostu jako kierunkowskaz chociaż albo mgła gęstniała albo jakoś się oddalali od tego mostu bo coraz częściej przysłaniały go czerwone opary. Marian bez gazmaski wyczuwał dziwny zapach. Trochę jak siarka chociaż inny ale inne skojarzenie nie przychodziło mu do głowy. W każdym razie podobnie wwiercał się i drażnił nozdrza wysuszając je tak samo jak gardło. Dlatego często kasłał i musiał spluwać aby oczyścić te gardło. Nie był pewny czy to z rzeki coś tak zalatuje czy to pozostałości po tych żrących iskierkach.

Ale pojawiło się coś nowego. Zorientowali się w pewnym momencie, że pod spodem, pod tą masą są jakieś tunele. Niektórymi coś płynęło jak jakimiś rurami albo żyłami. Inne, cieńsze pulsowały wyraźnie jak żywe coś. Inne zaś wydawały się puste. Cała ta plątanina była czasem tuż pod powierzchnią a czasem tak głęboko, że widać było tylko zamazane coś. Zdarzały się nawet trupy. Trupy zatopionych w tej galarecie pojazdów i trupy ludzi. Pierwszego odkrył Mervin gdy potknął się na nieco mniej stabilnym fragmencie “kry” i upadł. Prawie dosłownie stanął wówczas twarzą w twarz z wyszczerzoną czaszką. Na której wciąż były resztki skóry, ciała i włosy a nawet częściowo zsunięte okulary. Na zmumifikowanym czy nadżartym szkielecie podobnie zachowały się resztki ciała i ubrań tej chyba kobiety. Potem znaleźli i inne ciała i wraki. Jak wszystko tutaj wydawało się zawieszone na wieczność w tej czerwonej galarecie. I w tej czerwonej brei wyczuli coś jeszcze. Coś czego nie było do tej pory. Drgania. Ruch. Coś się poruszało. Po tej masie oprócz nich. Albo pod nią.

Dojrzeli to. Przesuwający się w tempie idącego człowieka garb. Trochę jak sunący tuż pod wodą grzbiet jakiegoś stworzenia. Tylko w strasznie gęstej wodzie i właśnie dość wolno. Sunęło w kierunku mostu. To coś chwilę jakby mocowało się z barierą jaka oddzielała wnętrze galarety od świata zewnętrznego i w końcu przebiło się przez nią. Nad powierzchnię wysunęło się giętkie coś. Najpierw sunęło w górę jak pęd nowej rośliny. Tylko bardzo dużej i błyskawicznie rosnącej. Uniosło się na wysokość dwóch czy trzech dorosłych ludzi nim wygięło się i zdawało się węszyć czy szukać czegoś bo “rozglądało się” na różne strony. Było jakieś dwa tuziny od dwójki ludzi.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 10-02-2019 o 13:25. Powód: Niewłaściwa strona mostu w opisie.
Pipboy79 jest offline