Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-02-2019, 15:17   #180
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Mijały sekundy. Sekundy, które zadecydowały o losie legata, jego ludzi, całego Malpais... oraz Drużyny B.

Jinx był chyba w najlepszej pozycji. Wszyscy o nim zapomnieli, a on sam nie był ranny, przyszpilony czy udupiony w inny sposób (np. upadkiem z wysokości do jadalni przez te dziury). Wahał się tylko ułamek sekundy, po czym skierował ogień z dziewiątki na nogi weterana z zapem. Walił z terkoczącego peema do oporu, aż mechanizm zastukał pustą komorą. Kule brzęczały po pancerzu, wizgały wokół, wbijały się w okolicę wzniecając gejzery budowlanego pyłu. Ale część z nich odnalazła cel, przebiła skórzaną wyściółkę, mundur i ciało, grzęznąc wewnątrz bądź przebijając na wylot nogi skurwiela. Do tego doszła podcinka pod kolanem ze szponu modliszkowego Utanga. Kolo ryknął z bólu (a może raczej warknął z wściekłości) i padł na podłogę. Chciał dorwać jeszcze dzikusa, bijąc rękawicą Zap w jego nogi albo stopę - ale ten zwinnie uskoczył i na maksa naładowana energo-pięść dosłownie wbiła się w ścianę... i nie przestała poruszać mechanizmami i razić prądem. Weteran próbował ją wyrwać - a potem wyrwać własną rękę, kiedy okazało się, że rękawica była na fest zaklinowana. Nie zdołał. Wyładowania rozchodziły po całej ścianie. Wreszcie puściły zabezpieczenia i typ sam stał się przewodnikiem. Metalowy pancerz nie pomagał. Zaczął dymić jak ognisko. Wreszcie jego ciuchy - maska na twarzy, mundur pod pancerzem i inne - zajęły się ogniem. A sekundę później jego rękawica eksplodowała, tworząc dziurę w ścianie, urywając legioniście rękę ponad łokieć i z impetem zwalając jego trupa prosto przez barierkę i świetlik na dół, na zastawiony stół jadalny. Jeden z głowy.

Z drugim nie poszło tak łatwo. MJ wymierzył i wystrzelił z pistoletu. Nie trafił. Kula brzęknęła o hełm, schodząc raptem parę centymetrów. A Trail Carbine huknął znowu w jego stronę... tym razem celnie. Poczuł ostry ból, kiedy pocisk na wylot przefilował mu lewe przedramię. Zawył z bólu i poczuł jakby miał zaraz się skurczyć i wejść w ten jeden przepotężny punkt czucia na swoim ciele. Kiedy on starał się przejść z powrotem przez piekielny próg bólu i odnaleźć drogę do świata normalności, Max znalazł w sobie jeszcze odrobinę siły, by mocno uchwycić swój pm, wycelować i ściągnąć spust do oporu, wywalając resztę naboi w sylwetkę strzelca-weterana. Pociski 10mm znaczyły winkiel, brzęczały po grubej zbroi - ale też dawały radę, mając nieco lepsze osiągi niż 9mm. Tu kolano, tam ręka, pacha czy nawet jedna w twarz. Za tą ostatnią się złapał, nic nie mówiąc. Oberwał w żuchwę. Zatoczył się, trzymając mocno karabin drugą ręką. Martin posłał mu jeszcze dwie kule, które ugodziły go celnie w bok, musiały przebić pancerz. Manderson już się wycofywał, a ledwo panujący nad bólem Lucas próbował dobrze wycelować jedną, drżącą ręką by słać kolejne naboje. Wtedy właśnie skurwysyn zatoczył się po raz kolejny, trochę za mocno. Przewalił się przez barierkę i runął w dół, przez świetlik, prosto do sali treningowej. Rymnął z ogłuszającym chrzęstem. Nie wiadomo, czy jeszcze żył.

Igła praktycznie wpadła na Mandersona i szybko zaczęła go ogarniać, widząc, że ma dalszą robotę - był jeszcze Lucas, bardzo chcący udawać, że panuje nad bólem. Kroiło jej się serce na myśl o cierpieniu, jakie odczuwali obydwaj towarzysze - w przypadku Maxa było to już drugi raz tego dnia. Ale jej fachowe oko mówiło, że MJ na razie sobie poradzi, a Lucky oberwał mocno. Prawie za mocno. Na szczęście kule w przypadku obydwu pacjentów przeszły na wylot. Rany jednak były paskudne. Wróg bił z bardzo mocnej amunicji - .44 Magnum. Paskudne, głębokie rany bite niczym młotem pneumatycznym. Niby "kłute", ale jednak "obuchowe". Na szczęście w nieszczęściu, odległość i siła zwiększonego ładunku prochowego przepchnęły obydwie pestki "na czysto" przez ciała nieszczęśników. Nie chciała myśleć co mogłoby się stać, jakby musiała grzebać za kulami głęboko w ciele Maxa.

Sticky i "Elsi" byli jedynymi, którzy skupiali się w międzyczasie na legacie. Kolejne trzy naboje z rewolweru 5.56 Cyrus pomknęły w stronę grubasa. Jeden ugrzązł mu w biurku, drugi rymnął w kolumnę tuż obok głowy sanitariusza (co dziewczyna skwitowała wzruszeniem ramion gdy ten spiorunował ją wzrokiem), trzeci wreszcie znalazł cel, grzęznąc gdzieś w barku spaślaka, bez większego trudu przebijając jego bogaty, stylizowany "pancerz" . Kolejny pociągnięcie spustu, kolejny obrót bębna, kolejny cios młotka w komorę... i suchy trzask. Cyrus zaklnęła, niewprawnymi ruchami wypuszczając bębenek na wysięgniku, wysypując łuski na podłogę i ładując kolejne pięć pestek pojedynczo. W międzyczasie Kitty pakował naboje z dziewiątki jeden za drugim, będąc bez porównania lepszym strzelcem niż "Lucy". Wywalił cały magazynek, pudłując tylko trzy razy. Pozostałe dziesięć naboi ugodziło cielsko naczelnego gnoja na tym zadupiu w różnych miejscach, w większości przebijając jego lekką zbroję. Wciąż jednak żył. Był niebywale żywotny i na tyle pogrążony w "trybie bojowym" (oraz własnym szaleństwie), że jedna, dziesięć czy trzydzieści naboi nie robiło mu większej różnicy.

Ale zmasowany ogień już tak.

Cyrus, Vernon, Kitty przeładowali i wspólnie z Lucasem pruli. Pruli do oporu, dziurawiąc biurko i ciało grubego chuja niczym durszlak. A on dalej ładował i ryczał jak wściekły niedźwiedź. W końcu jednak, broczący krwią z wielu ran, zamilkł i osunął się na fotelu. Ale reszta dalej strzelała. Przestali dopiero jak iglice stukały w pustkę komór ich pistoletów.

Utangisila przeładował naręczną strzelbę i zbliżył się, chcąc sprawdzić stan legata. Kiedy już był obok niego, ten nagle ożył jak jakiś cholerny turbo-zombie. Mimo mnóstwa ran postrzałowych i olbrzymiej tuszy, poruszał się jak nadżetowany. Poderwał swojego ciężkiego gnata. Utang już chciał go zablokować by w niego nie strzelił, ale ten zrobił coś zupełnie innego - podrzucił mu tego ciężkiego, wielkiego "shotguna" prosto na jego ręce, które aż się ugięły pod ciężarem broni. Zanim ją upuścił, grubas już chlastał mu klatę dwoma szybkimi machnięciami ostrych rękawiczek. Na szczęście zerwały mu tylko pancerz z klaty (acz siła legata była imponująca, że czymś takim rozerwał skóry, zapięcia i blaszki jak papier). Podczas gdy reszta ekipy krzyczała i na szybko ładowała lub zmieniała broń, Utang pozwolił Shredderowi spaść na podłogę (prosto na stopę otyłego) i poderwał pięści w górę. Modliszkowy szpon wbił się we flaki, prując je z wielkim trudem i klinując się gdzieś na żebrach. Pięść śrutowa przyrżnęła natomiast z "uppercuta" w żuchwę właściciela rezydencji. Krótka lufka odpaliła, wbijając cały ładunek śrutu w łeb.

Śrut wyszedł drugą stroną, wywalając fontannę krwi, odłamków kości i masy mózgowej oraz ustnej. Razem z fotelem wywalił się na bok, z impetem "odklinowując" szpon modliszki. Upadek był ciężki jakby kto przywalił młotem w ścianę, aż kurz poszedł. Poprute brzuszysko puściło całkiem, wylewając na zewnątrz imponującą ilość i wielkość flaków. Smród (w akompaniamencie z obrzydliwym i absurdalnym widowiskiem) buchnął taki, że nawet najtwardsi z Drużyny B musieli uchylić maski by zwymiotować. Bloody Mess. Ale przynajmniej mieli już pewność, że Marcus z Malpais nie wstanie. Raczej.

Kto miał jeszcze jakąś amunicję, ten przeładował (bądź zmienił broń). Natalia opatrzyła obydwu rannych, praktycznie wypstrykując się już z opatrunków w zestawie pierwszej pomocy. Poszły też pozostałe cztery dawki proszku leczniczego, po dwa na głowę. Dubois została tylko flaszka z gorzkim napojem i zapasy z torby lekarskiej, której jeszcze nie tykała.

Łeb węża został ucięty... ale ciało się jeszcze poruszało. Odgłosy walki wciąż dochodziły spoza hacjendy (coraz głośniejsze - bitwa wyraźnie zbliżała się do rezydencji i toczyła się już w ogrodach posesji) i wewnątrz. Praetus i Feng Lee wciąż dawali odpór legionistom z wieży. Znacznie bliżej natomiast, bo pod nimi w jadalni, rozległy się głośne huki wystrzałów. Dwa szybkie ze strzelby (ani chybi jakaś dwurura) i... znowu ten cholerny Trail Carbine. Ale zawtórowało im coś dużo grubszego. Potężne, zwielokrotnione przez zamknięte pomieszczenie i echo dudnienie rozległo się po obydwu poziomach wzniecając śmiertelne wrzaski z jednego... drugiego... trzeciego gardła. Wreszcie umilkło z suchym trzaskiem, ale zaraz potem rozległy się wystrzały z dwóch kolejnych luf, pistoletowych, plus okrzyki po łacinie. Więcej legionistów. Musieli wejść do hacjendy przed chwilą i natknęli się na tego nieznajomego z ciężkim rozpylaczem. Odpowiedziała im kolejna lufa, strzelająca... w dziwny sposób. "Miękkim" wizgiem. To nie była broń palna. Niestety, świetlik nie pozwalał ujrzeć kto i gdzie się tam strzelał. Więc Drużyna B zaczęła się ewakuować z biura.

Ledwo wybiegli do antresoli, a na dole w holu dojrzało ich dwóch kryjących się za kolumnami legionistów. Zaczęli walić z pistoletów na szybko, niecelnie. Dwóch kolejnych zaś biegło (a raczej zataczało się - wszyscy czterej byli ranni, osmaleni i wycieńczeni - musieli wycofać się do rezydencji prosto z bitwy) na górę po schodach. Jeden miał podobne rękawiczki z pazurami co legat, drugi dzierżył w ręku policyjną pałkę. Ku nim wszystkim posypały się naboje z długiej broni. "Pazurkowiec" dostał z lewarów Lucky'ego i Sticky'ego, sturlał się ze schodów. Pałkarz wpadł na odczyniającego głośne ululacje Utanga, machnął pałą, nie trafił, sam zwalił się ze schodów pocięty szponem. Bliższy z pistolero, uzbrojony w dziewiątkę M&A i maczetę, dostał w klatę z czterotaktowców Igły i Laury - mimo lekkich naboi, był dość zmaltretowany, by od nich paść. Ostatni kolo, z pistoletem N80 i siekierką, wystawił się trochę za mocno. Czerwony, energetyczny "bolec" wżarł mu się w pas i... gładko go przepołowił.

Z jadalni wyłonił się jakiś rosły facet w "klasycznym" pancerzu - metalowym kirysie i butach oraz skórzanych spodniach. Przez plecy przewieszony miał wciąż dymiący kaem, chyba M60. W dłoniach trzymał nieco rzadziej spotykaną broń - laserowy pistolet Wattz 1000. Szybko schował się za kolumną, widząc nowe "zagrożenie". Ale do dalszego rozlewu krwi nie doszło. Jedna z osób go rozpoznała.

- Wade? - Laura wydawała się nie dowierzać - Wade?! Wade, to ty?

Dziewczyna zerwała z głowy legionowy "hełm", rozpuszczając długie, rude włosy w nieładzie. Kolo w Metal Armor zerknął zza kolumny, a potem wyszedł. Dziewczyna stanęła przed nim, nie wierząc własnym oczom. Zresztą, resztę Drużyny B też zatkało. Wynędzniały, przepuszczony przez dwie ścieżki zdrowia, poraniony, osmalony, usmażony i obliźniony na nieopancerzonej głowie i rękach, wyglądający jak cień samego siebie i zmora z Hadesu... ale to był Wade. Kapral Wade Harris, cały i "zdrowy". Dziewczyna wpadła mu w objęcia, płacząc. Harris poklepał ją, ale wzrok miał zwrócony na pozostałych.

- Musimy uciekać z miasta. - chrypnął głośno, odchrząknął, splunął i kontynuował - Bunt centurionów. Tales, Valerius, Dracus, tutejsi szefowie. Gniotą siły lojalistów, Rufusa i Mariusa. Mamy mało czasu!

Odepchnął rozklejoną Laurę, potrząsnął nią jak galareta i krzyknął jak rasowy sierżant:

- Ruchy, żołnierze!

- Ale... Feng jest na wieży.

Harris ogarnął wzrokiem, uchem i umysłem sytuację. Reszta już zbierała się obok. Zacisnął szczęki.

- Starszy szeregowy Lee wiedział, co robi. Wiejemy.

- Zostawimy go tak?!

Harris nie odpowiedział. Nie musiał. Dylemat rozwiązała za nich kapryśna Lady Luck. Od strony wieży dobiegł do nich potężny, kilkukrotny, zwielokrotniony rumor. Eksplozje. Na parterze, zaraz potem na piętrze. Z korytarza buchnęło płomieniami i dymem, słychać było urwane wrzaski. A potem... cała cholerna konstrukcja zwaliła się na dach hacjendy. Drużyna B spieprzała w podskokach w stronę wyjścia, podczas gdy impet zawalającej się wieży skruszył sufit nad antresolą, zasypując całą jej północną część, schody, kawał holu, kuluaru, jadalni i biura oraz blokując drogę ucieczki na północ, zrywając balkon na piętrze i przysypując gruzami taras na parterze (skąd do hacjendy dostał się Harris). Wreszcie... uspokoiło się. Cyrus wspomniała coś o szukaniu Fenga w gruzach, ale kapral przywołał ją do rozsądku. Nikt nie mógł przeżyć czegoś takiego, będąc w samym środku. I to nie był koniec. Musieli uciekać. Pożary ogarniały już prawie cały budynek.

Wybiegli przez wyważone, główne wejście. Widzieli ciała trzech legionistów... wróć, dwóch. Wartownicy. Jeden zmasakrowany jak w rzeźni (pewnie robota K-9000), drugi zastrzelony. Trzeci leżał pod ścianą. Rozpoznali go po protezie ręki, a upewnili się po zerwaniu kaptura. Robin White.

Rozejrzeli się. Wpadli w gówno. W całym ogrodzie trwały walki. Strzelaniny, pojedynki, młóckarnia, wybuchy. A chyba najgorszy przeciwnik był blisko ich.


Cholerny centurion w charakterystycznym, ciężkim metalowym pancerzu. W rękach dzierżył ciężką spawarkę. Właśnie smażył nią jakiegoś innego legionistę gwałtownym, wierzgającym łukiem energii elektrycznej, kiedy ich dojrzał. Po grzywie Laury i wyglądzie Wade'a poznał się, że to wcale nie byli ludzie legata. Już kierował na nich morderczą spawarę i krzyczał do swoich, kiedy Harris cisnął swoim ostatnim asem z rękawa. Cylindryczny przedmiot padł pod ich nogami, a kontaktowy zapalnik zaskoczył, detonując się w zielonkawo-szarej chmurze dymu i energii. Centurion i jego świta mieli przejebane. Kto mógł, ten uskoczył, albo ustał na obrzeżach eksplozji, tylko "średnio" ranny. Czterech nie miało takiego szczęścia. Jeden, o krok od ocalenia, nie wytrzymał ran i padł na pysk, martwy ot "po prostu". Dwaj kolejni zginęli okropną śmiercią. Jeden stał przez sekundę, ale potem jego pancerz, skóra i mięso rozpuściły się w krwawą breję. Poczerniałe kości opadły na kupkę zaraz potem. Drugi rozbłysł mocną, toksyczną zielenią i zamienił się w kleistą plamę świecącego, zielono-żółtego gówna. Centurion zaś zaczął dymić i świecić. Jego broń i akumulator rozbłysły i wybuchły, posyłając na wpół rozerwane cielsko jak z katapulty gdzieś na bok. Taki był koniec Mariusa, ostatniego centuriona lojalnego legatowi Marcusowi z Malpais.

Drużyna B miała szansę. Zaczęła uciekać, obierając najmniej "gęstą" drogę, strzelając i tnąc wszystkich legionistów, którzy się na nich uwzięli, z obydwu stron. Dla nich nie miało to różnicy. Ale nie zaszli daleko. Hacjenda bowiem z wielką siłą wybuchła. Post factum mogli się dowiedzieć, że to przez pożar, który dotarł do zgromadzonych zapasów butli z gazem w kuchni i piwnicy, podpiętych do prowizorycznej, acz zgrabnej instalacji grzewczej. Sprytne. I mordercze podczas katastrofy takiej jak ta. Budynek o mało co się nie zawalił, a podmuch powalił wszystkich w pobliżu. Paru nieszczęśników straciło życie od odłamków, złomów i szrapneli ciśniętych z siłą granatu. Na szczęście nikomu z ekipy nic się nie stało.

Im był pisany inny los.

Zanim się pozbierali do kupy, już byli otoczeni przez legionistów. Jedni byli w brązowych, inni w piaskowych półpłaszczach. Trzecia grupa miała niedbałe iksy wysmarowane na pancerzach białą farbą. To nie byli ludzie legata czy inni obrońcy. Skołowani żołnierze NCR rozejrzeli się. Bitwa dobiegała końca. Bez tego centuriona-spawacza i bez rezydencji legata, ostatni obrońcy z niechęcią się poddawali. Niektórzy walczyli do końca, ale ich los był przesądzony.

Pośród napastników wyróżniało się trzech dowódców. Dwóch było centurionami.


Pierwszy dzierżył wyrzutnię rakiet, drugi minigun, obydwa starszego, "mniej zaawansowanego" typu. Trzeci facet był natomiast naprawdę... unikatowy. Dzięki sile wspomagania, jedną ręką dzierżył potężny, oburęczny miecz. Wydawał się być szefem całego zgrupowania. Wydawał krótkie rozkazy po łacinie, wzmocnione przez megafon w hełmie - ale zaraz przerwał, kiedy do jego uszu dobiegł kobiecy krzyk:

- Tales!!!

Metalowy kolos natychmiast zwrócił się w jego kierunku i pognał susami, docierając do Drużyny B otoczonej przez zwyciężców. Wbił miecz w glebę, roztrącił legionistów i zadziwiająco delikatnie złapał pędzącą ku niemu sylwetkę Laury Cyrus (która drugi raz tego dnia rozkleiła się jak stary but).

Dalsze wydarzenia poszły jak we śnie. Tales z Malpais, centurion we wspomaganej zbroi bazującej na T-51b, zapytał "Liwii" czemu miała broń i strój legionisty oraz kim byli pozostali. Wytłumaczyła, sypiąc szybkimi zdaniami jak z rękawa. W międzyczasie przybyli pozostali dwaj oficerowie. Tales już chciał oddać resztę Drużyny B w jasyr. Cyrus się sprzeciwiła. Centurion w masce p-gaz, niejaki Valerius, zgromił ją słowami. Drugi, Dracus, potwierdził tożsamość pojmanych - byli osobistymi niewolnikami legata, teraz zbiegami, a wciąż niebezpiecznymi wrogami z NCR. Tales ich uciszył. Kazał Drużynie B się poddać. Cyrus znów krzyczała, Valerius do niej podszedł - ale zatrzymał się, kiedy czubek ostrza Talesa stuknął mu o napierśnik. "Spróbuj tknąć moją żonę, a skończysz jak bramin na rożnie." Valerius się zatrzymał, ale był chojrakiem. Sytuację rozładował Dracus, zmieniając temat, pytając się o legata. Cyrus opowiedziała wszystko. Centurioni popatrzyli po sobie. Zaraz potem przyszedł jakiś decanus, mówił, że ogrody i mury zajęte. Znaleźli trupa "centuriona Mariusa", wskazał Drużynę B jako tych, co go sprzątnęli. Oficerowie znów spojrzeli na byłych trepów z NCR. Decanus dalej raportował. "Centurion Rufus skapitulował". Na te słowa liderzy puczu aż zdębieli, żądali powtórzenia. Valerius roześmiał się, skwitował: "doskonała wiadomość". "A co z nimi?" - pytał Dracus, wskazując lufami na jeńców - "Stanowią zagrożenie i są częścią buntu niewolników. Zabili legata, centuriona i całą ich świtę." Valerius żądał ich śmierci na krzyżu. Cyrus wrzeszczała. Tales uciszył wszystkich i, mimo protestów z każdej strony, kazał wtrącić do pierdla i trzymać pod strażą, bo "zajmą się tym później, wciąż mamy bitwę do skończenia".

I tak też reszta Drużyny B, bez Laury (czy też raczej Liwii), Fenga, Robina i Keya, ale za to z cudem zmartwychwstałym Wade'm, znów trafiła do pierdla. Wtrącono ich, razem z wieloma innymi jeńcami z sił obrońców i zbuntowanych niewolników, do zagrody dla braminów i trzymano pod strażą. Zabrano im broń i resztę fantów, a ręce związali.

Kilka godzin później, kiedy nastał już wieczór (a niektórzy nawet posnęli z wyczerpania), sytuacja w Malpais była opanowana. Ostatnie ogniska oporu zostały wygaszone, bunt niewolnych stłumiony, a pożary jako tako ugaszone. Pucz w Malpais dobiegł końca - ale Drużyna B spędziła w jego wnętrzu jeszcze ponad tydzień.

Trafili do więzienia (nie lochów), gdzie odbyli kilka "przesłuchań" (a raczej rozmów - a nawet nie tyle rozmów, co po prostu spowiedzi, których udzielali Talesowi z Malpais wespół z jego żoną, "Liwią z Malpais" - Tales, pełniący obowiązki "zastępcy legata" jako lider niedawnego przewrotu, tylko słuchał). W międzyczasie otrzymali pełen wikt i opierunek - dobre jadło, opatrunki oraz dość proszku leczącego i gorzkiego napoju, by znacznie przyspieszyć gojenie ran. Jedyne kilka razy kiedy "legat" się przez te dni odezwał, to na prośbę jeńców, aby wywiedział się na temat Fenga, Keya i Praetusa. Powrócił do nich niosąc ponure wieści - odnaleźli w gruzach hacjendy ciała dawnego szefa niewolników i walecznego Azjaty (ledwo ich rozpoznano), a w mieście ciało zdechłego K-9000 (co potwierdzało domysły Harrisa). Potem "legat" podjął decyzję. Otwarcie podziękował za sprzątnięcie Marcusa i Mariusa - ich śmierć z rąk zbiegłych niewolników oraz katastrofy budowlanej do pewnego stopnia czyściły ręce puczystom. Musiał jednak ich pokazowo ukarać, aby Legion i centurioni widzieli, że zasady nie zostały złamane... a jedynie nagięte.

Więc ich wszystkich, łącznie z Laurą, publicznie ubiczowano.

Na kolejnym spotkaniu, stanowczo uciszając przekleństwa Harrisa i Cyrus, Tales podjął temat dalej. Aby odwdzięczyć się Drużynie B za zachowanie jego żony przy życiu i ubicie Marcusa Szalonego i jego sykofantów... zwrócił im wolność. Ale był w tym jeden i to bardzo poważny haczyk - mieli zostać również skazani na banicję. Nie mogli już nigdy wrócić do Malpais pod karą ukrzyżowania. Tales niedwuznacznie sugerował też opuszczenie ziem Legionu - o ile sam przysiągł, że on ich ścigać nie będzie, to nie mógł ręczyć za Valeriusa czy Dracusa. Nawet jak już obwieści wyrok i wyda im rozkazy, nie mógł powstrzymać ich od posłania za Drużyną B skrytobójców. Nie mógł też w ogóle ręczyć za decyzje ludzi Cezara, do którego posłał już poselstwo, i którzy na pewno przybędą wszcząć dochodzenie w sprawie całego malpaiskiego "incydentu". Musieli uciekać, to było pewne. Ale nie bezbronni. Mogli zachować całą broń i ekwipunek (w tym skromne uzupełnienie amunicji i medykamentów, oraz pewien zapas wody i żywności) oraz przyodziać się w nowe pancerze oraz ubiory (stare legionowe zostały im odebrane).

I... bezpowrotnie tracili kolejnego członka oddziału. Laurę Cyrus. Laura, "dziewczyna pracująca" z Nowego Vegas; szeregowa Lucy z Armii NCR; Elsi, niewolnica Legionu Cezara; Liwia, żona centuriona Talesa z Malpais. Musiała podjąć decyzję kim naprawdę była. To był ten czas. Nie mogła już więcej uciekać ani "smakować" życia pod różnymi aliasami. Czuła, że odnalazła swój dom i człowieka, przy którym chciała spędzić resztę życia (jakkolwiek niepewne miałoby ono być). Z dawnym życiem nie łączyło ją nic. Z NCR również. I, chociaż rozdzierało jej to serce, musiała się ich wyrzec - swoich towarzyszy, przyjaciół, kumpli, partnerów z Drużyny B. Laura, Lucy i Elsi przestały istnieć. Została tylko Liwia.

Nie to, żeby jej mąż pozwolił na co innego.

Dwa dni później, dziewiątego dnia od Bitwy w Malpais, byli gotowi do drogi. Odczytano werdykt i oficjalnie ich wygnano. Opuścili mury miasta i eskortowano pod bronią przez całe dwadzieścia kilometrów na wschód, do ruin jakiegoś kompleksu antycznych farm, wiosek, gospodarstw i dróg, na wpół zasypanych piachem pustyni (punkt docelowy eskorty miał nazwę MacCartys)... po czym, oczywiście, obserwowano. Ci co bystrzejsi i obeznani w sprawach surwiwalu wiedzieli, że kilku z eskorty się odłączyło i nie wróciło do miasta. Legionowi zwiadowcy i odkrywcy - pytanie, czy ludzie centurionów, czy obserwatorzy od Talesa.

Tak czy inaczej... Drużyna B była wolna. Pierwszy raz nie tylko od pół roku... ale od początku istnienia. Wade Harris, mimo stopnia, odmówił przejęcia dowodzenia. Uznał, że musieli razem podejmować decyzje i od dawna nie byli już prawdziwą jednostką wojskową. Byli zbyt daleko od linii frontu i minęło zbyt wiele czasu (tak od działania w strukturach armii, jak i rozłąki między nimi), by to miało sens. A przynajmniej tu, teraz i jeszcze nie. Dlatego wspięli się na najwyższe, skaliste wzgórze w okolicy. Mieli na widoku wszystko - od Pustkowi na zachód, poprzez Malpais i okolicę na północy, poczerniałe skały i badlands będące pozostałościami El Malpais wszędzie wokół i na północ od nich, Morze Wydm na południe i wschód. W oddali na północnym zachodzie widzieli majaczące szczyty Gór Skalistych, do kompletu z dawnymi ziemiami Colorado i Utah. Na dalekim południu na pewno był Meksyk. Na dalekim zachodzie Arizona - serce imperium Cezara - oraz Nevada i Pustkowie Mojave. Na wschodzie zaś, za Morzem Wydm, teksańskim dustbowl... wielka niewiadoma. Nikt nie wiedział, co się stało z przedwojennym Teksasem i ziemiami dalej na zachód. Krążyły tylko szczątkowe legendy i plotki. Przedostanie się przez Pustynię Teksańską, przez większość roku targaną potężnymi cyklonami, było prawie niemożliwe. Nasłuchali się też plotek o "bestiach z diun" i klanach pustynnych nomadów (de facto rajdersów, z którymi Legion toczył podjazdowe wojny).

Harris wyjął ze swojej torby jakąś tubę, odkręcił, wyjął ze środka kawał płótna, nawet nieźle zachowanego. Przedwojenna mapa Nowego Meksyku i okolic. Musieli podjąć decyzję.

Pustkowia wzywały.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=9dWBNwuP_LY[/MEDIA]
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 19-02-2019 o 18:26. Powód: Korekta i poprawki merytoryczne
Micas jest offline