Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-02-2019, 18:48   #51
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację


***

Samuel, pomocnik szefa kuchni wyszedł właśnie z głównego pomieszczenia bocznymi drzwiami, aby wynieść pojemnik ze śmieciami. Szedł przyspieszonym krokiem po pokładzie, nie patrząc pod nogi. Kosz zasłaniał mu wszystko co miał przed sobą. Marudził na temat tego, że znowu to on został wysłany na zewnątrz. W kuchni było bardzo gorąco i kontrast z zimnem z dworu sprawiał mu podwójną nieprzyjemność. Kiedy nagle… Poślizgnął się i potknął o coś. Kosz uderzył o reling i odpadki z ostatniego gotowania rozsypały się naokoło.
- Co jest kurwa?! - zawołał tylko chłopak, podnosząc ręce z ziemi. Dostrzegł krew. Zbladł cały. Nie przypominał sobie, żeby przygotowywali jakiekolwiek danie w tym kolorze. Zaraz spojrzał przed siebie i zobaczył ciało…
Zaczął krzyczeć…

***

Sean wszedł do środka pomieszczenia, w którym siedziała jego rodzina. Emma dalej rysowała, a co było największym zaskoczeniem, Dylan jej towarzyszył. Każde siedziało nad swoja kartką i dziewczynka tylko co jakiś czas zerkała na kartkę brata i tak jakby wydawała mu instrukcje jak jedne rzeczy powinny zostać narysowane, a inne nie. Vanessa znudziła się książką, rozłożyła się na ławce i bujała stopą, słuchając muzyki. Miała zamknięte oczy i nie zwracała na nikogo uwagi. Danielle tymczasem przeglądała jakieś czasopismo, ale gdy wszedł, podniosła na niego wzrok.
- Oh, nie zmarzłeś tam? - rzuciła, bo chyba była świetnie zorientowana ile czasu go nie było. Odmierzała go w rysunkach Emmy, czy spoglądała na telefon. Zawsze była w stosunku do niego nadopiekuńcza. Najmłodsza z Walkerów podniosła wzrok na ojca i popatrzyła czy coś jej przyniósł. Oczywistym jednak było, że raczej nie kupił na zewnątrz pluszowego, urodzinowego misia, więc lekko posmutniała i wróciła do rysunków, już nie tak rozgadana jak wcześniej.

Sean uśmiechnął się pod nosem. Carlos postarał się o to, aby było mu ciepło.
- Nie, skarbie. Pokaż mi, co tam rysujesz? - dosiadł się do nich i spojrzał na rysunki na stole. - Moja śliczna, mała artystka. Jeszcze chwila i przebijesz wszystkich wielkich malarzy razem wziętych - powiedział ciepło. O ile nie martwił się o Dylana i Vanessę, to nie chciał, żeby Emma czuła się mniej kochana bez mamy. Wiedział, jak bardzo była związana z Samanthą, a tej nagle zabrakło. Równie dobrze mogłaby umrzeć. A nie musiał być psychologiem, aby wiedzieć, że małe dzieci źle znoszą śmierć rodziców. Te duże pewnie tak samo, ale nie był w stanie poradzić sobie z emocjami starszej dwójki. To nie była sprawa w sądzie, którą mógłby przegadać i wygrać. Tak właściwie czasami czuł się przy Dylanie i Vanessie, jakby był obrońcą, a oni parą prokuratorów.
Dziewczynka jakby na swój dziecięcy sposób mu wybaczyła, a gdy obsypał ją komplementami, to podniosła się i wzięła rysunki i podeszła do niego
- Tu są Koniki z Tęczowej Krainy. Przyjaciele Felicii. Przylatują, żeby ją uratować od złego Cienia. Tutaj jest Felicia, jak rozmawia z szopami, żeby oddały jej kryształ. Tutaj jest kryształ, a tutaj magiczne drzwi w które się go wkłada, żeby przejść do Tęczowej Krainy. I potem Felicia musi powiedzieć jeszcze magiczne słowa i wtedy przechodzi o… - opowiadała mu z pasją o swoich rysunkach. Właściwie wszystkie były kolorowe i przyjemne, poza tymi, na których pojawiał się Cień.
- To bardzo kreatywne. Myślę, że mogłabyś zostać pisarką - Sean pochwalił córkę. Tak właściwie niewiele zrozumiał, ale nie chciał się dopytywać, bo ten stan rzeczy raczej nie miał się zmienić.
Emma pokręciła głową…
- Nie, bo to nie są bajki. To jest prawda! - oznajmiła śmiertelnie poważnym tonem. Gdyby ktoś wygłosił nim przemowę w sądzie, raczej trudno byłoby go podważyć. Widać było, że była jego córką, jednak jej blond włosy i jasne oczy natychmiast przywodziły na myśl Sam. Była mieszanką ich najlepszych cech. To otworzyło ranę w sercu mężczyzny. Nie wiedział, dlaczego kobieta jego życia zrezygnowała z tego wszystkiego. Dla kilku mężczyzn? Kilkunastu? Sean nawet nie wiedział, ilu ich było. Czy to dlatego, bo był złym kochankiem? Samantha nigdy nie skarżyła się… Po prostu myślał, że ma słabe libido, a nie że jest zaspokajane przez innych mężczyzn. Może nie widziała w nim żadnej wartości? Znienawidziła go tak mocno, że nie wahała się ani przez moment go zranić? To jeszcze mógłby zrozumieć. Ale przy tym wyrządziła szkodę ich dzieciom… A to wydawało mu się niewybaczalne. Choć gdyby pojawiła się w progu jego drzwi, zapłakana i przepraszająca… Tak właściwie Sean wielokrotnie zastanawiał się, co by uczynił. Chyba gdyby nie zaraził się przez nią wirusem HIV, wtedy mógłby ją przyjąć z powrotem do domu. Ale zakażenie go przekroczyło pewną granicę. Jak mógłby jej zaufać, skoro naraziła jego zdrowie w sposób bezpośredni? Czasami budził się w nocy z powodu koszmarów, że przypadkiem jego krew przedostała się do ciała jego dzieci i zakaziła je. Miał wrażenie, że nie są bezpieczne, żyjąc z nim pod jednym dachem. Nawet jeśli wiremia utrzymywała się cały czas na niewykrywalnym poziomie i w rzeczywistości nie mógłby uczynić im żadnej krzywdy. Co nie znaczyło, że Carlosowi było dobrze z wirusem w jego ustroju.

Zamknął oczy i zwrócił uwagę na przyjemne mrowienie w kroczu. Carlos sprawił, że czuł się aż obolały, ale nie zamierzał na to narzekać, bo to było całkiem przyjemne uczucie. Czasami miał jednak wyrzuty sumienia. Przecież nie był gejem. Rodzice wychowali go w dość jednoznacznej postawie na tego typu ekstrawagancję. Po prostu… los zesłał mu Carlosa i zanim zdążył w porę zareagować, mężczyzna był już stałym elementem w jego życiu. Wiedział, że ojciec Vicentego odszedł od nich, kiedy Carlos był jeszcze dzieckiem. Miał wrażenie, że młodszy mężczyzna chciał, aby Sean wypełnił mu tę stratę. Sądził, że to było na swój sposób chore. Tyle że Walkerowi i tak było wygodnie w tym związku. Carlos mógł być mężczyzną, jednak w sypialni zachowywał się bardziej chętnie, niż wszystkie aktorki porno razem wzięte. Chętnie przyjął rolę niewolnika dla jego przyjemności. A ta była stała i naprawdę zadowalająca. Sean był heteroseksualny, a przynajmniej tak o sobie myślał. To nie zmieniało jednak faktu, że Vicente sprawiał więcej rozkoszy, niż wszystkie kobiety, z którymi Sean był wcześniej. To było dla Walkera niezrozumiałe i przewrotne.
- Dany, powiesz coś więcej o tym domu? To ciotki twojego męża, prawda? - zapytał siostrę.
Danielle odłożyła magazyn i westchnęła.
- Cóż, niewiele wiem o samej ciotce, ale posiadłość wygląda świetnie. Jest w znakomitym stanie, odnowiona. Leciutko na obrzeżu miasta, ale komunikację z centrum ma bardzo dobrą, więc dzieciaki będą miały prosto by dojechać na swoje zajęcia. Emma ma blisko do szkoły, bo nawet nie musi jeździć autobusem, wystarczy, że przejdzie dwa skrzyżowania. W okolicy jest stadnina koni i kilka innych domów jednorodzinnych. Przyjemne sąsiedztwo. Prawie nie ma klimatu typowego dla Alaski… - obiecała. Dany już była na miejscu, przygotować wszystko pod przyjazd rodziny, więc jej opinia mogła być wiarygodna.
- Tylko na święta, to lepiej wynajmijcie ze dwie, lub trzy sprzątaczki, bo się po prostu zaharujecie… - dodała z lekkim rozbawieniem…
Sean poruszył się niespokojnie.
- To znaczy, że nie zamieszkasz z nami? - zapytał. Po kilku sekundach ciszy drgnął. - Znaczy nie miałem na myśli, że oczekuję, że będziesz sprzątała - zaśmiał się. - W żadnym wypadku. Jednak to zabrzmiało tak, jakbyś planowała spędzić święta z dala od nas.
- Zamierzam, ale potrzebuję przynajmniej raz wrócić do siebie jeszcze, żeby pozbierać swoje rzeczy do końca. No i przygotować koty do przeprowadzki - powiedziała i zrobiła zatroskaną minę.


“Oj, ja planuje nie zostać na święta”, Dylan pomyślał zjadliwie. Spojrzał na ojca. Jak bardzo pozory mogą mylić. Sean wyglądał na prawdziwego mężczyznę. Chłopak jednak dobrze wiedział, gdzie były jego usta. Pokręcił głową, nie chciał sobie tego wyobrażać. To pewnie dlatego matka ich zostawiła i znajdowała sobie kochanków. Gdyby było wszystko w porządku z ojcem, to potrafiłby ją zaspokoić. Jednak był pieprzonym pedałem. Chciał, żeby to w niego wkładano. W sumie nie dziwił się Samancie. Na jej miejscu też nie mógłby mieszkać z kimś takim. Na swoim zresztą tak samo. Najgorsze jednak było to, że bezczelnie przyprowadził swojego cwela do ich domu. Ten cały Carlos był miły i próbował się z nimi zaprzyjaźnić. A może chciał też kutasa Dylana? Chłopak coś takiego przeczuwał. W końcu ci ludzie nie mieli żadnych ograniczeń.

Vanessa ziewnęła i przeciągnęła się, a następnie usiadła i rozejrzała po pomieszczeniu. Wyglądała na lekko otumaniona od głośnej muzyki i senności. Ściągnęła słuchawki z głowy, po czym podniosła się z ławki. Rzuciła telefon na stół, a następnie ruszyła w stronę wyjścia, nie mówiąc nic nikomu.
- Dokąd idziesz, tam jest zimno - odezwała się Danielle.
- Do kibla - odszczeknęła ponuro Van i nie wdawała się w żadne pogawędki, po prostu wyszła na zewnątrz i ruszyła korytarzem. Przesuwała palcami po jednej ze ścian. Po lewej były pomieszczenia, po prawej okienka na zewnątrz. Za jednym z nich dostrzegła jakiś cień. Uniosła brwi i zerknęła czy to ktoś z obsługi szedł tamtędy. Nikogo jednak nie zobaczyła w następnym oknie. Skręciła więc do toalety. Minęła jakąś sprzątaczkę, której trzęsły się ręce, gdy rozmawiała przez telefon
- Ciało… Prawdziwe… Ten człowiek nie żył, Mary… - opowiadała z przejęciem. Instynkt fana kryminałów nakazał jej się zatrzymać i posłuchać.
- Nie wiem Mary… Jakiś mężczyzna… Leżał na pokładzie koło relingu. I kazali mi to sprzątać… Nie wiem, tym się zajmuje ochrona… - powiedziała rozedrganym głosem, ale ruszyła korytarzem i Van nie dosłyszała już nic więcej. Wzruszyła więc ramionami i weszła do toalety. Załatwiła się, po czym pochyliła do zlewu z wodą, żeby obmyć twarz. Kiedy się wyprostowała i spojrzała w swoje odbicie, znowu dostrzegła jakiś cień…
A potem kaszlnęła krwią na lustro. Oparła się ręką o ścianę i o umywalkę. Spojrzała w dół i dostrzegła, że z jej brzucha wystaje… Coś… ciemnego… Czarnego… Ociekało krwią. Jej krwią… Ktoś ją zamordował. A ona nawet nie wiedziała kto to. Stała się ofiarą morderstwa i choć ogarnęło ją przerażenie, na swój sposób poczuła zadowolenie, że teraz stała się częścią prawdziwej opowieści kryminalnej. Nogi się pod nią załamały, upadając, bezwładnie uderzyła twarzą o umywalkę, a potem runęła do tyłu na podłogę.
Nie żyła.

***

- Dzień dobry - odezwał się starszy mężczyzna, który pojawił się w kantynie. Miał na sobie służbowe ubrania, więc musiał należeć do załogi statku. - Niedługo dobijemy do Anchorage. Proszę się nie ruszać z miejsc - dodał z jakimś dziwnym, nerwowym przyciskiem.
- W sumie coś w tym jest - mruknął Dylan. - Naprawdę nie mam ochoty ruszyć się stąd. Nie dlatego, bo tu jest tak przyjemnie. Po prostu nie chcę, żeby moja noga stanęła na tej ziemi.
Sean spojrzał na niego nieco dłużej. Posmutniał.
- Skarbie… czy nie…
- Nie nazywaj mnie twoim skarbem - Dylan przerwał mu ostro. Jakby smagnął biczem.
- Proszę… spróbuj dla mnie. A przynajmniej dla twoich sióstr. Dla cioci. Dla siebie… - Walker mówił spokojnie. - Ja wiem, że to wszystko jest trudne. Ale czy naprawdę to w porządku nas karać za coś, co zrobiła jedyna osoba… tutaj nieobecna?
Dylan nabrał powietrza w usta. Prawie zakrztusił się nim.
- Jak… jak śmiesz… - warknął.
- Jestem twoim ojcem i…
- Nie jesteś moim ojcem! Gdybyś był, to nie dopuściłbyś do tego wszystkiego… - głos Dylana zaczął lekko drżeć. Jego wzrok natomiast powoli zamazywał się. Ale nie mógł sobie pozwolić na płacz. Nie był dzieckiem. Łzy są dobre dla kobiet i pedałów. Będzie silny. Nawet gdyby był jedynym mężczyzną w tej rodzinie.
- Nie jestem wszechmocny - Sean wciąż był spokojny. - Jak będziesz trochę starszy, to może również założysz rodzinę i zobaczysz, że nie wszystko jest takie oczywiste, jak z perspektywy dziec…
- Nie jestem dziec…
- Moim jesteś. Nawet jeśli zrobiłem ci taką krzywdę, że chciałbyś się mnie wyprzeć, to tego nie zmienisz.
Dylan zwiesił głowę.
- Tato, ja… - pokręcił nią. Nie wiedział co powiedzieć. Był tak zły, że chciał roznieść wszystko, z drugiej strony chętnie też położyłby się na podłodze i skulił w pozycji embrionalnej. Co robili na Alasce? Po co znaleźli się tutaj? To wszystko było takie dziwne. Chyba nie zaskoczyłoby go już dosłownie nic.
- Nie musisz nic mówić, synu - rzekł Sean. - Tylko daj nam szansę. O to jedno cię proszę. Jeszcze będziemy szczęśliwi. Obiecuję ci to - rzekł.
Dylan wyglądał jakby jeszcze jedno słowo lub ruch miały wywołać w nim eksplozję emocjonalną i nie wiedział, czy smutku czy złości.
Danielle tymczasem wyjęła telefon z kieszeni i zerknęła na niego. Po czym spojrzała na Emmę.
- Pozbieraj już swoje rysunki i kredeczki - poleciła dziewczynce. Mała blondynka pokiwała głową i zabrała się za chowanie wszystkiego do plecaczka w kształcie Garfielda.
- Sean, Vanessa coś długo nie wraca. Pójdę sprawdzić, czy aby na pewno poszła do tej łazienki. Może jej ten cały fastfood z baru zaszkodził - wzięła torebkę i ruszyła w stronę wyjścia. Pozostawiła dwóch panów i małą Emmę samych.

Już miała wejść do korytarza, ale mężczyzna zastąpił jej drogę. Ten, który kazał jej się nie ruszać. Swoją drogą, statek też przestał. To znaczyło, że musieli już dobić do portu.
- Proszę pozostać na miejscach - polecił jej. Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, co przekonałoby ją, ale nie mógł… nie mówiąc prawdy.
Tyle że Danielle spostrzegła mały tłum pracowników przed wejściem do toalety. Mieli grobowe miny. Zupełnie, jak gdyby zobaczyli ducha. To wywołało w kobiecie ogromny niepokój.
- Tam jest moja bratanica… - powiedziała.
Mężczyzna nie był w stanie spojrzeć jej w oczy. Nagle drgnął, kiedy tuż za nim wynurzył się kolejny pracownik. Wyglądał na kogoś, kto przywykł do wydawania poleceń.
- Przesuń się, John - szepnął i wyminął Danielle. - Dzień dobry, nazywam się Fred Olden i jestem kapitanem Aurory - przedstawił się. - Na terenie statku doszło do podwójnego morderstwa. I nikt stąd nie wyjdzie, póki nie pojawią się siły policji. Przepraszamy za niedogodności, ale między nami, potencjalnie, czai się morderca. I nikt nie opuści Aurory tak długo, jak tu stoją - mruknął. Aż ociekał stoicyzmem. Patrząc na niego, można byłoby dojść do wniosku, że nie pierwszy i nie ostatni raz przeżył coś takiego. Może nawet był weteranem wojennym w Afganistanie, Wietnamie, Iraku i kto wie, gdzie jeszcze był. - Jeszcze raz przepraszamy za utrudnienia - dodał i odszedł na bok, aby wykonać telefon.
Danielle zbladła i zmarszczyła brwi.
- Dzień dobry, świetnie… Ale nie interesuje mnie teraz opuszczanie czegokolwiek. Chcę się dostać do łazienki. W środku jest moja bratanica. Zamknęliście ją w kabinie, żeby czasem nie opuściła statku? Wiem, że wygląda jak satanistka, ale to dobre dziecko… - rozgadała się Danielle. Miała bardzo złe przeczucia i wolała, żeby nie były prawdą. Spojrzała znów na owego ‘Johna’
- Czy mogę po prostu zabrać bratanicę? Wrócimy do reszty rodziny i będziemy czekać w spokoju - poprosiła trochę łagodniej.
John głośno przełknął ślinę.
- Proszę wrócić do stołu - rzekł. - Oraz usiąść. To najlepsze, co można teraz zrobić - powiedział dosadnie i obrócił się do niej bokiem.
Tymczasem Sean do nich podszedł.
- Przepraszam, ale jakie zabójstwa? Czy to jakiś żart? - zapytał. - Na Halloween, czy tak? To mnie nie śmieszy, proszę nam pozwolić zobaczyć się z córką.
Tymczasem Danielle odeszła nieco na bok. Była tuż obok kapitana, jednak ten jej nie widział. Stał przy oknie i spoglądał przez nie. Mówił cicho i nikt go nie słyszał w tym gwarze, który wybuchł w bufecie po jego obwieszczeniu. Nikt go nie słyszał prócz Danielle.
- Tak, dwie ofiary na razie, jeden mężczyzna, latynos, może mieć dwadzieścia, trzydzieści, maksymalnie czterdzieści lat. Śmierć nieco zmienia ludzi na twarzy. Oprócz tego dziewczyna. Młoda, pewnie licealistka. Oboje zatłuczeni, jakby… przez dzikie zwierzę… - Fred Olden z trudem wypowiedział te słowa. Przecież słyszał, jak brzmiały. Nie chciał wypaść na wariata, ale ciężko było kłócić się z odniesionymi obrażeniami. - A zresztą sami zobaczycie, jedźcie tu szybko, na litość pana Chrystusa dobrego, bo musimy wypływać z powrotem do Seattle za czterdzieści minut, jeżeli chcemy być zgodnie z grafikiem - rzekł. Bez wątpienia ten miał dla niego dużo większe znaczenie, niż ktokolwiek na jego statku. Jego mina jednak wskazywała na to, że spodziewał się, że będzie musiał zostać w Anchorage dużo, dużo dłużej, niż czterdzieści minut. - Pieprzone Anchorage, oczywiście, że ma w nazwie kotwicę - mruknął cicho do siebie po schowaniu telefonu. - Bo to jedna wielka pieprzona kotwica.
 
Ombrose jest offline