Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-02-2019, 20:33   #182
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Od początku wiedział, że to nie może się dobrze skończyć...

Tylko że spodziewał się śmierci, najlepiej w walce, w miarę szybko i bezboleśnie, żeby nie musiał rozpamiętywać tego wszystkiego co się stało. Los jednak po raz kolejny puścił mu pierda prosto w twarz. Ryzykowali życie, kilku z nich nawet je straciło, sami załatwili całkiem sporo skurwieli z Legionu, a potem trafili z powrotem do pierdla, gdzie mieli oczekiwać na egzekucję. Cała ta przelana krew zdała się na nic. Różnica polegała jedynie na tym, że teraz mieli jedną, wspólną celę. No i jedna osoba nie trafiła tu razem z nimi.

Pierwszej nocy na próżno próbował zasnąć. Męczył się strasznie, co chwila zmieniając pozycję. Inni zresztą też długo nie spali, trwały rozmowy, adrenalina wciąż pulsowała im w żyłach. W końcu jednak po kolei zasnęli. Wszyscy... Wszyscy prócz Billy'ego.

Nie wiedział która mogła być godzina, gdy uznał, że nie może już wytrzymać leżenia na pryczy. Gdyby mógł, poszedłby na jakiś spacer, gdyby miał, wypiłby jakąś flaszkę. Ponieważ jednak obie te opcje były nieosiągalne, zadowolił się siedziskiem w kącie celi i rozmyślaniem o wydarzeniach minionego dnia.

Śmierć Barry'ego coś w nim zmieniła. Niby nie było to nic nowego w jego życiu niewolnika, kolejna bezsensowna ofiara Legionu. Znów poczuł bezsilność, tak jak wiele razy po bitwie o Cottonwood, czy później we Forcie. Zdał sobie jednak sprawę, że tym razem nie był bezsilny. Miał broń, walczących towarzyszy, mógł coś zmienić. Wreszcie mógł odpłacić pięknym za nadobne. Przez kolejne minuty doskonale rozumiał tych, którzy od początku chcieli zabić legata. Popędził wraz z nimi, przyłożył rękę do śmierci grubasa, a gdy ten padał zakrwawiony na ziemię, Sticky poczuł... Nic. Nie poczuł niczego. Żadnej radości, ulgi, dumy. Po prostu pustkę. Nie żałował tego gnoja, nie żałował, że był jednym z tych, którzy władowali w jego tłustą dupę kilka gram ołowiu, wiedział że facet na wszystko zasłużył, tylko... Nie potrafił się cieszyć jego śmiercią.

Od tego momentu wszystko miało już być dobrze, ucieczka, happy end i w ogóle. Wskazywała nawet na to niespodzianka w stylu zmartwychwstałego Wade'a Harrisa. Wszyscy przecierali oczy ze zdziwienia, tylko jedna Laura zareagowała w miarę przytomnie, rzucając mu się na szyję. Billy po raz pierwszy tamtego dnia poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku, ale wtedy jeszcze się tym nie przejął. Znacznie gorzej było, gdy dziewczyna to samo zrobiła z przywódcą legionistów. To już wmurowało sanitariusza w ziemię.

Niby wiedział o tym, że ma męża, ale nigdy nie pytał o żadne szczegóły. Z góry założył, że facet zmusił ją do tego, że to pewnie jakiś podstarzały, tłusty bogacz, który nie może, albo nie musi zabiegać o ożenek z damą z wysokiego rodu, a że się lubi od czasu do czasu zabawić, to na targu niewolników znalazł sobie młódkę, żeby mu dogadzała. Prawda okazała się jednak niemal dokładnie odwrotna, a Sticky nie potrafił jej zaakceptować.

Drugiej nocy zmęczenie dało o sobie znać i sanitariusz zasnął po jakiejś godzinie leżenia. Niestety, jak zwykle w takiej sytuacji, odwiedziły go twarze umarłych. Najpierw kumple z dzieciństwa: Hickup, Clemenceu, Fatty i Japs. Potem polegli na Cottonwood: żołnierz, którego zastrzelili na jego oczach, smarkacz, który chciał zabić Utanga, napastnik, przed którym Billy'ego uratowała Igła, ta dziewczyna, której pomógł w popełnieniu samobójstwa, sanitariusz Myers, sierżant Taylor, Wilson, który skonał od ran. Tym razem zabrakło wśród nich Harrisa, ale na krzyżu zastąpił go Marius, legionista z Fortu, a zaraz po nim kolejne ofiary tamtego miejsca: Martha, Julia, ich dzieci, dwunastolatka z zagrody. A potem, niemal się tego spodziewał: Barry leży bez ducha, cały we krwi, Łazik z tym swoim kikutem i pustym wzrokiem wpatrzonym w niebo, Key z flakami wypływającymi na wierzch...

Poderwał się i usiadł na pryczy. Ledwie powstrzymał się przed krzykiem. Nie budząc nikogo ponownie zajął miejsce w kącie i tak przesiedział do rana, drżąc na całym ciele. Apetyt zupełnie mu nie dopisywał tego dnia, jadł jakieś niewielkie ilości, ale większość porcji zostawała w misce. Pod wieczór poczuł tak duży ucisk na żołądku, że nie wytrzymał. Pochylił się nad wiadrem na nieczystości i wpychając sobie dwa palce do gardła, zmusił się do wymiotów. Trochę pomogło.

Największy pożytek z tego był jednak taki, że chociaż na chwilę przestał rozmyślać o tym wszystkim co się stało. Wkrótce jednak twarze martwych kolegów wróciły, a on nie potrafił znieść ich widoku. Wiedział, że Barry zginął tylko dlatego, że on, sanitariusz, zamiast pilnować chłopaków w pierwszej linii, trzymał się tyłów. Przez to, gdy Jinx był ranny, a Igła zszywała jego i Lucky'ego, Sticky nie zdążył dobiec do potrzebującego. A Łazik i Key? Przecież trzymał się z tyłu z tego samego powodu, dla którego opuścił tą dwójkę. Powinien być z nimi, może by to coś dało, może pomógł by chociaż jednemu z nich? A tak wybrał pogoń za spódniczką, która... Zresztą, nie chciał o tym myśleć!

Trzeciej nocy znów udało mu się zasnąć. O dziwo nie przyśniła mu się kolejna parada starych i świeżych trupów. Tym razem sen mógł nawet uchodzić za przyjemny. Ładna dziewczyna skakała, śmiała się, no super. Tylko, że był to nie kto inny jak Laura, o której Billy starał się nie myśleć. Po kolejnym nocnym przebudzeniu nie mógł jej jednak wyrzucić z głowy. Znów usiadł w swoim kąciku i żałował, że nie ma choć kropli alkoholu.

Tego dnia w ogóle nie tknął jedzenia, co zwróciło na niego uwagę Igły, a potem także kilku innych współwięźniów. Próbowali go przekonać do tego, że jeść trzeba, ale on trwał w swoim uporze i miał zamiar trwać dalej, choćby tylko po to żeby zrobić im na złość. Wściekał się bowiem, że wtrącają się w nieswoje sprawy. Wszyscy zgodnie uznali go za płaczka, jęczącego po Cyrus, a on nie potrafiąc się przed nimi przyznać do winy za śmierć Barry'ego, Łazika i Keya, nie wyprowadzał ich z błędu.

Nie był to zresztą taki znowu błąd, bo mieli w tej sprawie sporo racji. Trudno było mu się pogodzić z tym, że Laura to teraz Liwia. Podczas wizyt pary małżonków nie odezwał się ani razu, nawet nie opuścił swojego kąta, w którym spędzał czas nawet, gdy więźniowie byli sami. Przesiadywał tak całe dnie, pogrążony w czarnych myślach, odcinając się od reszty świata.

W końcu jednak dotarło do niego, że okazał się zwykłym frajerem, jak ten rusek z opowieści rudowłosej, a w zasadzie nawet gorzej od niego. Bo niby co takiego łączyło go z Cyrus? Te kilka dni w podróży do Flagstaff, kiedy łkała za oficjalnie martwym Harrisem? Co to niby miało być? Znał przypadki dłuższych pobytów w burdelu. Zresztą on sam też nie wtedy się w niej zadurzył. To wszystko przez tą cholerną obietnicę. Pozwoliła mu przetrwać we Forcie, ale jednocześnie utrwalała w nim obraz Laury i tych kilku dni, aż wkrótce czuł jakby przeżyli razem całe pół roku.

Dla niej jednak nie było to tak ważne. Ale czemu miałoby być? Trafiła pod opiekę bogatego przystojniaka, który najwyraźniej dbał o nią, jak o prawdziwą żonę. Musiał ją pewnie rozpieszczać różnymi dobrami, pewnie miała własną służbę, poznała życie, którego do tej pory znać nie mogła. Jakim sposobem, przez sześć miesięcy takiego luksusu, w jej głowie mogła chociaż pozostać pamięć o chuderlawym sanitariuszu, który pewnie dawno gryzł już glebę? Tak, to nie o to miał do niej pretensje. Nie mógł jej darować tego, że związała się z jednym z nich. Z tych krwiożerczych, lubujących się w przemocy i cudzym cierpieniu potworów, którzy zamienili w koszmar życie tak wielu osób. Wszyscy oni są skurwielami, którzy zasługują tylko na śmierć w cierpieniu.

Gdy tak myślał przed oczami stanęła mu twarz Mariusa, legionisty który uratował mu życie...

* * * * *

Nie było tak źle, jak być mogło...

Śniadanie było całkiem smaczne, Billy nawet trochę żałował, że nie zostaną na obiedzie. Teraz znajdowali się na środku placu, gdzie przed chwilą odczytano im wyrok o banicji i za chwilę mieli opuścić pieprzone Malpais już na zawsze. Niektórzy, w tym Sticky, kończyli pakowanie plecaków, upewniając się, że wszystko jest na miejscu. Otaczała ich eskorta, która miała wyprowadzić z miasta, to co zostało z Drużyny B.

W pewnym momencie sanitariusz kątem oka dostrzegł parę zgrabnych nóg, stojących tuż obok niego. Nie podniósł jednak wzroku, udając że czegoś zawzięcie szuka w swojej torbie. Nie uszło jego uwadze, że zanim podeszła do niego, zamieniła słowo z każdym z jego towarzyszy, zaczynając od Harrisa. To mu uprzytomniło, że nawet nie licząc centuriona, to nie on prowadził w wyścigu do jej serca. O dziwo na tą myśl jedynie uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.

- Billy... - usłyszał jej głos.

Tego już nie mógł zignorować. Zapiął torbę, wstał i spojrzał na jej twarz, na której chyba po raz pierwszy zobaczył autentyczny smutek. Nie żal, nie rozpacz, jak wtedy po ukrzyżowaniu Harrisa, ale smutek.

- Słuchaj... - zaczęła, ale on nie dał jej dokończyć.

- W porządku - powiedział uśmiechając się. - Mongoidalny ryj przegrywa z takim ciachem, to jasne - sam się zdziwił jak lekko potrafi o tym mówić. - I nie rób tutaj scen, bo ten cholerny skrzypek jeszcze nie dotarł.

Parsknęła śmiechem, na co on zareagował jeszcze szerszym bananem na twarzy. Zrobiła ruch, jak gdyby chciała go objąć, ale on szybko cofnął się o krok.

- Co to to nie. Teraz masz męża - powiedział, nieudolnie udając oburzenie.

- Wtedy w zbrojowni ci to nie przeszkadzało.

- Wtedy na to nie patrzył, a co ważniejsze, jeszcze nie rządził tym miastem, które chciałbym opuścić z głową w jednym kawałku, jeśli pozwolisz - wyciągnął w jej stronę dłoń, którą ona po chwili uścisnęła.

- Tylko nie daj się tam zabić, pamiętaj o obietnicy.

- Trzymaj się.

Podniósł z ziemi torbę oraz plecak, odwrócił się i ruszył za resztą kompanii, nie odwracając się ani razu. Poczuł dziwną ulgę, że zostawia to wszystko za sobą. Malpais, Legion, Liwię, złożoną jej obietnicę. Nic z tych rzeczy już nigdy nie wpłynie na jego życie. Nigdy.
 
Col Frost jest offline