Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-02-2019, 16:06   #187
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Drużyna B

Chłopaki dłuższą chwilę siedzieli nad mapą. Wpierw ustalili, że Teksas będzie najlepszym miejscem na podróż. Ktoś mógłby powiedzieć, że dotknęło ich zbiorowe szaleństwo - wszak większy kawał (czy nawet całość?) Texasu i rejonów Midwest / Great Plains było istnym "Wastelandem Wastelandów", targanym przez większość roku potężnymi, pustynnymi cyklonami. Nie było żadnych faktów, żadnych "twardych" informacji o tym, co było po drugiej stronie... i czy w ogóle była jakaś druga strona. Plotki głosiły, że dawne Bractwo Stali z Zachodniego Wybrzeża posłało za tą kurzawę aż trzy ekspedycje, budując w tym celu nawet wielkie sterowce. Ktoś mógłby powiedzieć, że to był głupi ruch - o losach tych ekspedycji nie słyszano już nigdy, a lwia część technologii, zasobów i ludzi przepadła razem z nimi... co bezpośrednio przyczyniło się do sromotnej klęski Bractwa w wojnie z NCR.

Były też inne ploty. O armii okrutnych rajdersów z rejonów dawnej Louisiany. O supermutantach, które migrowały do Texasu i Midwest po klęsce Mistrza. O rajdach plemion i rajdersów z New Mexico i Arizony, które podobno naprzykrzały się jakimś Teksańczykom w czasach, kiedy pogoda była lepsza (i na długo przed tym, jak Legion Cezara podbił te plemiona). O potworach, jakie nie widziano nigdzie indziej. O plemionach szalonych, barbarzyńskich nomadów grasujących po pustyni. Wreszcie o samej grozie Pustyni Teksańskiej, o Morzu Wydm i o ich bezdrożach, cyklonach i burzach piaskowych.

Inne kierunki jednak odpadły dość szybko. Meksyk był zasłonięty podobnym Morzem Wydm, co Teksas (ba, był częścią tej olbrzymiej pustyni) i nie było żadnej pewności co do czegokolwiek po drugiej stronie - bo nikt się tam nie pchał. Jedyne pogłoski traktowały o gangach rajdersów, którzy byli jeszcze gorsi niźli ci z dawnych Zjednoczonych Stanów Ameryki. Colorado... jedyna łatwa droga prowadziła obok Santa Fe na północ, prosto do Dog City - dawnego Denver. Miasta "dzikich ruin", w dodatku zajętego przez Legion. Próba przedarcia się do ziem NCR czy na Pustkowie Mojave była równie beznadziejna - oznaczałaby przejście praktycznie przez całą Arizonę, serce Legionu, może nawet zahaczając o Flagstaff. Utah było niewiele lepszym kierunkiem - oprócz opowieści o relatywnie niskim poziomie radiacji i zniszczeń oraz o obecności przyjaznych tubylców z miasta New Canaan (dawnego Ogden), to był cholernie daleko, też trzeba by było przejść kawał "imperium" legionistów, a na miejscu było sporo plemion dzikusów - z czego niektóre zachowywały się jak bandy raidersów.

Ponadto był jeszcze jeden argument. Harris o nim wspomniał. Nie ufał Legionowi. Uważał, że ktoś pośle za nimi grupę asasynów - specjalnie szkolonych, elitarnych legionistów. W wiadomym celu. Ich ekipa narobiła za dużo szumu tu i ówdzie. Nawet, jeśli Tales nie posłałby ich w tajemnicy przed żoną, to równie dobrze mogliby to zrobić Valerius, Dracus, albo ktoś inny. Ci ludzie znali ziemie Legionu jak własną kieszeń, byli u siebie i mieli ludność po swojej stronie. Nikt nie odważyłby się pomóc banitom (jeśli wieści by się rozeszły... a pewnie się rozejdą). Nikt by po nich nie płakał, nie mścił się i nie dochodził sprawiedliwości. Nawet Tales. Dlatego Texas był jedynym rozsądnym kierunkiem - był najbliżej i prowadził z dala od ziem Legionu. Ponadto, jak zauważył Utangisila, groza pustyni równie mocno dotknęłaby ścigających, co ściganych. A opowieści o absolutnej morderczości można było sobie wsadzić gdzieś... wszak potwory i ludzcy nomadzi jakoś na tych wydmach żyli. Nie mogło być tak źle... prawda?

Ustalili też, że miasto-twierdza Malpais de facto było położone obok skrzyżowania międzystanowej czterdziestki a lokalnej drogi numer pięćdziesiąt trzy - między doszczętnie ogołoconymi, zanikającymi pod pustynią ruinami mieścin Milan, Grants i San Rafael. Nie mogli cofnąć się za bardzo na zachód. Byli wciąż obserwowani przez zwiadowców Legionu. Mogli iść na południe, na "twarde" Pustkowie, gdzie zaraz na zachód był dawny park El Malpais... ale to miejsce było owiane złą sławą. Złowieszcze, czarne skały ponoć pełne były paskudnich critters, które zapuszczały się wszędzie wokół. Wyglądało na to, że Teksas był im pisany. Może zostawiając ich tak daleko na wschód od miasta i skał, w sercu Pustkowi, Legion "mimowolnie" skazywał ich na śmierć. A przynajmniej we własnym mniemaniu. Powrót równał się śmierci, przedarcie przez El Malpais czy Pustkowia to samo, Pustynia Teksańska pewnie też. Niemniej jednak wybór był oczywisty. Zeszli z wzniesienia, wracając na trakt, którym przybyli z zachodu.

Szli dalej międzystanową czterdziestką na wschód. Harris wspomniał, że droga ta okazyjnie była używana do handlu. Bardzo okazyjnie. Mało która karawana była w stanie przedrzeć się przez Morze Wydm, już nie mówiąc o jakiś tam podróżnikach. Ta wyraźna kreska na mapie w rzeczywistości była zachowana w koszmarnym stanie, dużo gorzej niż nawet jezdnie Mojave czy Kalifornii. Pozasypywana czarnym żwirem lub wydmami piasku, tylko co jakiś czas dawała o sobie znać pordzewiałą barierką czy plamą spękanego, czy nawet pokruszonego asfaltu. Ale była. Wcześniej ten rejon miał sporo więcej dróg, zaczynających się od wioski McCartys. Były tu nawet pola uprawne i sporo gospodarstw rozsianych po całym rejonie. Teraz wszystko było przysypane piachem i żwirem. Wyglądało jak każdy inny Wasteland...

Tego dnia nie zaszli już zbyt daleko. Już i tak cholerni skurwiele w spódniczkach prowadzili ich przez blisko dwadzieścia kilosów. Pogoda była jednak dobra (czyli panowało zachmurzenie, a jednocześnie nie sypało piachem w mordę), a na horyzoncie nie było żadnych niespodzianek, więc wykorzystali to by odejść od Malpais najdalej, jak mogli. Jeszcze dziesięć kilosów nim mieli dosyć. Według mapy i oceny otoczenia, byli jakieś pół km od skraju Flower Mountain, w ruinach punktu obsługi podróżnych. W większości był - jakżeby inaczej - częściowo zasypany piachem. Ale jeden kawałek jakimś cudem ostał się przed nawałnicą (albo po prostu dmuchało za mocno). Stacja paliw.



Wojownicy sprawdzili miejscówę. Była "czysta", o dziwo. Nie było też świeżych śladów bytowania kogo lub czegokolwiek. Wydawała się być dobrym miejscem na popas. Nie to, żeby mieli luksus wyboru...


Archibald Brufford

To była pechowa wyprawa. Bardzo pechowa. Gizmo wpadł na kolejny "wspaniały" pomysł - zorganizował "wielką karawanę". Sześciu handlarzy (w tym Gizmo i jego "Spluwy i Gnaty"), dwanaście braminów... i tylko dziesięciu pomocników/strażników (w tym Archibald Brufford, będący kolegą Gizma). Wyruszyli z ich Dog City, ich domu. Odwiedzili najpierw Boulder (skąd raczej trzeba było szybko czmychać), potem poszli na południe międzystanową dwudziestką piątką. Na początku szło nieźle. Wyprawa przynosiła niezłe kokosy w Colorado Springs i Pueblo. To była rubież ziemi Legionu, więc wszyscy kupowali. Broń, amunicja, pancerze, materiały wybuchowe - wszystko schodziło jak woda. I wtedy właśnie do łba Gizma uderzyła woda sodowa. Zostawił część towaru, nakupował za to żywności i wody. Miał ambitny plan dostarczenia ich do miasta-twierdzy Malpais, po drodze zahaczając o możliwych klientów w Santa Fe i Albuquerque. Większości handlarzy z ekipy ten pomysł się nie spodobał. Albo mieli dosyć, albo nazwali Gizma wariatem. Tym bardziej, że Gizmo chwalił się, jakoby "znał tamtejszego legata". Z "wielkiej karawany" został tylko jeden inny handlarz - rupieciarz o ksywie Tinker. Za to strażników została większość, w tym Archibald. Gizmo dobrze płacił.

Problemy już zaczęły się przed Santa Fe. Pogoda była wietrzna. W okolicy Morza Wydm groziło to burzą piaskową. Ale parli dalej. Gizmo nie odpuszczał, a sakwę z kapslami miał głęboką.

Samo Santa Fe było już kompletną katastrofą. Prawie całe miasto było zasypane, wręcz pogrążone w wydmach. Jedynie szczyty szkieletów po budynkach i słupach krzywo wystawały spod gór piachu. Wtedy też pogoda popsuła się, z godziny na godzinę sprowadzając coraz cięższą burzę. Szybko się pogubili, a Bruffordowi ledwo udało się skryć w jednej z tych wystających ruin. Jakimś cudem go nie zasypało. Przeżył. Ale po całej reszcie nie było ani śladu... podobnie jak po jego pękatej torbie z kapslami od Gizma. Szukał jej kilka godzin, ale po takiej nawałnicy nie można byłoby odnaleźć stada braminów, co mówiąc o byle torebce.

Wiedział, że musi uciekać... ale nie wiedział gdzie. Rozpacz go o mało co nie przygniotła. Obrał jeden z kierunków, starając się uciec jak najdalej od Morza Wydm. Wędrował tak przez kilka dni, praktycznie zużywszy wszystkie pozostałe zapasy. Chudnął w oczach, a Słońce i desperacja mieszały mu w głowie. Wreszcie, najpierw wyszedł z tej piaszczystej ziemi śmierci na "normalne" Pustkowie. Niewiele lepsze, ale przynajmniej nie groził mu tutaj pylisty sztorm (raczej...), a i gdzieniegdzie widać było coś innego niż wydmy. Wreszcie, na ostatkach sił, dotarł... dokądś. Jakaś przedwojenna wioska. "Cubero, New Mexico". Dużo jednak po niej nie zostało... W jednej z ruin znalazł coś, jakieś "jedzenie" i "wodę", porzucone przez kogoś. Ledwo utrzymał to w żołądku... ale dało mu siłę jeszcze na ten dzień, albo dwa, albo trzy. Może. Nic więcej w tych ruinach nie było... ale nieco dalej widział jakąś górę, a obok niej resztki jakiejś asfaltówki i plac z jakimiś ruinami budynków i wrakami samochodów.


Lulu Baxter

Siedziała na tej cholernej górze już ponad rok. Trzynaście jebanych miesięcy.

Wszystko zaczęło się, kiedy ten śmieszny Legion Cezara przybył do Dog City. Było to parę lat temu, jeszcze nie za czasów Lulu. Stada dzikich psów, te pojebane dzikusy z plemienia Hangdogs i inni tubylcy trzymali tych pseudo-Rzymian z dala. Na początku. Potem przybył ten ich rzeźnik, "legat" o imieniu Lanius, którego nazywają "Monstrum ze Wschodu". A wraz z nim cała armia. Pobili i złamali Hangdogs, a potem część z nich wcielili do Legionu, a resztę zabili. Innych rozpędzili na cztery wiatry. W zasadzie to postępowali jak każda inna banda rajdersów, a Baxter mogła by do nich dołączyć - gdyby nie fakt, że byli trochę za bardzo restrykcyjni. Nie można było chlać, ćpać, robić co się podoba... I nie lubili kobiet, traktując je jak bydło. Kobieta nie miała tam nawet szans na to, by się wybić albo osiągnąć status siły, jak u rajdersów. A Lulu nie uśmiechało się być klaczą rozpłodową dla jakichś pojebanych oblechów. Nie miała zamiaru skończyć jako niewolnica. I wielu innych ludzi z Colorado myślało podobnie. Zbierali się w Grand Junction. Resztki zbiegów z dzikich plemion, gangi rajdersów, paru lokalsów nie chcących płacić Legionowi "daniny" i ograniczać swoich interesów w imię tego, co pierdolił jakiś frajer ze szczotką na łbie. Zebrali się pod przewodnictwem Wrednego Eda. Niebywały kolo. Stary i szpetny jak noc, ale miał gadane - bo jakby nie miał, to by nie zebrał ludzi z trzech "światów" i nie trzymał ich w kupie, i to nawet bez wzajemnych mordów, gwałtów i grabieży. Ale był chujowym dowódcą.

Kiedy Legion przez te kilka lat zabezpieczył rubież i ogarnął co mógł ogarnąć z Denver i Boulder oraz wcielił Colorado Springs i Pueblo, to wziął się i za nich. Góry mogły kryć ich tylko przez jakiś czas, a ten obsrany skurwiel Lanius był zbyt uparty i za cwany. Wreszcie "Wredna Armia" poszła w rozsypkę. Grand Junction zostało wzięte praktycznie z marszu. Ed i wielu innych salwowało się ucieczką. I tak wszystkich wyłapano i skończyli na krzyżach, stosach palonych opon albo z łbami zatkniętymi na piki.

Prawie wszystkich. Niektórzy, jak Lulu Baxter, zdołali uciec. Z torbami pełnymi zrabowanych zapasów i jednym w miarę żwawym braminem spieprzyła tak daleko, jak mogła, jakimś cudem umykając tym cholernym skautom. Wreszcie wlazła na jakąś jebaną górę, "Flower Mountain", i... cóż, została. Zaczynał się "sezon" na te turbo-cyklony. Prawie cały Midwest, kawał Colorado, Texas... wszystko pokryło się tumanem fruwającego piachu. Nie mogła wyściubić nosa dalej niż na te ruiny wiosek na zachodzie.

I tak sobie żyła przez ten rok, odchodząc powoli od zmysłów. Nie było tutaj nikogo. Było za to towarzystwo "zwierzątek". Mnóstwo stworów czmychało przed tą kurzawą i część z nich chciała najeść się Lulu do syta. Spała z bronią w ręku i z otwartymi oczyma, zakrytymi goglami. Krowę straciła w drugim miesiącu - obskoczyły ją srebrne gekony. Sporo mięsa poszło na zmarnowanie, bo Baxter jakoś nigdy nie miała okazji porządnie nauczyć się sztuki przetrwania. Ale wciąż miała torby z prowiantem i wodą, grzebała też po ruinach. Trafiła się jej nawet jakaś karawana, którą dopadły przerośnięte modliszki, a później ze dwóch zwiadowców z tego jebanego Legionu. Nie można było wybrzydzać, tylko strzelać, dobijać i grabić. Jak to Raider.

Ostatnio pogoda się poprawiła. Nieprzerwane miesiące wiatru, piasku, walki o życie i powolnego wariowania. Ze dwa tygodnie temu wszystko ustało. Mogła zszabrować okolicę. I nie było nic do szabrowania. Z niepokojem zdała sobie sprawę, że kończyła jej się woda i prowiant. Wielkie niegdyś torby i juki sflaczały jak pęknięte baloniki.

Za to pod koniec jednego dnia, zastanawiając się, czy się zastrzelić czy udać na Pustkowie aby ją dorwał Legion czy potwory (czy ci jebani nomadzi), chyba coś jej się przywidziało. Grupa... podróżników? Widziała ze szczytu zapyloną, popękaną lornetką (a raczej wciąż "sprawną" połową), jak zajmowali teren tej starej stacji paliw w dawnym punkcie obsługi podróżnych. Byli obładowani sprzętem, zapasami i bronią. I nieźle zmęczeni, najwidoczniej szli szybkim tempem od świtu.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 19-02-2019 o 18:16.
Micas jest offline