Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-02-2019, 02:06   #132
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 18 - Z mostu!

Marian i Mervin




Dwóch hibernatusów którym udało się przebyć pieszo “rzekę” po chwili narady postanowili jednak nie zbliżać się ku Westminster Bridge gdzie obecnie było epicentrum walki dwóch monstrów monstrualnych rozmiarów. Musieli stąd zwiewać! Okolicę mostu cały czas była bombardowana różnymi szrapnelami i rykami o tytanicznym natężeniu. Trzeba było krzyczeć drugiemu prosto do ucha aby w ogóle usłyszeć cokolwiek. Spróbowali odbiec, odejść, wycofać się, uciec jak najdalej od tej makabrycznej okolicy. Zasłaniając się samochodowymi drzwiami ruszyli przez jakieś podtopione ulice, zgliszcza i sterty gruzów.

Każdy krok był niepewny. Buty rozchlapywały jakąś dziwnie spienioną wodę, grzęzły w obsypujących się fragmentach gruzów, zapadały się w zetlałych fragmentach dawnego świata. Woda rozbyrzgiwała się nie tylko od ich butów. Co chwila upadało w nią coś co pewnie zostało rozszarpane przez te monstra. Czasem to coś pieniło się jakby się gotowało albo bąblowało jak mały gejzer czy wytrysk kwasu. Syczało złowróżbnie, rozbijało pomniejsze fragmenty gruzów, przebijało się przez blachy wraków samochodów albo grzechotało o nie. Podobnie było z drzwiami jakie dźwigali aby się zasłonić chociaż trochę. Przed czymś większym spadającym z góry, z czerwonej mgły, nic by im to nie pomogło i było równie pomocne jak próba zasłony przez bombą lotniczą czy kulą armatnią. Ale dawało szansę, że zasłoni ich jakoś przed drobniejszymi odłamkami. Nawet chyba działało bo czuli jak co kilkanaście chwiejnych kroków coś gruchocze blachy ale na szczęście nie na tyle aby je przebić.

Ale musieli porzucić swoją tarczę. Raz, że oddalili się od rzeki na tyle, że aby z niej skorzystać musieliby właściwie iść do tyłu i się nią zasłaniać a dwa weszli w strefę takiego gruzowiska że potrzebowali wolnych rąk aby utrzymać balans. A i tak wszystko zdawało się osuwać spod nóg tak samo jak swego czasu osuwał się kolejowy żwir spod butów Mariana i Joe’go gdy szli po ciemku tunelami metra. Teraz szło się podobnie tylko gruz nie był tak regularny i układał się w całe hałdy. Musieli się po nich wspinać a potem schodzić. Hałdy gruzu jednak dawały jakąś osłonę przed przeszywającymi okolice odłamkami. I odległość robiła swoje. Po którejś z kolei byli cali mokrzy bo okolica była podtopiona a i ten wysiłek był wyczerpujący. Ale zorientowali się, że chociaż nadal słychać starcie tytanów to już chyba wyszli ze strefy bezpośredniego rażenia.

Można było złapać oddech gdy na chwilę przystało się na gruzowym zboczu. Wokół jak okiem sięgnąć czyli niezbyt daleko, sterczały kikuty bezimiennych ścian okolone hałdami gruzów. Cokolwiek tu stało rozpadło się w nicość zostawiając po sobie tylko cmentarzysko z gruzów utopionych w dziwnej wodzie po jakiej pływała jakaś piana. Nadal tam czy tu spadały fragmenty czegoś ale już wyraźnie rzadziej.

Ruszyli przed siebie. Właściwie znów dookoła dominowała czerwona mgła na tym bezimiennym gruzowisku. Pod butami chlupotała woda. Czasem sięgała połowy podeszwy buta, czasem trafiło się głębsze miejsce i noga zagłębiała się w jakieś utopionej dziurze aż po kolano. Ale zwykle było tej wody gdzieś do kostek. A, że trudno było utrzymać równowagę na tych hałdach i utopionym gruzie to często musieli ratować się podpierając się rękami a czasem i tak osuwali się razem z mini lawiną gruzów prosto w tą wstrętną wyglądzie i zapachu wodę. Obecnie właściwie nie mieli pojęcia gdzie są. Pewnie gdzieś przy zachodnich okolicach Westminster Bridge. Gdzie jest most to już można było się zorientować tylko mniej więcej po dźwiękach dobiegającego pojedynku. Abi co prawda wspomniała Mervinowi o katedrze tylko, że “tutaj” wszystko zostało przemielone w gruzy. Nie dało się dostrzec żadnych punktów orientacyjnych a jedna hałda gruzów wyglądała podobnie jak ta obok i te przed nimi i te co minęli lub na nich stali. Gdzie ta katedra?

Obydwaj zdawali sobie sprawę, że muszą odpocząć. Czyli znaleźć jakąś kryjówkę. W kościele o jakim wspomniała stalkerka można było mieć nadzieję, że spotkają się z nią albo i resztą grupy. Jeśli przetrwali przeprawę po moście. Ale gdzie ta katedra? W tej mgle i bezimiennym gruzowisku trudno było dojrzeć coś więcej niż tą mgłę i gruzy. Nie wiadomo ile się ciągnął a przestrzeń i czas były trudno mierzalne. Nie byli pewnie nawet jak daleko oddalili się od rzeki. Kilkadziesiąt metrów? Kilkaset? Kilometr? Więcej czy mniej? Nie działały żadne standardowe metody orientacji w czasie i przestrzeni jakie znali ze swojej rzeczywistości. Nie było nieba więc nie było ani Słońca, ani gwiazd, nie było dnia ani nocy, wszystko pochłaniała ta czerwona mgła. Przestrzeń tak samo. Zamiast ulic i budynków tylko hałdy gruzów utopione w jakiejś wodzie. Przez tą mgłę nie było widać dalej niż kilkadziesiąt metrów a to strasznie zawężało perspektywę. W końcu znaleźli katedrę, czystym przypadkiem.

Całkowicie przemoczeni schodzili z kolejnej hałdy gruzów. Brytyjczyka nadal częściowo chronił strój antyskażeniowy ale Polak przemókł do suchej nitki. Wszystko jednak miało swój koniec i fart i pech również. Gdy schodzili z gruzowiska stracili równowagę i polecieli na dół w kolejnej mini lawinie z nimi w roli głównej. Mervin poczuł szarpnięcie które na moment go zatrzymało akurat na tyle aby zdążył się złapać czegokolwiek. Dzięki temu zatrzymał swój niekontrolowany upadek. Marian nie miał tyle szczęścia. Poleciał na sam dół. Ale mimo wszystko nic mu się nie stało. Westchnął ciężko i o raz kolejny zaczął się podnosić z mieszaniny wody i gruzów do pionu. Ale wtedy coś trzasło, pykło i Marian zdążył na moment złapać spojrzenie za gazmaską Mervina. A potem wszystko runęło w dół. Ciężko ranny Polak, gruz jaki z nim się stoczył i to na czym wylądował. Wszystko to zapadło się w czarnej jamie.

Zapała spadał. Spadał w ciemność i widział jak znika wyciągnięta ku niemu dłoń Mervina. Potem jeszcze widział błyskawicznie zawężające się pole widzenia czerwonej mgły pochłanianej przez ciemność w miarę jak spadał w głąb czarnej jamy. Ale nie długo. Razem z bryłami gruzu zderzył się z czymś. Potem razem z tym potoczył się spadając coraz niżej i niżej. Aż się zatrzymał. Jeszcze trochę kamieni spadło na niego potoczyło się dalej ale właściwie się zatrzymał. Gdy podniósł oczy dostrzegł, że leży na dnie kupy gruzów czy innego zapadliska. I trafił do jakiejś głębokiej dziury. Z dobre kilka metrów od powierzchni. A co najważniejsze jeszcze żył. Chociaż czuł się jak przemielony przez maszynkę.

Mervin zdołał powstać i podejść do względnie bezpiecznego rejonu dziury w jakiej zniknął jego towarzysz. Dojrzał go tam w dole. Ruszał się więc jeszcze żył. Chociaż tyle. A jemu uśmiech losu jaki sprawił, że w ostatniej chwili zdołał się czegoś złapać sprawił złośliwego figla. Okazało się, że ten trzask jaki wtedy poczuł to poszedł materiał skafandra. Rozdarł się o coś gdy się zahaczył i to spowolniło upadek na ten krytyczny moment. No ale żył chociaż miał rozdarty skafander. Ale przy okazji gdy się to wszystko nieco uspokoiło odkrył coś ciekawego. Marian wpadł do katakumb katedry jakiej szukali. Chociaż była w takim stanie, że ledwo ją rozpoznał.





Nie był jednak pewny czy droga jaka sprowadziła Zapałę na ten właściwy trop jest najbezpieczniejsza. Osuwisko wyglądało zapraszająco jeśli ktoś chciał sobie skręcić kark albo coś złamać. Z drugiej strony może się by udało? Może tylko tak wygląda groźnie? Przecież Polak jakoś to przeżył prawda?




Grupa mostowa



No nie wyglądało to dobrze. Japończyk sapnął, czuł jak poważnie zranione ciało zalewa fala zimnych potów. Całkiem innych niż te jakie towarzyszyły wysiłkowi fizycznemu. To były typowe poty połączone z bólem i obfitym krwawieniem. Nie był pewny co go tak przyszpilło do wraku. Ale chyba jakiś kostny odłamek czy coś takiego. Zajęczał gdy to coś poszarpało mu ranę wewnątrz gdy spróbował to złamać. Z najwyższym trudem dał radę. Ale został jeszcze tył. Ten wbity we wrak. Czerwone niebo zrobione mgły dalej poprzecinane były różnymi rzeczami jakie ze świstem zalewały okolicę, masakrując ją szrapnelami. Te cholerne lewiatany walczyły i ryczały jak żywe tornado, człowiek nie był w stanie usłyszeć własnych myśli.

W takim stanie Japończyka znalazł Australijczyk. Był najbliżej go ze wszystkich i mniej więcej wiedział gdzie widział go ostatnio. Wyjrzał między liniami rozwalonych wraków i dojrzał powalonego i zakrwawionego Azjatę. Na pierwszy rzut oka widać było, że oberwał. Poważnie co widać było po ilości krwi na nim i wokół niego. I chyba nie mógł się ruszać. Gdy David do niego podbiegł zorientował się dlaczego: coś chyba przebiło Koichi’ego na wylot i jeszcze przyszpiliło go do wraku.

Wkrótce dobiegła do nich pozostała trójka. Kryjąc się na ile się dało między wrakami dopadli do powalonego Azjaty. Na razie szczęście im sprzyjało i nikt z nich więcej nie oberwał. - O cholera! - sapnęła zdyszana stalkera gdy ujrzała w jakim stanie jest Koichi. Ale walczące ze sobą potwory były tak głośne, że raczej odczytali to z ruchu jej ust niż usłyszeli. Szybko zdjęła plecak i wyjęła z niego jakiś mały pakuneczek przypominający trochę zawartością apteczkę. Szykowała się do jakichś zabiegów na Azjacie gdy coś gruchnęło ze trzy wraki dalej. Odruchowo wszyscy zasłonili twarz ramionami a gdy spojrzeli w tamtą stronę gdzie to coś się rozbryzgło…

- O kurwa! To zarodnie! Rozwalcie je! Nie dajcie im podejść, nie dotykajcie tego! - wrzasnęła stalkerka ze strachem widocznym w oczach i słyszalnym w głosie. Te “zarodnie” wyglądały jak jakieś gniazdo szerszeni albo os. Ot, obła bryła pokryta jakimś śluzem i z jakimiś mackami. Ale rozpękłą się już i zaczynały z niej wydobywać się jakieś małe ale szybkie paskudy które wyglądały jak jakieś obrzydliwe człapiące mackonogi. Abi się zajęła rannym azjatyckim akrobatą. - Nie możemy tu zostać! Trzymaj się! - wrzasnęła mu prosto do ucha i chyba tylko dlatego ją usłyszał. Potem wyjęła jedną ze swoich rac i odpaliła. Cienka rurka zaczęła żarzyć się i zalała okolicę żółtym światłem. Stalkerka wbiła ją gdzieś między plecy Japończyka a wrak i o dziwo ten kościany odłamek zaczął syczeć i topić się tak, że po chwili ustąpił. - Wstawaj, spadamy stąd! - Abi wyrzuciła racę i wolną ręką podniosła Koichi do pionu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline