- Dawaj ten klucz! I łapcie go! - słowa Arpina smagnęły Kennetha jak strzał z bicza, uruchamiając mózg, który przesłał odpowiedź dalej, do mięśni, zrywając je do niemal instynktownej, natychmiastowej reakcji.
Nim jeszcze Simard skończył prostować rękę trzymającą klucz, Kenneth odwrócił się na pięcie i rzucił się w dół po schodach. Na pełnej prędkości zbiegał po klatce schodowej kamienicy w stronę wyjścia, ryzykownie sadząc po trzy stopnie na raz. W okamgnieniu znalazł się tuż przy oszołomionym dozorcy, który nie do końca chyba nadążał za dynamiką rozgrywających się zdarzeń. Kenneth minął go w pełnym pędzie i wypadł przez uchylone drzwi do kamienicy na ulicę.
Szybki rzut oka upewnił go, gdzie znajduje się najbliższe przejście na podwórze po drugiej stronie. Rzucił się tam ile sił w nogach, zdecydowany dopaść zbiega, nim tamten pozbiera się po skoku z pierwszego piętra.
Wbiegając na okryte o tej porze jeszcze lekkim półmrokiem podwórze Kenneth ujrzał tamtego. Chuda sylwetka ubrana w podniszczoną marynarkę i spodnie zbierała się właśnie z wyłożonego brukiem wewnętrznego dziedzińca kamienicy.
- Arrêtez-vous ! Sûreté! - ryknął co sił w płucach.
Tamten nie zamierzał posłuchać. Błyskawicznie znalazł się na nogach, którymi począł wywijać tak szybko, że Kennethowi przypomniały się szalone gonitwy za kieszonkowcami w początkach jego policyjnej kariery w Londynie. Odezwały się stare nawyki i instynkty, myśliwy ruszył za zwierzyną, rozpoczęła się gonitwa. Nie trwała długo.
Ścigany mężczyzna rzucił się w bramę wiodącą w następną uliczkę... i tu jego szczęście się skończyło. Wybiegając z kolejnego przejścia niemal wpadł na przejeżdżający chodnikiem rowerowy wózek wiozący pieczywo do jednej z położonych nie opodal épicerii. Rozpaczliwie próbując uniknąć wpadnięcia pod toczący się pojazd zmienił kierunek i wpadł na ustawioną na chodniku ławkę. Przeturlał się przez oparcie pustej o tej porze ławeczki i rozciągnął się jak długi po jej drugiej stronie.
Podnieść się już nie zdążył. Buty Anglika załomotały i zaszurały po chodniku, sylwetka Kena całym ciężarem zwaliła się na gramolącego się z ziemi mężczyznę. Nim tamten zdążył zareagować, leżał już znów płasko, przyciśnięty do chodnika, z ręką boleśnie wykręconą w dźwigni nadgarstkowej i kolanem Kena wbitym między łopatki. Kilku przechodzących przechodniów, spieszących już o tej porze zapewne do pracy, przystanęło i popatrzyło z zaciekawieniem.
- Kajdanki, szybko! - wysapał Ken do nadbiegającego Simarda, którego płuca równie ciężko pracowały po błyskawicznym sprincie. Ten pochylił się, chwycił drugą rękę uciekiniera i wprawnie skuł mu ręce na plecach, po czym we dwóch postawili oszołomionego i obolałego mężczyznę na nogi.
- A teraz, gagatku - powiedział po francusku Ken - pójdziesz z nami.