Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-03-2019, 13:26   #84
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wszyscy

Ciemność. Zbawienie dla tych, którzy żyją w cieniach, żerując na tych, którzy wolą żyć w blasku dnia, zgodnie z ustalonymi zasadami. Noc zawsze budziła u ludzi strach. Ciemność pobudzała wyobraźnię, skrywała mroczne sprawki i brudy. Była doskonałą zasłona dla tych, którzy nie chcieli, aby widziano ich działań – z różnych powodów.

Mazaltan w nocy nie było jednak ciemne. Główne ulice rozświetlały latarnie, neony sklepów i witryny kuszące towarami. Do bocznych ulic i zaułków wkradało się światło z większych ulic i prześwitujące przez zasłony w oknach. Czasami prześlizgiwał się blask samochodowych reflektorów, które przejeżdżały ulicami zasypiającego miasta.

Ludzie od zawsze bali się nocnych potworów. A teraz te potwory wypełzały ze swojego gniazda na ulice Mazaltan, na ulice swojego miasta. Często tam polowali po nocach. Ale nigdy tak, jak teraz.

Alvaro Perez „Oreja” i Javier “Xavi” Orozco

Bacab nie pozostawił im zbyt wiele czasu na spotkanie. Naprawdę niewiele. Szybki telefon do zaprzyjaźnionego mechanika i właściwie czasu starczyło jedynie na tyle. I na złapanie taksówki, bo pod domem Angela nie mieli żadnego ze swoich samochodów.

Przez całą drogę Ucho nie mógł zdecydować, czy chodzi o restaurację, w której spotkał się z Bacabem, czy o ulicę przy promenadzie. W końcu zdecydował się na ulicę. Nie był głupcem, a Bacap wyraźnie powiedział – gdzie spotkaliśmy się ostatnim razem.

Na miejsce dotarli kilka minut przed upływem wyznaczonego terminu. Mogli zająć się obserwowaniem miasta i panorami otwierającej się na ocean. A było co obserwować.

Javier czuł się, jakby dobrze się naćpał. Kolory, dźwięki – wszystko było tak nierzeczywiste, wyraźne, intensywne, potężne wręcz. Szarpały zmysły młodego Węża, dotykając mu jakiś wcześniej nieznanych pokładów wrażliwości. Szum oceanu brzmiał w jego uszach niczym szept czegoś potężnego. Czegoś pradawnego. Czegoś, co obserwowało ludzkość od zarania dziejów, śmiejąc się w duchu z jej nieistotnych dokonań, z których była tak dumna. Coś tam było. W wodzie. W głębinach. I Javier był niemal pewien, że słyszy oddech tego czegoś, rozchodzący się falami po oceanie. I te barwy. Te światła latarni odbijające się w czarnej wodzie. Te gwiazdy wiszące nad ich głowami. To wszystko było tak nieziemsko intensywne. Tak wyraźne, jak nigdy. Aż serce biło szybciej i przyśpieszał oddech. Tak. Serce i oddech. Bo niby był martwy – jak sądził i on i jego koledzy z gangu, a jednocześnie nigdy nie czuł się tak bardzo żywy, jak teraz.

Ucho nie był świadomy tego, co dzieje się w głowie jego młodszego kumpla. Czekał, wypatrywał wsłuchany bardziej w odgłosy miasta, niż szum oceanu. Ocean miał w dupie. Ocean go nie obchodził. Mazaltan to było jednak coś innego. Szeptało do niego z cieni zaułków. Migotało światłami samochodów i sygnalizacji ulicznej. Widział je – światło. Podobne do wody, spływało na ulice i rozlewało się na wszystkie strony w najróżniejszych barwach, barwiąc ulice, ściany i powietrze.

W pewnym momencie podeszła do niego kobieta. Młoda, ładna, pachnąca kwiatami i smutkiem.

- Szukacie towarzystwa?

Dziwka. W pobliżu promenady kręciło się ich sporo. Tą widział jednak pierwszy raz. Może dlatego, że płonęła – wylewała się z niej postrzępiona poświata w barwie przytłumionej zieleni naznaczonej plamami żółci. Nie widział jej twarzy tylko to wylewające się z niej światło. Czuł jej krew. Słyszał, jak płynie w żyłach, jak przelewa się w ciele, jak szumi w tętnicach i arteriach.

I wtedy zobaczył samochód baca ba jadący ulicą i prostytutka znów zaczęła wyglądać jak atrakcyjna, odszykowana tak, by wabić klientów dziewczyna. Spławił ją, może nieco zbyt ostro, i dziewczyna oddaliła się, za to samochód Bacaba zbliżył. Kierowca zwolnił i zatrzymał się obok obu Węży.

Przyciemniana szyba odsunęła się ukazując twarz Bacaba. Przez chwilę jednak Ucho nie widział brodatego elegancika, lecz coś paskudniejszego. Oblicze demona.

To był jednak tylko przebłysk. Mgnienie prawdy skrytej przed większością oczu na tym pełnym tajemnic świecie. Prawdy, którą dzięki Objęciu, Ucho mógł doświadczyć.

- Widzę, że kilka spraw od naszego ostatniego spotkania uległo zmianie. Proszę wsiadać.

Szczęknął mechanizm blokujący drzwi.

- Pan towarzysz również, jeśli chce brać udział w naszym spotkaniu.


Hernan Juan Selcado


Hernan, po opuszczeniu mieszkania Angelo, nie śpieszył się. Ruszył przez pogrążone w mroku ulice Mazaltan spokojnym, spacerowym krokiem. Miał w głowie mętlik i liczył na to, że zdoła jakoś poukładać swoje myśli nim dojdzie do miejsca, w którym pracowała Marrisa.

Nie miał pojęcia, czy o tej porze zastanie ją w pracy. Prywatna klinika mogła rządzić się jednak własnymi sprawami. Znajdowała się ona w dobrej części miasta – w rejonie willi i hacjend, zamieszkiwanych przez tych, którzy mieli kasę.

Szedł obserwując świat, ucząc się go niemal na nowo. Zauważył, że coś stało się z jego zmysłami – głównie ze wzrokiem. Widział teraz wszystko nieco inaczej. Twarze były bardziej rozmazane, obiekty typu domy, samochody czy uliczne latarnie – również. Za to otaczała je zawsze jakaś poświata. Ludzie, budynki i rzeczy emanowały z siebie blaskiem. Czasami jaśniejszym, czasami ledwie zauważalnym, ale zawsze.

Będąc gdzieś w połowie drogi do celu pierwszy raz zobaczył coś normalnie. Czy raczej kogoś. Tak, jak widział kiedyś. Pozbawione tej luminacji o różnym kolorze i natężeniu.

To było małe dziecko. Pięcio, może sześcioletni chłopiec. Stał na ulicy, a kiedy Hernan spojrzał na niego chłopiec zmienił się nagle we wstęgę czarnego dymu i spłynął, jak oleisty wąż, prosto przez asfalt, gdzieś pod ziemię, gdzie Hernan już go nie mógł zobaczyć.

To co zobaczył zaniepokoiło go, chociaż nie wiedział czemu. Może dlatego, że ten cienisty dym za bardzo przypominał węża, jaki nawiedzał ich przed spotkaniem z Mistrzem? A może z innego powodu, chociaż nie potrafił powiedzieć, z jakiego.

W końcu, już bez większych niespodzianek, dotarł do celu.

Klinika nie była duża. Zlokalizowano ją pomiędzy dwoma willami, w czymś, co wyglądało jak przebudowana szkoła. Przebudowana na hotel.

Klinika była zamknięta. Okna solidne i zabezpieczone kratami. Jednak za drzwiami, kutymi z czarnego żelaza – połączenie nowoczesności i historii - Hernan widział oświetlony hol, czy też raczej recepcję i siedzącą w nim osobę, rozmazaną przez szybki wstawione w drzwi. I wdział też dzwonek.

Przez chwilę wahał się. Nie wiedział, czemu.

Spojrzał na budynek kliniki – z szarawej cegły i ujrzał spływające po nim światło-cienie. Szare i brudne, w kolorze wyblakłego fioletu. Barwa ta kojarzyła się Hernanowi z gnijącym ciałem – sam nie wiedział dlaczego. I wtedy ujrzał coś jeszcze. Przyczepione do okien istoty. Niczym utkane z dymu, niewyraźne cienie. Trzymały się zakratowanych okien chudymi łapami, łopocząc na niewidzialnym wietrze – niczym szare szmaty poprzyczepiane do krat. Szmaty za bardzo przypominające ludzi w długich płaszczach.

Hernan zobaczył, jak jedna z tych istot – czymkolwiek były – wsączyła się do środka kliniki – wpłynęła do środka.

Hernan zadrżał, jakby nagle ktoś przy nim otworzył wielką lodówkę.

Przez chwile stał, zagubiony i nieruchomy, przed wejściem, a potem upiory próbujące wedrzeć się do środka znikły, znikły też powidoki i poświaty, które do tej pory widział i znów patrzył na świat normalnie. Jak przed tym, nim zajęły się nim stwory w Podziemiu.

Drzwi do kliniki otworzyły się i wyszła z nich starsza kobieta. Spojrzała na Hernana ciemnobrązowymi oczami i uśmiechnęła się smutno, a potem ruszyła w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. I wtedy do Hernana że nie ma pojęcia, jak wygląda Marrisa i ile ma lat.

Juan Maria Alvarez

Juan też potrzebował spaceru. Sierociniec, szczęśliwie lub nie, znajdował się niezbyt daleko od mieszkania Angelo. Jakieś dziesięć minut spaceru głównymi ulicami.

Ciemność nigdy nie stanowiła dla Juana problemu. Teraz, tym bardziej, czuł się jej częścią. Szedł więc rozglądając się wokół siebie, jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok.

Świat był innym miejscem. Innym, niż zapamiętał je do tej pory. Światło już nie tylko świeciło, ale… spływało. Rozlewało się po ścianach budynków, po ulicach, wirowało wokół ludzi, którzy też emanowali swoim własnym światłem. Światłem o wielu barwach i różnych natężeniach. Aury.
Tak to się chyba nazywało. Bo aureole to miały chyba tylko anioły i święci.

Idąc mijał niewielu ludzi. Ale większość omijała go na bezpieczną odległość. Nie miał pojęcia dlaczego, ale w gruncie rzeczy nie dbał o to. Może wyglądał jak ćpun? Albo, po prostu, instynktownie wyczuwali drapieżnika.

Chłonąc nowe doznania dotarł w końcu do przykościelnego sierocińca. Ciemna bryła rozjaśniona dziesiątkiem okien, w których paliły się światła. Męski sierociniec, w którym przebywało na pewno nie mniej niż setka dzieci. Chłopców w wieku od czterech do szesnastu lat. Sierot. Często ich rodzice ginęli w narkotykowych wojnach. Jako postronne ofiary lub żołnierze, którejś ze stron. Żołnierze lub ich rodziny. Kiedy kartele szły na wojnę nikt nie był bezpieczny.

Dzwon na kościelnej wieży wybił dziewiątą wieczór. Jego śpiew rozdzwonił się w uszach Juana, wprowadził ciało w dziwny stan. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega coś więcej, niż fasadę gmachu za płotem z wysokich, stalowych prętów otoczoną małym parkiem. Że dostrzega ruinę, z pustymi dziurami, oblepiona jakąś dziwaczną pajęczyną – jakby szklistą żywicą, w której przelewał się skłębiony, szary dym i coś czerwonego, co mogło być krwią. Jednak wizja ta bardzo szybko minęła i okolica znów zaczęła wyglądać normalnie. To znaczy – prawie normalnie, – bo budynek sierocińca świecił wyblakłym, sinym światłem. Aurą, postrzępioną niczym zorza polarna, na której brzegach odcienie niebieskiego przechodzą w szarą, smutną zieleń i coś brązowego, jak światło przepuszczone przez dno butelki. Mętne i rozwodnione.

Był wieczór. Biuro sierocińca raczej nie będzie już czynne. Wszystkie sieroty pewnie szykują się właśnie do spania, a zajmujący się nimi dorośli pilnują, by nie robili przy tym zbyt wiele zamieszania.

Pozostawało pytaniem, co zamierza teraz zrobić Juan? Jak chce dowiedzieć się, czego w tym miejscu szukał Pizzaro?

Tito Alvarez

Tito nie miał zamiaru spacerować po nocach. Nie chciało mu się. Cokolwiek stało się z nim po tym, co Mistrz nazwał Objęciem, nadal czuł się starym człowiekiem. I oszczędzał energię. jak zawsze.

Skorzystał więc z taksówki. Bo czemu by nie.

Milczący taksówkarz zawiózł go do śródmieścia Mazaltan, niemal pod sam adres. Droga minęła spokojnie, a Tito całą uwagę poświecił na obserwację ulicy. Wyglądała jakoś inaczej. Wszystko wyglądało inaczej.

Kiedy uregulował koszt kursu i wyszedł na cementowy chodnik w końcu zrozumiał, co zmieniło się w świecie, który widział. Był rozświetlony przez pływające wszędzie smugi światła. Również ludzie, których otaczały świetliste, wyblakłe plamy światła. Budynki, z których wylewały się smugi blasku. wszystko, także zwierzęta, miało swoją aurę – bo tak chyba musiał nazywać te powidoki.

Plazza del Torro nadal oferowała sporo atrakcji i kręciło się po niej wielu ludzi – ciągnących za sobą welony ze świateł, splatających się ze sobą smug które pozostawały po przejściu człowieka w powietrzu. Było tego tyle, że Tito dostawał oczopląsu i bolała go od tego głowa.

Znalazł pracownię zegarmistrzowską Oszusta – leżała w bocznej uliczce i była zamknięta. W przeszklonej witrynie ustawiono zegary – mnóstwo zegarów – zabytkowe, z kukułką, ozdobne. Do tego jakieś wagi i tajemnicze urządzenia miernicze.

W środku paliło się światło i widać było, że ktoś się porusza. Tito zapukał. W końcu przyszedł tutaj, by spotkać się z Oszustem, więc zamknięte drzwi nie powinny stanowić problemu.

- Proszę, proszę – w szybie zamajaczyła czyjaś blada twarz. – Jakiż to dziwny gość po zmroku. Zamknięte. Nie widzi.

Tito przyjrzał się twarzy po drugiej stronie szyby. Nie potrafił powiedzieć, czy należy do mężczyzny czy kobiety – jak to zwykle bywało u ludzi, które przekroczyły pewną dziesiątkę lat życia.

Mógł jednak przysiąc jednak, że właściciel lub właścicielka twarzy nie ma oczu, a w ich miejscu widnieją dwie czarne, mroczne dziury.

- Co tak ważnego zmusza cię do pukania do mojego sklepu po zmroku?

Angelo Gabriel Martinez

Angelo wyszedł jeszcze jak trwało spotkanie Węży. Miał tylko nadzieję, że debile zamkną drzwi, jak wyjdą i nie pozostawią po sobie totalnego syfu.

Najpierw poszedł się napić. Niedaleko od miejsca w którym mieszkał, była mała, dobra knajpka. Przywitał się w Domingo, właściciele, zamówił piwko i wypił je powoli, sprawdzając jak jego organizm zareaguje na alkohol. Nic się nie stało. Nie czuł smaku. Nie czuł niczego. Piwo nie ugasiło jego pragnienia. Było … obojętne.

Potem eksperymentował z mocniejszymi trunkami. Ten sam efekt. W głowie jakby nieco więcej szmeru, ale to nie to samo, jak wcześniej. Ludzie nie dosiadali się do niego. Domingo wiedział, kiedy lepiej zostawić sicarios samego. I trzymał klientów z daleka. Akurat w tym momencie było to Angelo na rękę.

Skończył po dziesiątej kolejce i wyszedł na zewnątrz. Noc już wychładzała ulice. Światła wirowały w powietrzu, spływały po chodnikach, lśniły na powierzchni ulicy, na ścianach domostw, wokół ludzi. To było ciekawe – tak widzieć świat wokół siebie. Pełen świateł i blasku, ale nie przeszkadzało to Angelo. Szybko nauczył się porusza w tej rozświetlonej barwami przestrzeni, mijać tych płonących różnym blaskiem ludzi.

Najpierw poszedł pod Gniazdko.

Było ciemne. Ich willa straszyła śladami po ataku sprzed dwóch nocy. Nikt nie zrobił z tym porządku. I byli tutaj federales. Widział dwóch typów w samochodzie zaparkowanym nieopodal. Obserwowali. Niedobrze. Oznaczało to, że ktoś wziął ich na celownik. Nie wiedział, czy się tym martwić czy nie.

Spacerkiem dotarł do najbliższej knajpy. Tutaj znali ich bardzo dobrze. Właściciel, niski i brzuchaty Miquel Garcia Torrino, płacił SV za ochronę. I, jako jeden z nielicznych, płacił z ochotę, bo dobrze na tym wychodził. Na widok Angelo jego zarośniętą, brzydką twarz rozpromienił nieudawany uśmiech.

- Angelo! Puta madre! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cie widzę. Poszła plotka, że Węże zostały wyeliminowane. Pies nie żyje. Znaleźli go wczoraj. Część siedzi, reszta zaginęła. Ulica mówi, że bracia Uccoz dowiedzieli się, że SV spikneli się z tymi chujami z Zetas. Czy coś. Chodź szybko! Na zaplecze. Chcesz coś pić? Potrzebujesz kasy? Pomocy? Kryjówki. Puta. Młody. Nawet nie wiesz, jak dobrze cię widzieć całego.

Wokół Miquela płonęło srebrzysto-niebieskawe światło. Pulsowało i tańczyło, pobudzone ekspresją słów pękatego barmana.

Starzy bywalcy patrzyli na Angela obojętnie. Poza tymi, którzy wiedzieli więcej. Słyszeli więcej. Oni wiedzieli. Światła wokół jednego stały się czerwone, purpurowe i ciemne. Mężczyzna, którego Angelo znał jedynie z widzenia sięgnął po komórkę i skierował się ku wyjściu. Lokal Miquela był w podpiwniczeniu i czasami traciło się w nim zasięg. Może dlatego lubili się w nim bawić.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 03-03-2019 o 17:45. Powód: wymiana treści dla Miry :) Bo jestem gamoń :)
Armiel jest offline