Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-03-2019, 07:25   #3
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

==== Jakiś czas później===



Hope. Miasteczko, jak sama jego nazwa wskazywała, oznaczać miało nadzieję. Na lepsze jutro, na lepszy los, na nowe życie. Jeżeli jednak było ono synonimem nadziei, to współczuć należało tym, którzy ją żywili. Widać było już na pierwszy rzut oka, że owa osada ludzka swe najlepsze chwile miała już za sobą. Domy, budowane w pośpiechu, ledwo utrzymywały kształt, który nadali im ich budowniczowie. Płoty, jeżeli jeszcze stały, chroniły co najwyżej przed biegaczami stepowymi. Ich rola, jako wyznaczników zajmowanych posesji, nie wchodziła nawet w grę.
Jedynym budynkiem, i to akurat dziwić nie powinno, który stał w miarę pewnie i nawet rzec można było że lśnił niczym diament wśród szklanych ozdób, był saloon. Dwupiętrowa budowla stała prosto i dumnie, zapraszając do schronienia się w cieniu werandy. Goręcej nawet niż ów cień, zapraszał mrok wnętrza owego przybytku, kusząc chłodem, napitkiem i towarzystwem. To, jakiego sortu ono być mogło, nie trudno było się domyślić, bowiem nawet do dziur takich jak Hope, a może właśnie w szczególności do takowych, trafiali ci, którzy nie do końca za linią prawa podążali, a wraz z nimi trafiały tu także damy, które ich zabawiały.
Bez dwóch zdań wiele czekało tu pracy dla osoby głoszącej słowo Pana, pragnącej zbawić dusze, które zboczyły z Jego ścieżki.

Taka to właśnie osoba, w towarzystwie tych, którzy w niego uwierzyli oraz tych, którym za owe towarzystwo zapłacono, wkroczyła w pewne upalne popołudnie w granice opuszczonego przez Boga miasteczka. Na czele, wraz z małomównym Tomem, jechał najnowszy nabytek kawany, James. Podróż, od chwili w której dołączył do wyprawy wielebnego, minęła mu niezwykle szybko i całkiem przyjemnie. Nie licząc głupawych odzywek Kit’a, który wyraźnie się nudził, nic mu owej przyjemności nie psuło. Tom, który to też był dowódcą luźnej zbieraniny mężczyzn mających za zadanie ochraniać Izaaka i jego owieczki, okazał się mężczyzną o ciętym języku i małej tolerancji. Był jednak człowiekiem, który posiadał coś, co ostatnimi czasy rzadko było spotykane. Tym czymś był honor wsparty prostym kodeksem, który wyznaczał jego drogę. Nieco do niego podobny był Brown, pozostali zaś… Cóż, pozostali byli tacy jak większość tych, którzy utrzymywali się ze swych umiejętności zabijania współbraci. Dopóki wielebny płacił im za ochronę, dopóty lufy ich rewolwerów kierowały się w stronę tych, którzy mogli mu zagrozić. Gdyby jednak pojawił się ktoś, kto chętny byłby do rozstania się ze swoją sakiewką na rzecz odesłania duszy Izaaka wprost przed oblicze Piotra… Cóż, dobrze się stało, że nikt taki w trakcie ich wędrówki się nie napatoczył.

James nie mógł także narzekać na brak gościnności ze strony podążających za wielebnym, rodzin. Każdy zdawał się chętny do zamienienia paru słów, do podzielenia się jadłem, do pomocy przy utrzymaniu odzienia w stanie względnie czystym. Byli to ludzie dobrzy z natury, wierzący w przesłanie głoszone przez Syna Bożego i spoglądający przed siebie z nadzieją. Trudy podróży zdawały się nie mieć wpływu na ich ducha ani na powziętą decyzję. Brnęli dalej i zdawać się mogło, że nic nie jest w stanie zawrócić ich z raz obranej drogi.

- Cholerna dziura -
usłyszał James, gdy tylko pierwsze zabudowania w pełni ukazały się ich oczom. Tom najwyraźniej, podążając za swoim zwyczajem, nie miał zamiaru silić się na uprzejmości. Określenie, bez dwóch zdań, jak najbardziej pasowało do Hope. Można się wręcz było zastanawiać, czy aby na pewno trafili do właściwego miejsca, jednak znak, który minęli chwilę wcześniej, jasno dawał do zrozumienia, iż nie było tu miejsca na błąd. Oto wkroczyli do ziemi obiecanej, do miejsca, które miało stanowić nowy początek dla jadących się za ich plecami rodzin. Początek lub marny koniec. To, która z owych opcji zdawała się bardziej prawdopodobna, nie napawało zbytnim optymizmem.

- Dziura... - przytaknął James, który widział już będące w lepszym stanie miasta-duchy. - Gdybym miał rodzinę, ominąłbym to miejsce szerokim łukiem - dodał nieco ciszej.
Istniejące osady, bez względu na wielkość i nazwę, rządziły się swoimi prawami, których przybysze zwykle zmienić nie mogli. I rządziły nimi osoby, które zazwyczaj koso patrzyły na tych, co chcieli wprowadzać nowe porządki.
"Nie wlewa się wina do starych bukłaków", głosiło Pismo, a wyglądało na to, iż właśnie takie plany ma zamiar wcielić w życie Izaak.
- Założyłbym własną osadę - dodał równie cicho.
Mogło się też okazać, że ziemia, obiecana i przyznana przez rząd, jest już zajęta, a wtedy rządowy papierek z nadaniem będzie się nadawać do jednego tylko celu…

Jadący obok mężczyzna ograniczył się do skinięcia głową. Jakby na to nie spojrzeć, słowa nie były w tej rozmowie niezbędne. Każdy rozsądny człowiek czym prędzej zawróciłby swego wierzchowca i oddalił się z tego miejsca.
- Kłopoty - Tom rzucił kolejnym skrawkiem informacji, głową wskazując najokazalszy budynek Hope. I faktycznie, zwabieni odgłosami zbliżającej się karawany lub też, co było bardziej prawdopodobne, poinformowani o jej przybyciu goście saloonu, wylegli by rzucić okiem na przybyszy. Niedbałe pozy i dłonie luźno spoczywające na kolbach rewolwerów, nie mogły zmylić doświadczonych podróżników. Nic w zbieraninie, która wyległa na werandę, nie było niedbałego. Pozy, wyćwiczone niczym u aktorów odgrywających po raz setny te same role, miały za zadanie obniżyć czujność ofiary, która nieopatrznie wkroczyła na terytorium drapieżnika. Ofiary podobnej do tych, które bez cienia uśmiechu na ustach, snuły się między zniszczonymi domami. Doprawdy, miasteczko którego nazwa miała podnosić na duchu, jedyne co było w stanie uczynić, to owego ducha stłamsić.

Na szczęście, wedle posiadanej przez wielebnego mapy i słów Tom’a, celem karawany nie było samo Hope, a ziemie położone w pewnym oddaleniu od niego, znajdujące się bliżej widocznego na horyzoncie pasma górskiego. W ich skład miał także wchodzić dostęp do potoku, którego źródło w tychże górach się znajdowało. Już sam ten fakt sugerował kłopoty. Dostęp do wody był bowiem niezwykle cenny, szczególnie w trakcie trwającej obecnie suszy ale nie tylko. Bydło trzeba było poić, uprawy nawadniać, a i człowiek bez wody niewiele mógł zdziałać. Z tego też powodu działki, na których znajdowały się źródła owej życiodajnej cieczy, zazwyczaj stawały się powodem krwawych konfliktów, w których świstek papieru wystawiony przez nieznanego urzędnika, niewiele znaczył.

Karawana jechała dalej, podążając za przecinającym miasteczko na dwie połowy, szlakiem. Jego mieszkańcy nie spuszczali nowoprzybyłych z oczu, oceniając i nadając im odpowiedni do wyników tej oceny, status. Cisza, która przy tejże ocenie panowała, wwiercała się w czaszki i drążyła umysły, nie pozwalając na rozluźnienie napiętych mięśni. Nawet zwierzęta, wyczuwając niepokój swoich właścicieli, podrygiwały nerwowo łbami. Ci, którzy liczyli na przyjazne powitanie, szybko zdali sobie sprawę z błędu w swych obliczeniach. Hope nie chciało nowych przybyszy.

Oczywistym jednak było, że wielebny nie podda się tylko dlatego, że nie powitano jego owczarni z otwartymi ramionami. Gdyby tak było, zawróciłby już dawno temu. Nie, Morgan nie należał do ludzi, którzy łatwo tracili swą wiarę. Jak coś, to można było wręcz powiedzieć że rosła ona wraz z każdą nową przeszkodą, którą los rzucał mu pod nogi. Tak samo teraz, siedząc na koźle i powożąc pierwszy z wozów, promieniował spokojem i pogodą ducha. Każde wrogie spojrzenie odbijało się od niego nie czyniąc mu żadnej krzywdy, całkiem jakby otaczała go nieprzenikalna tarcza. Gdyby ktoś go o to zapytał, z pewnością nazwałby ją tarczą wiary lub ochronną dłonią Pana. Jakkolwiek by nie było, trwał w swym postanowieniu, prowadząc za sobą stadko tych, którzy niczym ćmy do światła, lgnęli do niego szukając ochrony przed mrokiem, jaki spowijał świat. Szkoda tylko było, że tacy jak on zwykle kończyli jako męczennicy, prędzej czy później ulegając owemu mrokowi. Kiedy i w jakich okolicznościach miał on zwyciężyć nad wytrwałym wielebnym, tego nikt nie wiedział, jednak ci, którzy przeżyli już swoje, nie dawali mu dużo czasu.

Przejazd przez miasteczko, pomimo odpychającej atmosfery, przebiegł spokojnie. Tom pokierował grupę w stronę widocznych w oddali drzew, które szerokim pasmem oddzielały prerię od pasma górskiego. To właśnie z ich pni miały wkrótce powstać nowe zabudowania, dające schronienie tym, którzy postanowili rozpocząć tu nowe życie. Praca, do której najął się James, dobiegała końca.

Karawana zatrzymała się w końcu przy brzegu ledwie szumiącego potoku, który wedle posiadanej przez Morgana mapy, należał teraz do niego. Ziemia w tym miejscu zdawała się być żyzna, pomimo suszy kusząca zielenią. Nigdzie nie widać było żadnych zabudowań, co pozwalało przypuszczać, że szczęście wielebnemu sprzyjało. Nikt jednak nie był na tyle naiwny by tylko na moc owego szczęścia się zdawać. Wozy ustawiono tak jak w poprzednie noce, co miało ułatwić obronę w razie ewentualnego ataku. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, mawiano i wiele przy tym racji miano.
Kobiety zabrały się za przygotowywanie posiłku i rozbijanie obozu, mężczyźni zaś wybrali się na zbadanie terenu, który miał od teraz stanowić ich nowy dom. Kit ulotnił się niemal od razu, stwierdzając że jego robota została wykonana i pora była najwyższa by skorzystać z owoców, które przyniosła. W jego ślad poszła jeszcze dwójka najemników, zmniejszając ochronę do trzech zaledwie osób, wliczając w to Jamesa i Tom’a. Trzecim, co w sumie nie dziwiło nikogo, był Brown. Pora nadeszła by zdecydować co też dalej robić. Kit bez wątpienia miał rację, w końcu najęci zostali tylko do tego by bezpiecznie przeprowadzić karawanę do miejsca docelowego, co też uczynione zostało. Nic nie stało na przeszkodzie w tym, by podążyć za młodzikiem i skorzystać z zasobów saloonu w Hope. Czy jednak zostawienie wielebnego i jego ludzi samych, bez ochrony, w tej samej chwili, w której dotarli na miejsce, było czymś co dobry chrześcijanin powinien uczynić? Nikt jednak nie namawiał na pozostanie, tak jak i nikt nie rzekł słowa sprzeciwu gdy połowa ochrony zwinęła się by skorzystać z uroków życia. Decyzja pozostawiona została w ich dłoniach i sumieniach.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline