Wbrew przypuszczeniom powyżej nie było wychodka. Gdy Berni odbezpieczył klapę i ją poruszył, posypały się na niego jakieś resztki, kawałki gruzu, ziemia, szmaty i połamane kości. Otrzepał się i podciągnął, aby zobaczyć gdzie był. Większość pola widzenia zasłaniały mu na wpół rozwalone ściany. Nad sobą miał resztki dachu, a wokoło poniewierały się odpadki. Sekretne wyjście prowadziło więc do jakiegoś zrujnowanego budynku. Przez wyrwę w murze zobaczył zamkowy dziedziniec i okalające go zabudowania.
Dziedziniec, niegdyś wybrukowany, pokrywała gruba warstwa nieczystości, chwastów i różnorakich gratów. Odgruzowana, szeroka ścieżka wiodła od głównej bramy, znajdującej się po lewej, za plecami Zinggera do dużego budynku po lewej, a stamtąd do zlokalizowanej po prawej stronie powozowni. Czarna karoca, z herbem von Wittgensteinów na drzwiach stała przed swoim garażem. Zingger ze swojego punku obserwacyjnego widział też jakąś wieżę przed sobą i nieco na lewo od niej, przejście do dalszej części zamczyska. Dostrzegł też dwóch, czy trzech strażników oraz, co ciekawe szwendających się bez celu, odzianych w łachmany żebraków, którzy z wyglądu przypominali wittgendorfczyków, z tą różnicą, że nie starali się ukrywać swoich mutacji. Bernhardt z przerażeniem przyglądał się stworowi, któremu głowa i dłoń zamieniły się miejscami!