Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-04-2019, 00:23   #17
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 4 - 2519.VII.30; wieczór

Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma "Włóczykij"
Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); wieczór
Warunki: ciepło; pogodnie; jasno



Karl i Tladin



W “swojej” alkowie zostali we dwóch. Bernard postanowił pójść zobaczyć wieczorne widowisko jakie miało się odbyć na placu, Gabrielle gdzieś im się zawieruszyła a Klaus to chyba nie wrócił nawet do “Włóczykija” i ostatni raz widzieli go jakiś czas temu na placu jak jeszcze widno było. Czyli zostali we dwóch. Ale nie byli jedynymi gośćmi w tym popularnym lokalu. Wieczór zdawał się sprzyjać gęstnieniu tłumów wewnątrz lokalu i wzroście hałasów i odgłosów wszelakich, tak typowych dla każdej karczmy. Przyśpiewki, toasty, pokrzykiwania, kłótnie, brzdękanie kufli, stukot łyżek o talerze, zapach palonego zioła, wina, piwa, gotowanego jedzenia. Jednym słowem “cywilizacja”.

No i byli też oni. Przybyli wraz ze zmrokiem. Ubrani w czerwone uniformy, zdobni w sumiaste wąsy, kitami na czubku wygolonych głów i szablami u pasa. Kislevici z “Czerwonej Sotni”. Zwiastował ich stukot kopyt na bruku a zaraz potem weszli całą, wesołą, kupą swawolną i wydawali się być w tej chwili dominującym żywiołem w pstrokatym tłumie. Zajęli ze trzy sąsiadujące ze sobą stoły i zaczęli wieczorną, hałaśliwą biesiadę. - Graj diewuszka, graj! A coś żywego! Bistro, bistro! - wołali do rudowłosej Laury widząc, że ma lutnię i zajmuję się umilaniem wieczoru śpiewem i muzyką. Więc Laura im zaśpiewała i zagrała uderzając w żywsze, weselsze i taneczne nuty.

Wśród pstrokatego tłumu gości było wiele różnorodnych typów ludzkich i mniej ludzkich. “Włóczykij” wydawał się ogniskować jak w soczewce wszelkiej maści mozaikę podróżnych. Był jakiś starszy już wiekiem mężczyzna ubrany w całkiem niezłe szaty zdradzające jego uczoną profesję. Sądząc po bełkotliwej od nadmiaru trunków mowie chyba był Kislevitą. Ale był już w lokalu gdy Karl, Tladin i Bernard powoli zeszli się w “swojej” alkowie i gdy Bernard postanowił opuścić ich dwójkę aby udać się na plac targowy. Od tego czasu trunku zmogły tego starszego pana i nie doczekał w przytomności umysłu przybycia swoich młodszych i bardziej żywiołowych pobratymców. Niemniej nawet teraz, gdy przysypiał na ławie przy jednym ze stołów jego ubiór sprawiał przyzwoite wrażenie i na biednego nie wyglądał.

Podobnie w oczy rzucał się brodaty pobratymiec Tladina. Był wyraźnie starszy od Tladina i nie sprawiał wrażenia jakby szedł zaraz na wojnę. Siedział na swoim miejscu ubrany w dość zwyczajnie wyglądający kaftan z nie najwyższej półki cenowej. Za to był równie hałaśliwy co ci z Czerwonej Sotni. No i chyba szukał zaczepki lub był po prostu wkurzony. Krzyczał i wyzywał kelnerki, zwyzywał gości siedzących obok w pewnym momencie cisnął nawet w głąb sali kuflem wrzeszcząc coś niezrozumiale.

Był też jeden “chudy” jak na elfy zazwyczaj mówili Ostlandczycy. Rzucał się w oczy o tyle, że chyba był jedynym przedstawicielem swojej rasy w lokalu przynajmniej w tej chwili. Jak to z elfami bywa, komuś z innej rasy trudno było ocenić jego wiek. Sądząc po todze i kosturze mógł być nawet jakimś czarodziejem, kapłanem lub kimś takim. Przynajmniej tłumacząc to sobie przez porównania do ludzkich społeczności. A jak to tam było u tych elfów to trudno było zgadnąć kim mógł być u nich. Elf jak na klasyczny stereotyp swojej rasy wykazywał się całkiem żywiołowo. Jak wkurzony człowiek. Rozmawiał z kimś przy swoim stole i to chyba nie przebierając w słowach na ile można było się zorientować z samego patrzenia.

Inną ciekawą osobą wydawał się jakiś zacny rycerz. Starszy już wiekiem i sądząc po zdobieniach i czarno - białych barwach zapewne pochodził z Ostlandu. Wraz ze świtą zajmował cały stół ale sam z siebie, mimo bogactwa stroju wydawał się zamyślony albo przygnębiony. Mówił mało i koncentrował się najpierw na swojej wieczerzy a potem na swoim pucharze. Na usługującego mu służącego z własnej świty prawie nie zwracał uwagi, reszta jego świty wydawała się szanować nastrój swojego pana i nie nagabywała go.

W oczy rzucała się też jakaś młoda dziewczyna która chętnie przyłączyła się do zabawy skoncentrowanej wokół Laury i Czerwonej Sotni. Wydawała się wesoła i szukająca okazji do zabawy. Niektóre piosenki znała i śpiewała je razem z Laurą, niektóre tańczyła z którymś z kislevskich jeźdzców, przepijała kolejn toasty i bawiła się na całego. Sądząc po względnie skromnym stroju do bogatych osób nie należała tak samo jak do wojowników bo pancerza czy broni innej niż mały, zwykły nóż trudno było się u niej dopatrzyć.

Wieczór we “Włóczykiju” mijał barwnie, głośno i wesoło. Do północy jeszcze było z połowę wieczoru a w tym lokalu ludzie śpiewali, tańczyli, jedli, pili, zapoznawali nowe twarzy, spotykali stare, załatwiali interesy, czekali na coś czy kogoś albo po prostu byli.




Miejsce: Ostland; Wolfenburg; marktplatz
Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); wieczór
Warunki: ciepło; pogodnie; półmrok



Bernard



Rodowity wolfenburczyk przepychał się przez ciżbę która gęstniała w miarę jak zbliżał się do oka tego ludzkiego cyklonu. Większość tej ciżby stanowili jego krajanie chociaż słyszał całkiem często typowo kislevski akcent. Podobnie sądząc po ubraniach przynajmniej niektórzy z tego tłumu byli spoza Wolfenburga a może i spoza Ostlandu.

Plac targowy, będący centrum miasta niezbyt przypominał ten jaki opuścił wcale nie tak dawno. Większość straganów została zwinięta pozostawiając po sobie zamknięte budy i stosy różnorakich śmieci oraz nawozu. Tłum niczym jedna żywa, wielka istota, przesuwał się w różne strony ale tendencja była przeć ku frontowej ścianie ratusza gdzie już widać było szafot wraz z przygotowanym stosem wokół wbitego pala przy jakim miał spłonąć skazaniec. O ile się orientował Bernard mistrz małodobry trafił się im w stolicy całkiem solidny. Przy wykonywaniu wyroków zwykle okazywał się bezbłędny i wymierzał kary całkiem skrupulatnie. Odcinał uszy, nosy, wypalał znamiona, łamał kołem, wieszał, ścinał no a jak trzeba było to i palił na stosie. Więc widowisko szykowało się przednie, każde miasto byłoby dumne z takiego solidnego fachowca. Krążyła plotka, że ponoć władze Middenheim chciały podkupić tego egzekutora ale ten wolał zostać tutaj. Chociaż inna plotka głosiła, że to sam kat rozgłaszał o sobie takie plotki aby podnieść swoją wartość. Kim był tego nie było wiadomo bo przecież zawsze był w kapturze i masce.

Im bliżej do szafotu tym trudniej było się przepchać. Gorączka i zniecierpliwienie tłumu rosło gdy nie mógł się doczekać widowiska kaźni. Ale straż miejska, uzbrojona w solidne pałki a także halabardy a część i w kusze, skutecznie odgradzała miejsce wykonania wyroku od coraz bardziej żądnej krwi gawiedzi. W nocne niebo leciały ponaglające okrzyki. Tłum się niecierpliwił. Kat czekał na skazańca na szafocie. W końcu jednak doczekali się! Przez jedną z bocznych uliczek na plac wjechał mały orszak.

W oczy rzucała się dumna para. Tylko oni jechali konno więc mieli wgląd na zaludniony plac ponad większością głów jak i byli przez t głowy świetnie widoczni. Mężczyzna jechał na karym koniu i sądząc po grubym wisiorze na szyi oraz biało - czarnych barwach stroju był przedstawicielem wolfenburskich władz. Na piersi poza wisiorem widać był dumnie prezentujące się godło miasta. Bernardowi zdawało się, że zna go z widzenia, jedna z grubych ryb w ratuszu. Obok niego jechała kobieta. Oboje zdawali się być dobrani jakby dla skrajnego kontrastu. Ona młoda a on w sile wieku. On ubrany w biel i czerń ona w kolory o dominacji pięknych błękitów. On na karym koniu a ona na białym. Oboje jednak prezentowali się dumnie i bogato.

Co ciekawe to właśnie za białym koniem ciągnęła się lina. A do liny była przywiązana jakaś płachta. Na niej zaś toczył się po kocich łbach placu uwiązany skazaniec. Bernard znał ten zwyczaj. Ta płachta to pewnie była bycza skóra na której wożono skazańców zamiast podwozić ich wozem. Dodatkowa hańba dla tych którzy nie okazali skruchy i zostali skazani za wyjątkowo ohydne występki. Skazańca otaczał dodatkowy krąg żołnierzy z halabardami którzy pilnowali aby nic nie zakłóciło dotarcia skazanego na miejsce kaźni.

Tłum zawył a ku skazańcowi poleciały wyzwiska, zgniłe owoce a nawet kamienie. Przy okazi poleciały więc także i w stronę eskortujących go strażników co wywołało reakcję ich okrzyków i czasem wychowawcze trzaśnięcie zbyt wyrywnego widza pałą. Bernard miał szczęście lub nieszczęście być na tyle blisko trasy przejazdu tego orszaku, że mógł dojrzeć wleczonego nieszczęśnika. Ledwo go poznał! Przecież to był ten poczciwiec herr Friedman który tak swego czasu przejął się losem ukochanej siostry bliźniaków! Ale teraz, wleczony po bruku na byczej skórze wyglądał jak kupka nieszczęścia na sznurku.

Skazańca zawleczono w końcu pod szafot gdzie ta bogato ubrana pani na białym koniu odpięła sznur przekazując go strażnikom a ci zawlekli nieszczęśnika na szafot. Urzędnik zsiadł ze swojego karego konia i dumnym krokiem wszedł na szafot gdy strażnicy zaczęli przywiązywać skazańca do swojej nowej i jakże widowiskowej ale i jednorazowej roli. Zaś przedstawiciel władz stanął na środku szafotu, rozwinął pergamin i zaczął odczytywać straszliwe zbrodnie jakich dopuścił się skazany. Kradzieże, machlojki, oszustwa, trucicielstwo przeciw ludowi ich ukochanemu Imperium! A także sprzeciwianie się władzom i prawom tak ludzkim jak i kościelnym i boskim! Zaprzedanie swojej duszy złu! Za to dla tego marnego ciała ratunku już nie było! Ale jeszcze była nadzieja, że ogień oczyści te słabe ciało i uchroni chociaż duszę nieszczęśnika. Może bogowie będą łaskawsi ale ich słudzy, tu na ziemi, łaskawsi być nie mogą. Dlatego wyrok był nieugięty: śmierć na stosie! Tłum zawył i naparł na halabardy strażników słysząc takie bluźnierstwa. Wydawało się, że samą swoją masą przerwie dość wątłe zdawałoby się linię czarno - białych strażników i samodzielnie wymierzy takiemu bezbożnikowi sprawiedliwość. Linia strażników wygięła się pod tym naporem gdy nieoczekiwanie wszystkich wystraszył grom z ciemnego nieba. Błyskawica spadła z ciemnego nieba z impetem uderzając w bruk przed szafotem. Chyba wszyscy zamarli a potem jednakowo spojrzeli na kobietę w błękitach która nadal siedziała w siodle z dłonią wyciągniętą w rozkazującym geście. Wskazywała to miejsce gdzie przed chwilą uderzył piorun a między palcami tańczyły jej małe błyskawice.

To ona! Magia! Czarostwo! Czarownica! Wiedźma! Sigmarze uchowaj!

Przez zdezorientowany tłum przeszła fala niepewnych i podszytych strachem okrzyków. Chwilowo agresja jednak została skutecznie zagłuszona przez silniejsze uczucie strachu przed niezrozumiałą i obcą siłą. Strażnicy karnie wykonali rozkaz sierżantów których z kolei zagnał do pracy oficer sprawnie skorzystali z okazji i mniej więcej ponownie utworzyli strefę bezpieczeństwa wokół szafotu.





- A ta zacna pani to magister Franziska Walter z altdorfskiego Kolegium Sztuk Mistycznych która schwytała tego bezbożnika! Chwała Imperium! Chwała Sigmarowi! - urzędnik też nie był w ciemię bity i skorzystał z okazji aby zażegnać groźbę zamieszek z nowego powodu. Ostlandczycy byli bowiem wybitnie nieufni wobec tego co obce i tajemnicze ale w tej krainie nie było to bezpodstawne podejście. Tajemnicze, dumne a więc groźne tytuły, autorytet Imperium i Sigmara w ustach imperialnego urzędnika zrobiły swoje i strach został wzięty w karby gdy kobieta w błękitnym kapturze lekko schyliła głowę na znak poparcia. Skoro ten punkt programu mieli załatwione więc można było wznowić przygotowania do egzekucji.



Klaus



Ale się nachodził od rana. Aż nogi bolały. Niemniej krok, po kroku zbliżał się do upragnionego celu. Albo chociaż jakiegoś solidnego przystanku. Chwilą gdy opuści największe miasto w tej północno wschodniej prowincji zbliżała się nieuchronnie. No ale jednak wciąż pozostawało mu jeszcze trochę rzeczy do załatwienia.

Od tresera, opiekuna, poganiacza czy przewodnika ogrów bo właściwie trochę trudno było sprecyzować tą rolę dowiedział się, że cena to “jeden człowiek dziennie”. Tak kwaśnym żartem ów człowiek zaczął rozmowę z przechodniem. Z niej zaś wynikło, że tak właśnie ogry zaczęły negocjacje w sprawie służby. Ostatecznie jednak zgodziły się na jakiś ekwiwalent owej ludzkiej sztuki mięsa. Zwykle była to owca, teraz trochę na pokaz z okazji dożynek zaserwowano im wołu. Niemniej parę w łapach miały ale i zeżreć potrafiły. Wydawało się, że interesuje je właśnie głównie napełnienie swojego kałduna. No i z tym zjadaniem ludzi to nie był tylko żart, naprawdę mogły to zrobić więc jego rolą było właśnie pilnowanie aby do tego typu wypadków dochodziło jak najrzadziej. Wierzył, że dochodzą bo jego poprzednik dwa tygodnie temu był trochę zbyt wolny i nieostrożny no i skończył jako posiłek tych dwunogich bestii. Więc negocjacje z tymi potworami były dość monotematyczne i krążyły głównie wokół jedzenia. Nie były zbyt wybredne, mogły zjeść chyba wszystko i każdego byle dużo. I nikt nie rozumiał ich języka a one bardziej polegały na uniwersalnym migowym niż rzeczywistym rozumieniu tego co się do nich mówi. No ale tak, parę w łapach miały, gdy chodziło aby coś zniszczyć, złamać, przewalić to były skuteczniejsze niż cała kompania wojska. A czy dałoby się wynająć? A tego nie wiedział, był tylko pośrednikiem między tymi brutalnymi mięśniakami a resztą społeczeństwa. To trzeba by obgadać z ratuszem.

W samym ratuszu Klausowi też udało się dojść do porozumienia. Pan Adler był bardzo zaskoczony jego prośbą zmiany środka lokomocji z drogi rzecznej na lądową. - Jesteś tego pewny? Chcecie jechać przez sam środek Lasu Cieni? Czy ktokolwiek z was podążał już tym traktem? - urzędnik wydawał się mieć poważne wątpliwości czy taki krok jest rozsądny. Niemniej skoro Klaus nalegał zgodził się na to ustępstwo i załadować zapasy jakie miały być wiezione łodziami na wozy. Chociaż nie ukrywał, że będzie miał z tym trochę roboty a ratusz straci zaliczki jakie już wypłacił wioślarzom i reszcie rzecznej ekipy która miała wspierać wyprawę w góry podczas rzecznego etapu. A wozy, wozacy i wierzchowce no tego tak od ręki obiecać nie mógł. Musiało to trochę potrwać bo do tej pory nikt nie spodziewał się, że będą potrzebni. Zorganizowanie tego trochę potrwa, może z kilka dni więc trzeba się po prostu dowiadywać albo załatwić sprawę samemu.


---



Kapitan straży okazał się być przyzwoicie poinformowany. Nie omieszkał z dumą wspomnieć, że sam wraz ze swoimi ludźmi schwytał owego bezbożnika. W pierwszej chwili to jego relacja wyglądała tak jakby sam, samodzielnie wkroczył do jaskini zła i bez trudu pochwycił groźnego bandytę. No może troszkę mu pomogli jego ludzie. Ale to już przy pilnowaniu i powrocie do miasta. Dopiero dokładniejsze pytania o detale oraz orszak jaki wjechał akurat w jednym z narożników placu nieco skorygowały jego wersje. Jednak chyba troszkę mu pomogli więcej jego ludzie no i była jeszcze “ona”. Przy “niej” posłał niechętne spojrzenie ku parze jadącej na czele orszaku. Jechali tylko we dwoje, mężczyzna i kobieta więc pewnie chodziło o nią. Oficer straży miejskiej jakby na wszelki wypadek przeżegnał się znakiem Sigmara i splunął przez ramię aby odczynić zły urok który mógłby na niego spaść.

Gdy orszak zbliżył się bardziej sam już mógł dostrzec więcej detali. Mężczyzna sądząc po stroju i grubym wisiorze na szyi pewnie był urzędnikiem reprezentującym oficjalne władze. Kobieta na białym koniu jaka jechała obok była magistrem Kolegium Niebios co mówiła dominująca barwa błękitów jej stroju. Jechała dostojna i piękna o jasnych, prawie białych włosach i oczach tak niebieskich, że aż wydawały się żarzyć błękitnym, wewnętrznym blaskiem. Właśnie do jej konia był przytroczony skazaniec. Przez chwilę go nawet widział jak był wleczony na jakiejś skórze. Wyglądał tak bezbronnie i nieporadnie w podartych łachmanach, brudny i pobity. Ale to był on! Alderyk von Tannenberg alias Alois Friedman alias Uwe Kluge! Tylko pobity i brudny więc wyglądał inaczej niż gdy ostatnio się spotkali. No albo to ktoś bardzo podobny… A może tylko tak ucharakteryzowany? I kiedy? Teraz czy wtedy gdy się widzieli ostatnio? Tak czy siak właśnie wiedli go na szafot i przygotowywali do wykonania słusznego wyroku.

Później było tylko ciekawiej. Przez chwilę wydawało się, że tłum rozedrze heretyka na strzępy nie czekając na wykonanie wyroku. Ale owa magister, Franziska Walter jak ją przedstawił rządowy mówca, zrobiła drobny użytek ze swoich mocy. Zaskoczenie i strach skutecznie spacyfikowały sytuację. No ale w końcu magistrowie błękitnego kolegium znani byli z władania piorunami oraz zgłębiania tajników przeszłości i przyszłości. I wyglądało na to, że wedle odczytanego wyroku, zasadniczo się przyczyniła do schwytania tego którego właśnie przywiązywano do słupa przy którym miał szczeznąć w płomieniach.


---



- Niezły ma podołek ta kicia. Chciałbym aby mnie pomiziała troszkę. Może ja bym też mógł pomiziać i ją tak w zamian. - czarny kot siedział na skraju dachu z zaciekawieniem obserwując wydarzenia całe piętra poniżej. Takie tłumy! Ale dwa, czarne stworzenia, niczym małe ruchome gargulce siedziały na krawędziach stromizny i miały pewnie lepsze pole obserwacji niż ktokolwiek z dwunogów poniżej. Czarny kot i czarny ptak siedziały sobie w pokoju obserwując to co się tam dzieje i na pierwszy rzut oka wyglądały jak kolejny kot i kolejny kruk. Chociaż mogło dziwić czemu w takiej zgodzie siedzą obok siebie albo czemu kot gada ludzkim głosem. Odkąd na scenie pojawiła się koleżanka z innego kolegium kot obserwował głównie ją.

- Jarmarczna sztuczka. - machnął pogardliwie ogonem komentując zwykłą, magiczną błyskawicę, jeden z podstawowych czarów z arsenału “niebian”. No ale zapewne tłum na dole inaczej oceniał tą rzecz więc jednak zadziałało jak należy.

- No ale kolego drogi, sprawa jest. - kot spojrzał złotymi oczami na stojącego obok kruka. - Wyobraź sobie, że dzisiaj przyszło do nas zgłoszenie z ratusza. Podobno wczoraj nie, przedwczoraj nie, tydzień i miesiąc temu też nie ale akurat dzisiaj zapanowała plaga niewidzialnych złodziei. No nie uwierzysz co ludzie na ulicy gadają. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział, nie słyszał, jak tak to nieprawda ale a to komuś zginęły pieniądze ze szkatułki, ale nie wszystkie, złote monety okazały się miedziakami, ktoś coś pamiętał ale właściwie to nie i tak dalej. No cuda niewidy słowem. Czary mary. I wyobrazi sobie kolega, że akurat dzisiaj. - czarny kot popatrzył swoimi złotymi oczami w ciemne oczy czarnego kruka lekko do tego przekrzywiając łepek.

- No i jak czary mary to przyszli do nas. Wysłuchaliśmy i załagodziliśmy sprawę. Ale naprawdę mamy co robić niż ganiać niewidzialnych złodziej których nikt nie może złapać ani zapamiętać. Więc tak kolego pomyśleliśmy, że skoro kolega u nas gości to może tak wspomnimy o tym. Lepiej mieć oczy i uszy otwarte skoro takie rzeczy dzieją się na ulicach. Naprawdę wolimy zajmować się swoimi sprawami a nie ganiać za czymś takim po ulicach. No ale jak sytuacja będzie się powtarzać no niestety będziemy musieli się jednak tym zająć. - czarny kot machnął czarnym ogonem w jedną i drugą stronę i pewnie wyczuwał opływające zawirowania eteru wokół kruka jakie i ten wyczuwał od niego. Z obydwu chowańców biła aura szarego “ulgu”.

- Tak, nie tylko podołek ma ładny. - kot znów popatrzył kilka pięter w dół wracając spojrzeniem do koleżanki po fachu wciąż siedzącej na swoim białym rumaku. Przez chwilę ta uniosła głowę okoloną błękitnym kapturem i wydawało się, że spojrzała prosto na dwa zwierzaki. Ale przez chwilę więc może był to przypadek bo raczej bardziej interesował ją szafot i skazaniec. - Kolega w tej sprawie czy jakiejś innej? I jak pobyt w naszym pobożnym mieście? - kot zagadnął kruka obserwując zbliżające się do gorącego finału widowisko.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline