Nie dość, że nie płacił, to jeszcze miał pretensje. Mniej zajadłym chłopom Jagoda przestawiała barki, tak, że potem pół roku nosili je na temblaku. Spojrzała więc na sierżanta chłodnym wzrokiem i zrobiła mały obrót każdym barkiem z osobna.
- Gdzie? - rozruszanymi barkami wzruszyła w wyćwiczonym ruchu wioskowego kretyna.
- Nie wiem gdzie to jest, to jak miałam ich tam wysłać? - dodała z przekonaniem - Nigdy nie byłam dalej niż w Brzezinach. Nie stać mnie na to - i wybuchnęła płaczem. Zawodziła o gardzeniu babami, nią w szczególności, braku pieniędzy i niedostatku, a na koniec zachowała sobie jęczenie o parapetach, bo z jakieś kompletnie niezrozumiałej przyczyny, te właśnie przedmioty budził w sierżancie niepokój i niezdolność do stanowczego działania. Dlaczego właśnie te, tego Wielka Jagoda nie wiedziała, ale w sumie, to po co miałaby to wiedzieć. Proste kobiety ze znanych jej dobrze dołów społecznych posiadały raczej wiedzę praktyczną. Wnikanie w istotę rzeczy (czyli pierdolenie bez sensu zamiast porządnej roboty) przynależało do kasty kapłanów i szlachetnie urodzonych.
Jęcząc i zawodząc sprawnym ruchem wyciągnęła ze strażnicy Jacka, wspierając się na nim tak, że jedyne co mógł robić to dać się ciągnąć i oddaliwszy się za róg powiedziała drżącym głosem przerywanym łkaniem.
- Idziemy… do Marylki… kurwa… zbieraj się... weź Georga…
Że Jacek nie wiedział kto to Marylka? On też do filozów nie należał. Dowie się w swoim czasie, czyli po drodze.