Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2019, 18:45   #82
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 22 - IX.01; przedpołudnie

IX.01; noc; zarośnięta wioska na pd od Espanoli




Vesna; piętro; blokowane okna



Federata sprawnie zorganizował wszyskim pracę pod kierunkiem swojego eksperta. Ona miała pomysł on talenty organizacyjne a miejscowi świadomość pomieszczenia i własne ręce. W efekcie przy rozbitym oknie zaczęła z wolna kształtować się zawalidroga w postaci rumowiska krzeseł, szafek i stołów. Ludzie zalepiali tą drogę czym się tylko dało i nawet jak to wszystko się chwiało i bez trwałego mocowania czymkolwiek nie było stabilne to już samą swoją masą chaosu dykt, desek i nóg krzeseł czyniło przyzwoitą zawalidrogę. Może nie do nie rozwalenia dla tych silnych i szybkich dzikunów ale też pod nawet jedną czy dwoma lufami już była to przeszkoda znacznie trudniejsza do sforsowania niż to co tam było wcześniej. W tej chwili gdyby taki dzikun się wbił z impetem w okno najpierw musiałby rozwalić te rumowisko. Może by i rozwalił ale trochę czasu by pewnie mu to zajęło.

Gdy jeszcze pracowali przy oknach dwójkę karawaniarzy wywabiły głosy z korytarza. Wracali! Na szła ta sama dwójka jaka pierwsza schodziła schodami czyli Alex i Jehnsen. Runner miał powpychane za pas albo w kieszenie zapasowe magi do swojego karabinka więc widocznie udało mu się dostać do furgonetki. W jednym ręku niedbale trzymał ten karabinek a w drugiej worek gdzie w samochodzie trzymali jedzenie na drogę. Szczerzył się jak do Ves jakby miała mu wręczyć złotą kartę do tankowania u Raidersów*. I był cały!

Powitanie drugiej pary było mniej radosne. - Gdzie byliście?! Zostawiliście nas tam na dole! - Johansen wypluł z siebie ze złością celując palcem w szefa karawaniarzy który miał poprowadzić z połowę grupki szturmowej zaraz za pierwszą parą na parter. A nie poprowadził. - Proszę tu spojrzeć. - van Urk nie tłumaczył się słowami tylko ustąpił miejsca szefowi miejscowych aby ten sam mógł ocenić jak wygląda zaatakowana przez dzikuny klasa. Widok wyjaśnił Johannesowi więcej niż słowa bo gdy się odezwał to już z tylko cieniem irytacji w głosie i jakoś napięcie między tymi dwoma i ich grupami jakoś się rozładowało pod ciężarem strachu i radości.

Niespodziewany atak dzikunów na piętro, dwie zagryzione i jedna prawie ofiary. Do tego dwóch czy trzej zbrojnych rannych w walce z nimi. Takie mieli straty na piętrze. Powód do radości był taki, że dzikuny nie rozlały się po kolejnych korytarzach i salach no i zostały zabite a barykada wsparta strażnikami zapobiegnie powtórce. Johansenowi też wyraźnie kamień spadł z serca gdy zobaczył, że ranni zostali opatrzeni a przegląd pozostałych sal zdradził, że gdzie indziej stwory się nie dostały.

Bilansem wypadu na dół było odzyskanie trzech osób którym udało się zamknąć w małym gabinecie ten zaś był na tyle blisko schodów, że pół tuzinowi zbrojnych pod wodzą Johansena udało się tam dostać, uwolnić ich i zabrać ze sobą. - Bo mieliśmy nasze bomby. - Alex jak zwykle nie zgapił okazji aby podkreślić swoje zasługi i zalety. Właściwie Vesny no czyli w jego mniemaniu też jego. No ale chyba tak. Z relacji parterowej wyprawy wynikało, że huk, gaz i eksplozje pozwoliły utrzymać bestie na dystans i tylko dlatego tak mała grupka, o połowę mniejsza niż planowali wcześniej, zdołała cało zejść na dół, zrobić swoje i wrócić. Kto wie czego by dokonali jakby byli w pierwotnym składzie. W zamieszaniu, strzelaninie, walkach i wybuchach nie byli pewni czy ktoś jeszcze nie został tam na dole.

Niespodzianką było powrót czwórki z drugiego budynku. Z czego było trzech karawaniarzy jakich ostatni raz widzieli się z van Urkiem jeszcze w dzień w Espanioli a obsadą detroidzkiej furgonetki jeszcze dłużej. Przybyli wraz jedną z miejscowych kobiet. Cała czwórka była mniej lub bardziej poszarpana przez dzikuny, dziewczyna wręcz słaniała się na nogach. Na szczęście strażnikom na dachu szkoły udało im się ich wciągnąć na górę, poza zasięg szczęk i pazurów. Stamtąd przeszli po dachu z na piętro opanowane przez ludzi. Każdy z tej czwórki wymagał porządnego opatrunku bo to czym załatali pobieżnie swoje rany to była czysta improwizacja w gorączce walki.


---


*Raidersi - grupa z Detroit jaka przejęła jedyną działajacą rafinerię w mieście i jest głównym dostarczycielem paliwa a mieście.




Marcus; grunt; drzwi wejściowe


Stwór który dopadł dziewczynę tubylców szarpał nią jak szmacianą lalką. Marcus kopnął stwora aby zepchnąć go z atakowanej kobiety ale przy masie i sile zwierzęcia efekt był właściwie żaden. Zaraz potem wypalił ze strzelby ale trafił ponad skaczącym grzbietem szarpiącego się zwierzęcia rozbryzgując błoto i fragmenty cegieł ze ściany. Zimm i Ricardo też strzelali ze swoich spluw ale nie mogli się wstrzelić. Niespodziewanie jednak niebiosa przyszły im z pomocą. Na dachu pojawiła się jakaś sylwetka która otworzyła ogień do stwora szarpiącego słabnącą dziewczynę. Stwór zawył gdy ołów przeszył mu trzewia ale to było za mało aby zrezygnował ze swojej ofiary której krwi już spróbował więc nie rezygnował.

Walki, strzały i krzyki pod zamkniętymi drzwiami zwabiały kolejnych uczestników. Wewnątrz budynku też chyba trwała jakaś walka bo słychać było jakieś wybuchy, wystrzały i krzyki. Ale pod drzwiami ludzie zdobywali przewagę nad stworem. Z dachu do stwora strzelała kolejna sylwetka dołączając do trójki która już strzelała do niego z czego się dało na błotnistej ziemi. Wreszcie udało się! Stwór zawył po raz ostatni i spróbował uciec w beznadziejnej próbie zachowania żywota ale zdołał tylko odwlec się kilka kroków nim padł na błotnistą ziemię. Uwolniona i zakrwawiona ciemnowłosa dziewczyna zaczęła łapać się ściany i czego się dało aby podnieść się na nogi.

Pozostała trójka nie mogła jej pomóc bo mieli inne zajęcie. Namierzył ich kolejny stwór i rzucił się na nich z szarżą. Zdołał dopaść do młodego Latynosa. Impet szarży rzucił nim o ścianę zdołał jednak w ostatniej chwili zablokować paszczę stwora swoim karabinem. Jednak na dole i na górze zebrało się już z pół tuzina bez przerwy strzelających luf różnego kalibru co pozwoliło na takie zagęszczenie ognia, że stwór nie zdążył dokończyć dzieła i padł rozstrzelany tym różnorodnym ołowiem. Oberwał z bliska i skumulowaną wiązką śrutu ze strzelby Marcusa, i z karabinowych pocisków Zimma i tych z dachu.

- Dawaj rękę! Na górę! - dwóch z miejscowych zeskoczyło z dachu na daszek jaki łączył oba budynki i schyliło się aby pomóc czwórce na ziemi dostać się na ten poziom. Po kolei wciągali całą czwórkę gdy pozostali pilnowali lufami obie strony podejść. Gdy ktoś pomagał z góry to nawet nie było to takie trudne. W parę chwil cała czwórka znalazła się na daszku łącznika. Jeszcze jedną chwilę później na dachu głównego budynku na względnie bezpiecznej przestrzeni. Potem miejscowi zaprowadzili ich do zejścia na dół. Okazało się, że ci co ocaleli z ludzi schronili się na piętrze głównego budynku. Tam spotkali mniej lub bardziej znajome twarze z karawany oraz została im udzielona pomoc medyczna. Ta dziewczyna z błękitnej furgonetki i jakaś obca szatynka razem opatrywały całą czwórkę. Mogli wreszcie odsapnąć na względnie bezpiecznym gruncie.




IX.01; przedpołudnie; gorąco, pogodnie, zarośnięta wioska na pd od Espanoli




Wszyscy



Pobojowisko. Albo po oblężeniu. O ile w nocy była groźnie i panowała atmosfera oblężonej twierdzy która może paść w każdej chwili to wraz ze zbliżaniem się świtu rozpaczliwe nadzieje rosły. “A może się uda?”. Zapewne mało kto mógł spać gdy w każdej chwili stwory mogły wedrzeć się do tych ostatnich przyczółków ludzi a od czasu do czasu strzelano z dachu lub z okien. Z drugiej strony przedłużająca się nerwowa niepewność rodziła znużenie. Z wodą, jedzeniem i amunicją też nie było różowo. Wszystkim wszystko się kończyło. Gdyby to oblężenie miało potrwać to lus ludzi zapowiadał się marnie.

Ale najpierw niebo z czerni przeszło w granat. Potem granat się zaróżowił. Wreszcie pokazały się pierwsze promienie Słońca. Niedługo potem nad zarośniętą dżunglą wioskę spłynął potężny żar tropikalnego dnia. Wraz z dniem sprawdziły się przypuszczenia tubylców i okazało się, że dzikunów widać coraz mniej, coraz częściej widać było jak czworonogi truchtają wilczym truchtem w stronę dżungli aż w końcu od jakiegoś czasu nie widzieli ani nie słyszeli żadnego.

Johansen zdecydował odczekać cały poranek tak na wszelki wypadek. Uznał, że nie warto ryzykować bez potrzeby i jeśli ktoś na dole przetrwał całą noc to godzina czy dwie czekania raczej nie zrobią mu różnicy. W końcu uznał, że “to już” i zbrojni z obu grup ruszyli na dół aby przeczesać posiadłość. Wybuchła jeszcze jedna czy dwie strzelaniny gdy okazało się, że jeden czy dwa stwory schowały się w ciemnych zakamarkach budynku. Jednak w dzień wydawały się niemrawe a może to były ranne w nocnych walkach. W każdym razie w dzień, w pojedynkę dla grupek przygotowanych i uzbrojonych ludzi, nie stanowiły takiego zagrożenia jak w nocy gdy buszowały tu całym stadem.

W całym szkolnym kompleksie odnaleziono jeszcze jakiś tuzin żywych osób. Właściwie wszystkim udało się w ostatniech chwili zamknąć na tyle solidnie, że stwory nie dały rady sforsować ich kryjówek bo albo były za wysoko albo drzwi były zbyt mocne albo było to w jakimś budynku. Sceny gdy cudem ocalali tubylcy witali się ze sobą mogły chwycić za serce. Gdyż każda ze stron przez całą noc obawiała się, że jest jedynymi ocalałymi. A to okazało się, że poszczególni bracia i siostry tej społeczności też przetrwali ten nocny pogrom.

Prawdziwą hekatombę czworonogów odkryto w psiarni jaką okazał się stojący nieco na uboczu budynek. Dwa gatunki czworonogów musiały walczyć tutaj ze sobą bez udziału dwunogów. Świadczyły o tym całe stosy ciał na podejściu do budynku i wewnątrz. Dzikuny sforsowały drzwi psiarni i dorwały prawie wszystkie psy jakich ludzie nie zdążyli wypuścić. Ludzie w dzień mogli tylko przechodzić nad kolejnymi rozszarpanymi kłami i pazurami truchłami. W nocy musiała się tu odbyć prawdziwa bitwa w mroku na te kły i pazury. Leśne stwory z zajadłością atakowały drzwi i ogrodzenie psich kojców chcąc dorwać się do psiej zawartości. Ale psy tubylców to nie były jakieś kundle tylko prawdziwe ogary wyhodowane i wytresowane do walki i polowań. Walkę miały we krwi i naturze. Nie sprzedawały tanio swojego psiego życia więc podłoga psiarni była usłana truchłami obydwu gatunków.

Właśnie w psiarni zdarzył się coś co tubylcy uznali prawie za cud. Na strychu najpierw usłyszeli szczekanie. Szczekanie a nie ujadanie. Całkiem radosne, psie szczekanie. Gdy po chwili zaskoczenia ruszyli w tym kierunku strych otworzyła im jakaś mała dziewczynka a wraz z nią ostatnie, dwa żywe psy ludzi i ocalały koszyk z całym miotem szczeniaków. Wzajemnej radości zdawało się nie mieć końca.


---



- Do roboty, mamy parę spraw do załatwienia! Musimy zdążyć przed zmierzchem! - Johansen nie dał zbyt wiele czasu do narzekania, radości czy lamentów. Zagnał ocalałych ludzi do pracy. Większość z nich naprawiała więc wyrwane przez samochody ogrodzenie i wyłamane drzwi. Pozostali, głównie starsi i podrostki pomagali jak mogli czyli albo porządkowali wnętrze budynku, gotowali wreszcie jakieś jedzenie albo opiekowali się rannymi.

- Sprawdźcie co z samochodami. - van Urk również ze swojej strony znalazł karawaniarzom zajęcie. Na początek Alex mógł wrócić za kierownicę furgonetki i wyjechać nią na zewnątrz. Przegląd ujawnił, że same samochody od ataków bestii za bardzo nie ucierpiały. W końcu samochody same w sobie raczej interesowały drapieżniki tyle samo co ściany budynków czy ogrodzenie. Pojazdy jednak nosiły slady przestrzelin jakie skolekcjonowały od początku ataków pewnie w większości w pierwszej fazie walk. Straty wśród ludzi były znaczne. Sam Federata nosił na sobie świeże opatrunki ale nadal był mobilny i decyzyjny. Jego kierowca i ochroniarz jednak był w tak poważnym stanie, że nie było wiadomo czy z tego wyjdzie. Obsada naprawianego wcześniej razem z Detroitczykami kombiaka też została mocno przerzedzona. George, patykowaty młodzik, został ranny ale jeszcze trzymał. Kierowca wyszedł bez szwanku za to jego kolega z jakim był na złomowisku po części zginął jeszcze na drodze na początku walk. Rano znaleźli jego poszarpane i nadgryzione ciało na drodze za ogrodzeniem. W furgonetce Hoffmana w jakiej początkowo jechał Marcus było podobnie. Sam Hoffman i jego nawigator którzy przybyli razem z główną częścią karawany wyszli z tej kabały tylko lekko ranni. Zimm który był przydzielony do grupy rozpoznawczej Marcusa podobnie. Sam Marcus też zresztą oberwał całkiem mocno i o bieganiu na razie mógł zapomnieć. Co najwyżej na zranionej nodze mógł truchtać. Zaś z pierwotnej obsady wozu brakowało Jaxa który zginął w nocy już wewnątrz budynku. No i nie wiadomo było co z pierwotną obsadą wozu z jakiej został tylko Ricardo. Młody Latynos trochę oberwał ale jeszcze trzymał się całkiem nieźle. Nie wiadomo było co z tymi co zostali przy samochodach w dżunglii. Ani Lemay’em i jego kolegą co zostali porwani jeszcze wcześniej.

Szef karawany więc zebrał swoich ludzi zdolnych do działania w jednej z pustych sal aby przedstawić sytuację. - Ta noc była trochę kłopotliwa ale nie zrażajmy się takimi przeszkodami. Cieszę się, że udało nam się ją przetrwać. I dziękuję wam za okazaną pomoc. Spisaliście się świetnie. - zaczął to małe, prywatne zebranie od czegoś pozytywnego. Przydało się bo mało kto przetrwał tą noc bez szwanku. Mieli rannych, poważnie rannych, zabitych i zaginionych. A chwilowy, wymuszony sytuacją ostatniej nocy sojusz z tubylcami wydawał się chwiać w posadach. Wróciły na wierzch sprawy jakie sprowadziły tutaj karawaniarzy. Napaść, porwanie i rabunek. Za to miejscowi obwiniali karawaniarzy o staranowanie ogrodzenia i drzwi przez co stwory wdarły się do środka więc wszelkie ofiary w ich mniemaniu spadały na obcych. Sytuacja znów więc zrobiła się nerwowa. Szef więc tak mówił jak i słuchał co kto ma do powiedzenia zanim ostatecznie rozmówi się z szefem tubylców. Ponieśli straty praktycznie przy pierwszym kontakcie z dżunglą. Potrzebowali nowych sił i uzupełnień. Ktoś miał jakieś pomysły?

Trzeba było też odwieźć bardzo ciężko rannego ochroniarza do jakiejś ostoi cywilizacji. Może do Espanioli, może gdzieś dalej. Pozostali którzy przeżyli nadal mogli utrzymać się na własnych nogach. Z nich najpoważniej wyglądały rany Marcusa i Georga ale póki nie trzeba było biegać czy skakać to jeszcze tragedii nie było. No i wrócić na drogę w dżungli aby sprawdzić co z dwójką która wysadziła grupkę rozpoznawczą i miała czekać na nich przy samochodach. Jeśli zostali tam na noc to ich los zapowiadał się marnie. No ale może nic im się nie stało albo wrócili do Espanioli. Dlatego wkrótce cała karawana zapewne ruszy do tej osady, także po to by odpocząć i uzupełnić zapasy.

- A może Nice City? Możemy z Ves zawieźć go do Nice City. Od Espanioli do Nice City droga nie jest taka zła. Jak pojedziemy dzisiaj to jutro możemy być z powrotem tutaj czy w tej drugiej dziurze. - do rozmowy niespodziewanie wtrącił się Runner proponując własne rozwiązanie. Federata uniósł brwi ze zdziwienia ale sądząc po minie pomysł przypadł mu do gustu.

- Świetnie! I zawieziecie list do lady Amari. A my wrócimy do Espanioli i rozprostujemy tam kości. - szef karawany zgodził się na takie rozwiązanie i nawet chyba mu się spodobało. Alex również był zadowolony z takiej opcji, puścił Vesnie oczko i uśmieszek jakby właśnie udał mu się jakiś szwindel. No ale to były dalsze kroki, na razie czekały ich jeszcze negocjacje z miejscowymi, zapewne w obecności tego mniej rannego policjanta z Espanioli.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest teraz online