John nie uszedł kilku kroków, gdy usłyszał kroki od strony wejścia. Doskoczył do filaru i skrył się za nim. Ktoś wszedł. Słyszał ich szepty, choć akustyka sali zniekształcała dźwięk i nie wiedział o czym mówili.
Trzy osoby, dwie z nich były ciche i stracił je z “uszu”. Trzecia starała się skradać, ale nie za bardzo jej to szło. Ostrożnie wyjrzał… Raf. Dwie sylwetki niedaleko Rafa były znajome. Sonya i Jax.
- Nie skradajcie się, czysto jest - powiedział wychylając się.
- Poszły na dół, nie marnujmy czasu na czułe powitania.
Cała czwórka ruszyła w dół schodami. Schody opadały szerokim okręgiem. Prowadziły ze sto metrów w dół. Po, zdawałoby się, tysiącach stopni znaleźli się na dole. Przy drzwiach do kolejnego pomieszczenia leżało dwóch shokanów, rozstrzelanych.
Następna sala okazała się czymś w rodzaju auli, pod ścianami były rzędy kamiennych ław. Niczym w greckim teatrze. Po drugiej stronie pomieszczenia było podwyższenie, na którym stał tron. Raf rozpoznał w siedzącej na nim kobiecie, starą kobietę, która ich odwiedziła, gdy byli w klatkach.
W łuku wokół podwyższenia stało kilku shokanów. Byli gotowi do walki. I nie wyglądali na gorącogłowych młodzieniaszków, którzy rzucają się z gołymi klatami przeciw broni palnej. Środkiem auli, rozsypane w wachlarz szły siostry Kendry. W sumie było ich pięć, uzbrojonych i gotowych na wszystko. Najwyraźniej czegoś chciały, bo nie zaczęły strzelać. Ale było za daleko by usłyszeć co mówią.