Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-05-2019, 23:22   #35
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 8 - 2519.VII.31; popołudnie

Miejsce: Ostland; Wolfenburg; gospoda “Pod wyszerbionym toporem”
Czas: 2519.VII.31 backertag (4/8); popołudnie
Warunki: ciepło; sucho; półmrok pomieszczenia; ciepło



Tladin



- Kto tu jest najbardziej sędziwy? - karczmarz pogładził swoją dumnie wyglądającą brodę i zamyślił się nad pytaniem swojego gościa. - A o jak dawne dzieje chcesz zapytać? I co dokładniej cię interesuje Tladinie? - widocznie uznał, że odpowiedź potrzebuje nieco więcej pytań dodatkowych. Ale gdy Tladin streścił mu swoje zainteresowaniem zaginioną w górach twierdzą ludzi pokiwał głową i jakoś to poszło.

Karczmarz zaczął opowiadać, zapytał swojego kuzyna, ten coś dorzucił, inny coś usłyszał, dopowiedział i w ciągu kilku kufli biesiada i gawęda objęła sporą część brodatej populacji lokalu. A w samym centrum znajdował się Tladin. Dowiedział się sporo. Tych rzeczy o które pytał i nie pytał, które mogły okazać się przydatne trochę albo wcale. Ale temat, chwycił i popłynęły opowieści.

Między innymi dowiedział się, że w Górach Środkowych, które teraz “umgal*” czyli “niezdarni” jak to między sobą khazadowie nazywali ludzką rasę, uważali za swoje, to kiedyś, w dawnych mitach i legendach ta kraina należała do khazadów. Oczy biesiadników zapłonęły dumą z pradawnych czasów i osiągnięć przodków. Tak, kiedyś ta kraina należała do khazadów. Kiedyś, dawno temu, w trakcie wojny o zemstę** z tymi cholernymi skośnouchymi. Milenia temu. Wtedy w Górach Środkowych istniały krasnoludzkie twierdze i kopalnie. A kraina nosiła nazwę Karaz Ghumzul. Ale to było dawno. Nawet jak na krasnoludzkie miary czasu.

Wedle legendy na Karaz Ghumzul spadło wielkie nieszczęście. Jakie tego legendy nie precyzowały. Ale khazadzi jakie je zamieszkiwali zapieczętowali swoje twierdze, grobowce i kopalnie i wrócili do Karak Ankor. Ale było to w czasie wieków nieszczęść gdy krasnoludzkie twierdze w Karak Ankor upadały pod naporem naturalnych kataklizmów i hord zalewających je plugastwa więc może khazadzi z Karaz Ghumzul wypełnili jakąś pradawną przysięgę wracając do ojczyzny swoich przodków. Tego też nie można było wykluczyć.

Pewnie było zaś to, że chociaż wielu khazadów i nie, próbowało to nikomu nie udało się odnaleźć tamtych zaginionych twierdz które gdzieś tam w górskich turniach wciąż mogły skrywać swoje skarby i tajemnice. To było tak dawno temu, że wszyscy tutejsi khazadowie, a nawet wszyscy w Imperium, a nawet samo ludzkie Imperium, już przybyli lub wyrośli potem. Wiele wieków potem. Dlatego mimo geograficznego sąsiedztwa nie było innych nici pamięci ani ciągłości z dawnym królestwem Karaz Ghumzul poza legendami. Wszyscy obecni khazadzi a zapewne i wszyscy w Imperium ludzi, wywodzili swoje rody i tradycje z dumnego Karaz Ankor. Z tej lub innej twierdzy ale nie z twierdz w Górach Środkowych.

A Bastion? A Bastion nie budził w khazadach zbyt wielkiego zainteresowania. Wcale nie byli zaskoczeni, że twierdza “umgal” upadła i została zapomniana. Czego się po nich spodziewać innego? Żyją tak krótko i mają jeszcze krótszą pamięć. Oczywiście znali plotki i pogłoski o dawnej twierdzy von Falkenhorsów ale niezbyt się to różniło od tego co Tladin z towarzyszami zdołali się już dowiedzieć do tej pory. Nikt z obecnych w karczmie khazadów tam nie był ani nie znał nikogo kto by tam był.

- Ale Tladinie jeśli interesuje cię historia okolicy może odwiedź Mordrina Starego. On jest naszym kronikarzem. Jeśli ktoś miałby coś wiedzieć o tym zameczku niezdarnych to pewnie on. - poradził mu jeden z nowych kamratów stukając kuflem w kufel Tladina. Inni poparli ten pomysł. Ale też podrzucili dziwnie brzmiące uwagi pod adresem kronikarza. - Nie gap się na nogi. - poradził mu przyjacielskim tonem inny kamrat. Oraz to, że Mordrin Stary jest naprawdę stary więc no cóż, miewa swoje humory i fanaberie, że czasem trudno dojść o co mu się rozchodzi a najlepiej zejść z oczu. W końcu bowiem był mędrcem i choćby ze względu na jego wiek cieszył się tradycyjnym szacunkiem wśród brodatych współplemieńców.


---


*umgal - (kha) niezdarni, wytwarzające kiepskie narzędzia, słabi rzemieślnicy. Jeden z krasnoludzkich królów tak ochrzcił ludzi przy pierwszym kontakcie jeszcze stulecia przed erą Sigmara.

** wojna o zemstę (wojna o brodę) - wojna między krasnoludami a elfami ok -2000 - -1600 KI. Zakończyła się pyrrusowym zwycięstwem krasnoludów i emigracją elfów ze Starego Świata. Obie strony wyszły z tej wojny bardzo wycieńczone.


---



Miejsce: Ostland; Wolfenburg; kazamaty miejskie
Czas: 2519.VII.31 backertag (4/8); popołudnie
Warunki: ciepło; sucho; półmrok pomieszczenia; ciepło



Bernard i Klaus



Te wszystkie listy, przepustki i zezwolenia coś jednak znaczyły w tym świecie. Można się było przekonać o tym po raz kolejny po tym gdy we dwóch opuścili ratusz, pożegnali się z dwójką towarzyszy planowanej wyprawy i ruszyli przez ulice miasta ku miejskim kazamatom. Pogoda trochę się ochłodziła ale nadal słoneczko przyjemnie oświetlało okolicę. Taka pogoda jak obecnie wydawała się idealna na spacery i podróże. Nie za gorąco, nie za zimno, bez wiatru i deszczu.

Pewnie dlatego mury i kraty kazamat wydawały się jeszcze bardziej odpychające niż gdy człowiek tylko je mijał i szedł dalej. Świadomość, że trzeba tam wejść i to z własnej woli, pewnie mało kogo nastrajałaby pozytywnie. Ale z drugiej strony tak z ulicy, nikt nie mógł sobie tam tak po prostu wejść. Ale właśnie na tą okoliczność, dwóch towarzyszy miało przepustkę wypisaną w ratuszu przez Fleischmanna.

Strażnik przy wejściu z początku wydawał się być niechętny, ponury i podejrzliwy. Zapewne trudno byłoby sforsować jego i dostęp do reszty budynku gdyby nie zezwolenie z ratusza. Strażnik widocznie był niepiśmienny ale rozpoznał oficjalną pieczęć i wygląd urzędowego pisma. To przekonało go chyba bardziej niż słowa dwójki towarzyszy, że lepiej nie spławiać ich od razu. Posłał młodego aby wezwał jakiegoś starszego a gdy przyszedł starszy, obejrzał a może nawet i przeczytał przepustkę, pokiwał głową, zrobił mądrą minę, podrapał się po szczeciniastym policzku i w końcu oddał dokument dwójce gości.

- No dobra, macie zezwolenie od radnego aby obejrzeć rzeczy tego heretyka spalonego wczoraj. - trochę nie było wiadomo czy informuje na wszelki wypadek gości czy strażników o zawartości pokazanej przepustki. Zastanawiał się jeszcze chwilę. Miał dość ponurą aparycję, pozbawionego złudzeń człowieka co nawet pasowało do ponurego i odzierającego ze złudzeń miejsca.

- Musicie zostawić tutaj całą broń, torby, plecaki i inne takie. - zaczął mówić tonem wskazującą na rutynową regułkę dla odwiedzających. - Nie macie zezwolenia rozmawiać ze skazańcami. Wszelkie próby kontaktu, przekazywania czy odbierania czegokolwiek skutkują natychmiastowym wyproszeniem za drzwi. Albo ciupą. Zależy o co pójdzie. - rzekł szacując wzrokiem dwie sylwetki gości. - Macie zezwolenie przejrzeć rzeczy tego heretyka. Ale nie próbujcie nic wynieść. Wiemy co tam jest. - ostrzegł jeszcze odwracając się do nich plecami i dając znać aby ruszyli za nim.

Strażnik poprowadził ich przez dziedziniec do głównego budynku. Na mieście chodziły plotki, że miejskie kazamay to dawne koszary które wojsko przekazało miastu gdy zadomowili się w nowych koszarach. I może coś w tych plotkach było bo dało się nadal wyczuć koszarowy styl budowli. Ciążyła na nim jednak ponura aura nowego przeznaczenia tego miejsca. Mężczyzna jaki był ich przewodnikiem wszedł do głównej bryły budynku. Wewnątrz mijali kliku mniej lub bardziej zajętych strażników. Dwaj z nich wlekli jakiegoś szarpiącego się mężczyznę zdradzającego wyraźne oznaki strachu. Ponieważ sprawiał kłopoty jeden ze strażników sieknął go nahajką po nogach ze dwa razy. Powietrze przeszył ostry świst i krzyki boleści ofiary. Ale podziałało i opór został zredukowany do zera. Następnie strażnicy już bez większych trudności powlekli więźnia czy aresztanta ku jego przeznaczeniu.

O dziwo jednak nie zeszli do piwnic tylko szli korytarzami parteru. Te jeszcze jednak nie nosiły tak wyraźnych znamion lochu jak ponoć działo się to na piwnicznym poziomie gdzie trzymano większość więźniów. Strażnik w końcu zaprowadził ich do jakiś drzwi za jakimi o dziwo było coś na kształt biura. Spore biurko, chociaż proste i nie mające startu stylem i klasą do tego jakie miał Fleishmann. Trochę regałów, zwykłe krzesła, pochodnie i lampy. Nie wyglądało to ani miło ani przytulnie. Strażnik dał im wejść a sam posłał jakiegoś niższego stopniem strażnika po rzeczy spalonego wczoraj heretyka. Sam usiadł po właściwej stronie prawie pustego biurka i dał znać gościom aby spoczęli na krzesłach po drugiej stronie. Nie przejawiał chęci do rozmowy aż do gabinetu nie wszedł jakiś strażnik z workiem który podał gospodarzowi. Gospodarz zaś po prostu wysypał rzeczy z worka na swoje biurka i gestem dał gościom znać, że mogą się z nimi zapoznać.

Nie było tego aż tak wiele. Większość mogłaby należeć właściwie do każdego, przypadkowego podróżnego na trakcie. Jakiś podróżny kubek, dość proste drewniane sztućce, zwykły składany scyzoryk, brzytwa i tego typu bibeloty jakie mogły się znaleźć także w bagażu i Bernarda i Klausa. Dlatego w oczy rzucała się mała książka oprawiona w skórę. Po otwarciu okazało się, że to zapisana ręcznie notatnik. Klaus chciwie prawie rzucił się na ten mały tomik chociaż Bernardowi nic te zapiski nie mówiły. - To chyba jego notatki. - mruknął w końcu towarzysz Bernarda gdy już mniej więcej przekartkował kilka stron. Ten zaś zorientował się, że tomik chyba pochłonął towarzysza więc grzebanie w reszcie rzeczy i prowadzenie rozmowy ze strażnikami spadło widocznie na niego.

Bernard z bardziej charakterystycznych rzeczy wyłuskał jakiś talizman na szyję. Wyglądał jak zwykły talizman na szczęście i opiekę dobrych bogów. I o ile pamięć go nie myliła to chyba niegdyś widział go na szyi człowieka którego dotąd znał jako aptekarza Friedmana. Znalazł też dwa pierścienie. Jeden srebrny a drugi chyba mosiężny. Oba mogły być użyte jako pieczęcie a srebrny chyba też niegdyś widział i na dłoni aptekarza i na wystawionych przez niego receptach. Z wysypanych z worka rzeczy był specyficzny zapach ziół, formaliny czy jakichś innych chemikaliów które trochę Bernard rozpoznawał z własnej praktyki domorosłego cyrulika. Ciekawie też wyglądał sztylet. Błyszczał tak ładnie jakby był wypolerowany, ozdobny i w ogóle z wyższej półki cenowej. Chociaż o niepokojąco drapieżnej stylistyce. Na tle zwykłych przedmiotów codziennego użytku typowych dla używanych przez plebs ten sztylet wpadał w oko.



---



Miejsce: Ostland; Wolfenburg; plac targowy
Czas: 2519.VII.31 backertag (4/8); popołudnie
Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; pogodnie; tłum



Karl



Backertag to jednak nie marktag. Dzisiaj, ledwo dzień później nadal było tłoczno, nadal panował nastrój świątecznego festynu ale to już nie było to samo co wczoraj. Wszystkiego i wszystkich było mniej. Mniej straganów, mniej wozów, mniej handlarzy, koni, wołów, tłumów no mniej wszystkiego. Niemniej mniej, nie oznaczało mało. Dalej wybór był ogromny. Zapewne nawet dzisiaj to nawet chyba w Ferlangen trudno by było znaleźć więcej rozmaitości. No ale w końcu byli przecież w stolicy prowincji, w jednym z największych i najludniejszych miast w Imperium. Więc mimo, że nie był to dzień targowy to interes kwitł i Karl przechadzając się od jednego stanowiska do drugiego miał całkiem spory wybór a i miał pełne ratuszowego złota sakwy aby ten wybór zrealizować. Ba! Trzeba było myśleć perspektywicznie! Bo o ile obecnie, w tym wielkim mieście, można było dostać jeśli nie wszysto to bardzo wiele to zapewne im dalej od serca prowincji tym z dostępnością w towary i usługi będzie trudniej.

Przy okazji miał przyjemność oglądać wymarsz kolumny wojska. Zapewne tego o jakim rozmawiali z Tladinem w koszarach z owym porucznikiem. Rzeczywiście wyruszali z miasta tak jak mówił i chyba nawet mógł rozpoznać jego sylwetkę na jednym z rumaków. Teraz w pełnej zbroi i uzbrojeniu prezentował się o niebo lepiej niż ubrany na lekko gdy rozmawiał z nimi w biurze.

Na początku kolumny szła oczywiście świta oficerska i sztandar jednostki. Na czarno - białym tle pysznił się uparty łeb ostlandzkiego byka. Za tym pocztem sztandardowym raźno jechał niewielki oddział jazdy. Same kirysy, hełmy, oszczędniejsze niż u klasycznych kopijników uzbrojenie oraz przynajmniej po dwa charakterystyczne pistolety zdradzały średnią jazdę rajtarów. Uzbrojeni i opancerzeni raczej średnio ale zazwyczaj używano ich jako szybkiej jazdy pomocniczej, rozpoznawczej i jako harcowników. Pewnie dlatego w stosunku do wielkości całej kolumny wydawało się, że jest ich dość mała grupka.

Za niewielkim oddziałem kawalerii szła główna część wojska. Halabardnicy. Szli równym, marszowym krokiem przynosząc chlubę swoim sierżantom musztry i rodzimemu miastu. Ubrani w biało - czarne barwy, prowadzeni przez sierżantów oznaczonych przepasanymi przez pierś szarfami budzili zaufanie i poczucie siły. Zdyscyplinowani weterani szli ze swoimi halabardami opartymi o ramię przez co z daleka wyglądali jak istny ruchomy las tyczek z toporami na czubkach. Każdy miał jakąś broń ręczną przy pasie. A to miecz, toporek, tasak czy tak popularną na wschodnich kresach szablę. Przez plecy mieli przewieszone tarcze a pod czarno - białymi narzutami widać było a to mniej lub bardziej udane kolczugi, przeszywalnice czy skórznie. Tak, było widać, że maszeruje kompania piechoty. Regularnej, ostlandzkiej, piechoty weteranów.

Jakby w porównaniu do nich to kolejna kolumna reprezentowała się jak pstrokata zbieranina przebierańców. Jedynie z dużym przymrużeniem oka można było powiedzieć, że maszerują w kolumnach. Uzbrojenie i opancerzenie też mieli różnorodne jak każde pospolite ruszenie. A jednak naszyte elementy niewielkiego, szarego słoneczka czy raczej kwiatka zdradzały, że nie jest to przypadkowa grupka okolicznych mieszkańców powołanych pod broń na tą okoliczność. Ten kwiatek to była szarotka, kwiat typowy dla pobliskich gór jakiego nie spotykało się na nizinach. A więc to byli Gebirgsjäger. Zresztą mieli też całkiem często czekany jako broń główną lub pomocniczą i zwój liny pomocny w górskich przeprawach. Niemniej z wojskowego punktu widzenia przy nawet równo idących i regularnie wyekwipowanych halabardnikach prezentowali się jak przypadkowo zebrana banda uzbrojonych zakapiorów i hołoty.

Za górską lekką piechotą maszerowała już rzeczywiście jakaś pstrokata piechota. Kusznicy i pikinierzy. Zapewne jakaś część lokalnych milicji zwołanych do tego zadania. Ci poza bronią główną którą pewnie zapewniał miejski cekhaus byli ubrani w co się dało. Jakieś przeszywalnice czy czasem po prostu kożuchy mające chronić przed ciosami. Z całego wizerunku tych oddziałów najlepiej prezentowały się chyba właśnie te kusze i piki. Jedynie sierżanci nawiązywali poziomem do tych u halabardników. Niemniej właśnie na nich najbardziej żywiołowo reagowali przechodnie. A i ci zrewanżowali się tym samym. Najwyraźniej te oddziały milicji powołano z wolfenburczyków to i rozpoznawali i byli rozpoznawani przez swoich.

Na samym końcu maszerowała karawana wozów. Tabory. Rzeczywiście wojacy zbyt wiele na sobie poza osobistym ekwipunkiem nie mieli. Więc pewnie wszelkie nieporęczne ciężary i zapasy znajdowały się na wozach. Za miastem pewnie nawet halabardnicy odłożą na wozy swoje cholernie nieporęczne do dźwigania przez cały dzień. Czyli wojacy liczyli się z tym, że wyprawa mogła potrwać dłużej niż dzień czy dwa skoro woleli zabrać tabory ze sobą. Nie wyglądało to na pełną mobilizację wolfenburskich garnizonów ale jednak widocznie nie chodziło o spacyfikowanie zwykłej bandy rabusiów czy goblinów.

Wojsko w końcu przeszło przez plac i ulce prowadzące do północnej bramy. Ludzka ciżba jeszcze chwilę zawirowała po pustym miejscu ale w końcu znów wypełniła plac i ulice tak jak poprzednio. Ludzie wrócili do swoich spraw i interesów tylko co jakiś czas Karl słyszał jakieś rozmowy gdzie rozmówcy zastanawiali się gdzie i po co to wojsko maszeruje. Raczej jednak w głosach i twarzach pobrzmiewała ciekawość a nie obawa. Wyglądało na to, że wojsko znów wyruszyło zaprowadzić porządek z jakąś bandą czy czymś podobnym.

Zakupy Karlowi się jednak udały. Nawet jeśli nie był to dzień targowy to jednak w końcu była to stolica prowincji. Udało mu się wypatrzyć dorodnego i zdrowo wyglądającego czworonoga którego nabył. A potem jeszcze parę wcześniej upatrzonych drobiazgów jakie wydały mu się potrzebne na wyprawę w leśną i górską dzicz. Dlatego wrócił do “Włóczykija” bogatszy o własny środek transportu i mógł spocząć w swojej alkowie. Wyglądało na to, że z całej grupki ze swoimi sprawami wyrobił się pierwszy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline