Służący byli ludźmi, co do tego nie było wątpliwości, ale dosyć powykręcanymi i przeraźliwie chudymi. Wyraźnie widać było, że przez długi czas znajdowali się pod wpływem spaczenia, jak niemal wszyscy w baronii Wittgensteinu. Kiedy Lothar do nich mówił, wystawili głowy spod stołu i nasłuchiwali niczym przestraszone, ale ciekawskie zwierzątka. Potem jeden z nich, dosyć młody chłopak wysunął się spod stołu i skłonił nisko, zamiatając patykowtymi rękami po podłodze.
- Jo żem Franc, służoncy tutej – mówił wolno, uważnie dobierając słowa, tak jakby bał się, że może się pomylić. – Jeno nie z własnej woli tu służem, tylkom zmuszonym zostoł. Jak i łoni – wskazał pod stół, spod którego wyłazili pozostali dwaj służący. – Strożnicy zmusili nos, cobyśmy tutej gotowali i spszontali. Łoni na górze mieszkajom. Jo dokładnie nie wiem, ale ichnich bendzie tak z trzy razy tyla – pokazał trzy razy swoje obie dłonie z rozcapierzonymi palcami. – Sierżant Anderer i Pan Porucznik Doppler osobno mieszkajo, reszta wojaków razem na górze… Tutej obok jest zbrojownia, co tam bronie trzymajo, przez te drzwi trzeba – wskazał na przejście w głębi pomieszczenia. – Tamoj też schody na górę som. Albo można też schodami co na zewnątrz som… - Więcej już nic nie mówił, bo się wystraszył i prysnął pod stół. Z góry dochodziły hałasy, robione przez strażników wolno reagujących na atak. Pośród nich wyróżniał się tubalny krzyk jednego z nich, pewnie dowódcy.