Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-05-2019, 14:50   #292
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Niektórzy jeszcze ostatniego wieczoru darowali Charonowi należnego obola, inni dopiero nazajutrz. Opowieści o złamanych marzeniach płynęły ze spękanych, skrwawionych ust ludzi będących jedną nogą w grobie. Jedną z nich była historia Wade'a Harrisa, który wreszcie zaczął mówić.


Whisky mieniła się słabym, słomkowym kolorem. Domorosły bourbon. A raczej "bourbon". Zamieszał, upił kolejny łyk. Pokojowa temperatura i ostry smak żelaza, bez litości tnącego spękane wargi i język, przeciąganego przez gardło i żołądek niczym stary drut. Żyleta. Bez lodu czy coli, bo po co.

W drugiej dłoni papieros. Skręt z "ogródkowego" tytoniu, bez filtra. Duszący dym drażnił oczy i poszerzał raka.

- Pochodzę z Boneyards. - crhypnął - Ruin dawnego L.A. Nic przesadnego. Ot, gruzy wielkiej metropolii. Jak San Fran czy legendy o Wschodnim Wybrzeżu. Miasto mocno oberwało za Wielkiej Wojny, ale wciąż mnóstwo w nim było stojących drapaczy chmur, wieżowców. Wyróżniało się na tle innych ruin Zachodniego Wybrzeża.

Zaciągnął się, zbierając myśli. Spojrzał po reszcie przekrwionym wzrokiem i machnął ręką.

- Nie mam z tamtego okresu głodnych kawałków. Tak, Boneyards to na wpół anarchistyczna masa pełna gangów, mafii i tak dalej. Pełno tam "sierot, które nie znały rodziców, wstąpiły do gangu, a potem wyrwały się stamtąd dzięki Armii NCR". Nie tym razem. Moi rodzice żyli... w sumie to żyją nadal... Ojciec rusznikarz, matka pielęgniarka. Oboje robili dla Armii, to i ja tam trafiłem. Okazało się, że mam po ojcu. Talent do spluw, wszelkich.

Zapił raka żyletą.

- W Armii się dobrze wiodło. Nie tylko mi, wam też. Dla każdego z nas to było... coś więcej. Cel w życiu, stała pensja, ruch, wycisk. Ktoś mi powie, że życie jako synalek brahminowego barona byłoby lepsze, wygodniejsze. Przednie żarcie, kupa kasy, same zbytki, dziedzictwo, polityczna władza, folgowanie zachciankom. A ja wam powiem, że nie znam nudniejszego życia niż te bez wycisku, bez ruchu i bez akcji. Zmarnowany potencjał, zmarnowany czas, zmarnowane życie. Oni czy wy powiecie pewnie inaczej. Spoko.

Zatrzymał się, by ubrać myśli w słowa.

- Miałem w Armii dobre życie, ale prawie go już nie pamiętam. Jakieś harataniny z rajdersami i potworami, patrole, obozy, awanse. Pustkowie Mojave. Sporo akcji. Legion. Dobrze się do nich strzelało. Na horyzoncie było New Vegas, Tama Hoovera. To było coś. Cel istnienia Armii, NCR. Mnie. Lepiej to niż czterdzieści lat patrzeć na dupy braminów. Ale nieważne. Ten sen został złamany pod Cottonwood Cove. A i w sumie wcześniej. Na dni, tygodnie przedtem powietrze śmierdziało klęską. Legion to nie banda rajdersów, tylko organizacja, armia, ludzie z olejem we łbie. A nasi... chyba spodobały im się dupy braminów z Mojave. Albo Vegas. Mniejsza.

Patrzył przez chwilę w szklankę, potem spojrzał gdzieś w ścianę dalekim wzrokiem.

- Dlaczego wtedy nie dałem się ogolić? Po drugiej stronie rzeki. Tego jebanego Styksu, Kolorado. Dlaczego zarżnąłem balwierza? Nie wiem. Chyba byłem w szoku. Może dla mnie tamta bitwa się jeszcze nie skończyła. Głupie, co? Jak to komputerowcy mówią, takiego laga złapać. I co to komu pomogło? Bo nie wam. Nie Laurze. Musieliście się na mnie napatrzeć, jak mnie krzyżowali.

Spojrzał w oczy reszcie drużyny i uśmiechnął się.

- I co teraz? Badass schodzi z krzyża, oślepia Rzymian i idzie ratować ludzkość? Nah. Zdechłbym na tym kawale drewna, gdyby nie to, że... drewno było trefne. Dzień później, jak już nigdzie nikogo nie było, krzyż pękł, połamał się i pierdolnął z trzaskiem, a ja o glebę z hukiem. O kamienie przeciąłem więzy. Trwało to całą wieczność. Cud? Dar od Boga? Nowe życie? Dokładnie tak. A przynajmniej tak myślałem. Ranny, wycieńczony, jadący na resztkach z obozu, błądziłem po okolicy. Uratowali mnie lokalsi z bezimiennej sadyby. Żyli pod butem Legionu po cichaczu. Płacili podatki, orali swoje mikropoletka, zbierali wodę ze skraplaczy i tak sobie żyli, w trzydzieści osób. Nie w głowie mi było wracać do NCR, do Armii czy szukać was. Przepraszam. Rodzina ważniejsza. Tak... znalazłem tam kobietę, Katyę. Jakoś tak wyszło. Zajmowała się mną zanim nie stanąłem na nogi, spodobaliśmy się sobie. Zostałem. Hajtnęliśmy się. W drodze był już dzieciak.

Twarz mu nagle pękła w emocjach. Przez bitą minutę czy dwie starał się zebrać do kupy, by móc kontynuować.

- Była w trzecim miesiącu, kiedy zachorowała. Większość zachorowała na cholera wie co, może nawet na cholerę. Nie znam się na tym. I nie znałem wtedy. Nigdy mnie nie ciągnęło do zawodu matki. Błąd. Na Pustkowiu przydaje się każda praktyczna umiejętność. Niestety. Byłem silniejszy, odporniejszy. Mnie obeszło bokiem. Resztę... Katyę...

Przetarł twarz dłonią. Przez chwilę walczył z łzami. Spojrzał po chwili na resztę zmęczonym wzrokiem.

- Chichot losu. Karma. Boska klątwa. Takie miałem myśli. Do dzisiaj w zasadzie mam. Pogrzebałem ich. I co dalej? Wegetować w opustoszałej wiosce przy ich grobach? Próbować przedrzeć się do NCR, wrócić do Armii, wrócić do rzeźni z Legionem? Rzucić się na Legion albo bestie, wyładować się i zdechnąć szybko? Zapomnąć o sprawie, przenieść się, założyć nową rodzinę... i tak do skutku?

Pokręcił głową i mocno zaciągnął się dymem.

- Nie. - westchnął, wydmuchując siwy kłąb - Poszedłem za wami. Wtedy pewnie myślałem, że wam coś wiszę. Ratunek, może. Że zostawiłem was. Nie wiem, co mi we łbie siedziało. Pokuta, bo nie mogłem ocalić rodziny? Paniczna chęć naprawy sytuacji, ratowania chociaż części "swoich"? Nie było już przecież śladu po was, po innych. Nie byłem tropicielem ani szpiegiem. Pracowałem na wioskach a nawet w obozach Legionu jako spec od broni i łowca potworów. Więc łowiłem za kasę, za wikt, za opierunek. Gekony, radskorpiony, szczurowate, dzikie Ghoule, zdarzały się Yao Guai czy Nightstalkers. Zarobiłem dość kasy, przeszukałem dość ruin i sprzątnąłem dość istnień, by dorobić się tego ekwipunku, co mam. I... przypadek, czy tam kolejny cud. Na targu usłyszałem od krzykacza, że legat z Malpais poszukuje niewolników, którzy brali udział w Bitwie o Camp Cottonwood Cove. To się zapaliła lampka. Wiedziałem, że legat dostanie chociaż jedno z was. Za ostatnie pieniądze kupiłem mapę i zapasy na drogę. I dotarłem do was. W samą porę.

Dopalił i dopił.

- I co z tego? - zakończył, gorzko i retorycznie.


Następne dni i wieczory mijały w spokoju. Niestety, musieli pogrzebać kolejnego spośród Drużyny B. Martin J. Lucas zmarł jeszcze pierwszej nocy. Choroba popromienna musiała go uderzyć mocniej, niż resztę. Pogrzebali kolejnego towarzysza... ale może tym razem było... lepiej? Zmarł w spokoju, bezpieczny w chwili odejścia, bezpieczny po śmierci. On już zakończył swoją wędrówkę. Dopiął pewnego celu. Wydostał się ze szponów Legionu Cezara, Morza Wydm, ruin Albuquerque i Pustkowia skażonego radami. Miał prawo do odpoczynku.

Pozostali przeżyli. Wytrwali. Flaki z radkaraluchów i kolejne wykupywane dawki RadAway oraz innych medykamentów, plus sen i dobre odżywienie pozwoliły im wyjść z gówna. Ale nawet jeśli, to i tak powinni być albo martwi albo oszpeceni do końca życia... a tak się nie stało. Czas i dziwna specyfika tego miejsca leczyły nawet najgorsze z ran. Znowu wyglądali jak ludzie.

Dowiedzieli się też, że... już byli w Teksasie, a dokładnie gdzieś na Pustkowiach tzw. Panhandle. Ruiny miasta Amarillo były dzień, może dwa dni drogi stąd. Pustkowie było "łagodne" (czy też "normalne") względem tego, co zostawili w Nowym Meksyku. Droga na południowy wschód, ku Lubbock i dalej, ku sercu Teksasu, stała otworem. Barman miał do odsprzedania mapy.

Jednak czy chcieli iść dalej? Mogli tu zostać. Cafe of Broken Dreams kusiło, kusiło bardzo mocno. Bezpieczeństwem, spokojem, zapasami, ludźmi. Tym bardziej, że o ile owszem Teksas wciąż żył i miał się lepiej niż wiele innych miejsc na gruzach USA... to wcale nie był bezpieczny. Oprócz wszędobylskich hord potworów, wojna zawitała między ludźmi i nieludźmi. Opowiedziało o niej dwóch stałych bywalców - Paladyn z Bractwa Stali, ten w pancerzu wspomaganym, oraz łysy facet w burej kurcie, były prezydent Lone Star Republic. Paladyn opowiedział swoje złamane marzenie - kiedy to Teksańska Ekspedycja Bractwa Stali, po pokonaniu odłamu dawnej armii supermutantów Jedności, Armii Mistrza, pod wodzą niejakiego Attisa, stała się Teksańską Kapitułą. Dwadzieścia lat później raz jeszcze ocalili Teksas, tym razem przed szalonym naukowcem, wykorzystującym skażony G.E.C.K. oraz tribalowych sojuszników do zniszczenia teksańskiego Bractwa i całej ludzkiej cywilizacji. Niestety, po drodze doszło do wybuchu kolejnych walk między osiadłymi i z grubsza pokojowymi supermutantami a Bractwem. Wojna ta wzbudziła wiele nienawiści międzyrasowej i zmieniła obydwie strony konfliktu w ponurych, przepełnionych gniewem i fanatyzmem zamordystów.

W obliczu tej wojny zadziałał były prezydent, który zorganizował wiece i spotkania z ludźmi z Lubbock, Austin, San Antonio, ludzkich enklaw w ruinach Houston i Dallas oraz mniejszych mieścin. Wspólnie założyli Republikę Samotnej Gwiazdy, zwaną również Republiką Nowego Teksasu czy po prostu New Texas albo Lone Star. Korzystając z relatywnego ocalenia stanu w czasach Wielkiej Wojny oraz wielkiej ilości zapasów broni, amunicji i pojazdów wojskowych wszelkiego typu, utworzyli silną armię i byli w stanie wreszcie wyplenić potwory, wyprzeć agresywne mutanty z powrotem w ruiny oraz zrzucić jarzmo zamordystów z Kapituły Teksańskiej. Następne lata mijały w dobrobycie i rozwoju, a osłabieni Bracia i supermutasy trzymani na dystans. Niestety, zawsze coś musiało się zesrać. W tym przypadku zrobiła to korupcja i inne problemy podobne do NCR, a także religia. Narastający konflikt między rodzącym się "Kościołem Ocalenia Nowego Teksasu" (vel po prostu New Texas Church) a zastałą kastą handlarzy, potentatów rolniczych i hodowców braminów wreszcie zaowocował wojną domową. W rękach religijnych fanatyków - których jednym z bardzo skutecznych haseł okazała się być jedność międzyrasowa, międzygatunkowa i międzyklasowa w obliczu "bezbożników" (stąd w ich szeregach występowali nawet mutanci) - znalazło się San Antonio, Corpus Christi i praktycznie całe południe oraz zachód stanu. Supermutanci z "Nowej Jedności" twardo zagnieździli się w ruinach Houston i Dallas, korzystając ze słabości Lone Star. Bractwo Stali również na nowo podgryzało republikę, lokując się w ruinach Fort Worth i Amarillo, napierając na Lubbock i Abilene. Morze Wydm rozszerzyło się, zmuszając do ucieczki ludzi z Midland i Odessy. Wreszcie, przez tumany piachu i pyłu przedarła się forpoczta nowego wroga - Legionu Cezara.

O tym opowiedziała tribalka z tatuażem Bractwa Stali. Pochodziła z Brahmin Wood, wioski położonej nieopodal ruin Chicago, części "imperium" Midwestern Brotherhood of Steel. Po ustanowieniu dominacji nad regionem dzięki odkryciu i opanowaniu tzw. Krypy Zero, jej technologii, systemów i resztek armii robotów, oraz zniszczeniu wielu lokalnych zagrożeń (lokalnej hordy rajdersów, plemienia mutantów znane jako Mistrzowie Bestii, armii supermutantów Gammorina, Ruchu Łupieżców i armii robotów superkomputera Kalkulatora), dla Midwestu nadeszły czasy prosperity, trwające kilka dekad. Niemniej jednak potężne odległości, trudna pogoda (jak choćby potężne tornada przybywające znad Morza Wydm oraz srogie zimy), ciągły napływ mutantów, bestii, rajdersów i wrogich dzikusów uniemożliwiły Bractwu ani na połączenie się z Zachodem ani na ustanowienie prawdziwie silnego państwa. Wreszcie, pewnego razu kilka lat temu, wszystko legło w gruzy niczym domek z kart. Zaczęło się od Chicago i Krypty 0. Obydwie bazy Bractwa zamilkły. Krypta przeszła przez autodestrukcję, baza w Chicago została wybita przez nieznanych wrogów dysponujących potężną bronią energetyczną i znakomitą taktyką. Następne dni, tygodnie, miesiące były rozkładem midwesternowej kapituły, która nie była w stanie ani koordynować działań, ani oprzeć się tak "zwyczajowym" zagrożeniom, jak i nagłym rajdom nieznanego wroga. Nawet misja ostatniej szansy, wyposażona w najlepszy oręż i pancerze w midwestowej wersji, posłana w trzewia Chicago (gdzie rzekomo było centrum działalności nieznanych oponentów) przepadła. Opowiadająca opuściła tamte tereny, udając się na poszukiwanie teksańskiego Bractwa - odkrywając jednak tylko niedobitki legionowej ekspedycji, dwie grupy: dezerterów z centurii, dziś rajdersów, którzy zajmowali opuszczone Lubbock, oraz garstkę ludzi nieżyjącego już centuriona, zebraną wokół bezimiennego Speculatore, starającą się albo skontaktować z Legionem za Morzem Wydm, albo przywrócić resztę ekspedycji do porządku (lub ukarać dezercję śmiercią).

Był też czwarty mówca. Zbiegły niewolnik z Malpais, który jakimś cudem dostał się tutaj, podobnie jak Drużyna B. Podróż zniósł jednak gorzej, podobnie jak MJ. W ostatnich chwilach życia opowiedział ostatnie wydarzenia z Malpais. Dwa miesiące temu na Malpais spadła horda pustynnych nomadów, ale została odparta i wykrwawiona przez zajadłą obronę Talesa i Valeriusa. Ci dwaj centurioni wykorzystali sytuację, aby zrobić "przewrót w przewrocie" i pojmać Dracusa. Dowiedzieli się bowiem o tym, że podwójny zdrajca posłał (i wytracił w ABQ) asasynów za banitami. Była to niedopuszczalna samowola, marnotrawstwo zasobów, oraz spisek aby wybielić się przed nadciągającym legatem Laniusem. W wynikłym chaosie centuria Dracusa nie stawiła oporu, zajęta walkami z nomadami. Dracus i jego świta zażyli truciznę, woląc śmierć od pojmania, dyshonoru i wydania na pastwę Monstrum ze Wschodu.

Rzeczone Monstrum przybyło niebawem, wiodąc ze sobą cały tysiąc elitarnych wojowników Legionu. Najpierw osądził sprawę całego puczu i późniejszych wydarzeń. Okazał się być niebywale rozsądny, racjonalny i litościwy. Zarządził decimatio wszystkich sił Legionu na całej rubieży, Talesa i Valeriusa publicznie zbiczował prawie do śmierci i wtrącił na miesiąc do lochu, pojmanego centuriona Rufusa zaś własnoręcznie skrócił o głowę, a populację miasta i zagrodę niewolników brutalnie i "przykładnie" nakazał przetrzebić, "oczyszczając miasto z korupcji". Późniejsze tygodnie były kopaniem do jednej bramki - Legat uderzył na nomadów i, nie zważając na straty od Morza Wydm i partyzantki, spalił ich sadyby, wymordował ludność, zgrupowania bojowników dopadł i wyciął, a nawet na krótki czas wziął Albuquerque, splądrował i "posprzątał" z ludzi i bestii pospołu. Potem odszedł na Zachód, ku Pustkowiom Mojave wraz ze swoją elitą, zdążając na wezwanie Cezara. Wielkimi krokami nadchodziła rozprawa z NCR. Druga Bitwa o Tamę Hoovera. Ale to historia o innym bohaterze. Tales i Valerius pozostali na spokojnych już granicach imperium; ten pierwszy objął tytuł Legata Wschodniej Rubieży, podobno planowali też kolejną ekspedycję przez Morze Wydm do Teksasu.

Wydawało się, że kolejne marzenie legło w gruzach. Legion wciąż deptał Drużynie B po piętach. Kolejni skurwiele mieli nadejść zza pustynnych wydm i radioaktywnych pól, a tutaj już były niedobitki poprzednich. Wymarzony Teksas był pogrążony w wielostronnej wojnie domowej, a rzekomo stabilny i prosperujący Midwest pogrążył się w typowym dla Pustkowi zapomnieniu i anarchii.


Nie mieli gdzie iść, gdzie byłoby spokojniej niż tu. Kolejne kilka dni dumali nad tym. Zbliżał się czas podjęcia kolejnej życiowej decyzji. Zostać w Cafe of Broken Dreams i olać resztę świata, czy dalej przeć do Teksasu, pójść do Midwest, czy cofnąć się na ziemie Legionu? Harris wybrał, udając się ku Lone Star. On widział przed sobą nowy cel. Drużynę B odnalazł i doprowadził do bezpiecznej przystani. Ale nie dla niego spokój. Nosiło go.

A pozostali? Każdy z nich podjął swoją własną decyzję. Drużyna B formalnie i nieformalnie już w zasadzie nie istniała. Nie po tym, co przeszła i nie po propozycji, jaką Cafe of Broken Dreams postawiło przed nią. Czy poszli z Wade'm? Poszli gdzie indziej? Zostali?

To już inna historia.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=730jXH_Ni7Y[/MEDIA]

Każdy z nich miał własną do opowiedzenia. Każdą z nich ukształtowała i naznaczyła wojna. A wiadomo było, że...

War... war never changes...

Koniec
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline