- Cholernym Bretończykiem - uśmiechnął się cholerny Bretończyk - Tak mnie zwykle zwą. Choć nie jest to do końca ścisłe, nazywam się bowiem Jean-Luc Rohellec Terzieff-Godefroy a pochodzę z Artois z księstwa Artois - udało mu się zmieścić wszystko na jednym wydechu - "Szlachetny Rycerzu", albo "Panie" jest jak najbardziej dopuszczalne. Przedstawicielowi szlachetnego rodu khazadów zezwolę jednak na Jean-Luc, dla oszczędności czasu. I tak, zawsze tyle mówię - dodał, gdy już upewnił się, że tyle razy powtórzył swoje imię, by można było nauczyć się je wymawiać.
W garnizonie Jean-Luc błądził gdzieś myślami i zapewne dlatego nie posłał w cholerę jakiegoś adiutancika, zastępcy czy kogo tam, ale w każdym razie nie dowódcy straży, który powinien natychmiast się zjawić, gdy tylko usłyszał kto go szuka. Jean-Luc był rycerzem i bretońskim szlachcicem, do diaska!
Przynajmniej podporuczniczyna znał swoje miejsce i od razu podał wszystkie informacje jakie miał. Nie żeby było ich wiele, ale na szczęście problem też nie był skomplikowany. Trzeba znaleźć jakiegoś czarownika i go obwiesić. Jak nie pomoże to następnego. Do końca ofiar albo czarowników. W Bretonii działało, czemu nie miałoby działać tutaj? Na razie jednak słuchał rozmowy krasnoluda (sam nie zamierzał się zniżyć do rozmowy z kimś, kto nie był oficerem dowodzącym) a swoimi przemyśleniami podzielił się z Boraksonem gdy wyszli.