Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2019, 19:18   #243
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Ciesz się, że moja głupia siostra ma dobre i miękkie serce - powiedział. - Jestem przekonany, że jeśli już nie jesteś przyczyną porażki nas wszystkich, to wnet staniesz się nią. Niekiedy najlepszym uczynkiem, jaki możesz uczynić dla świata, jest zabicie siebie. Złożenie siebie w ofierze - Pyrgus zerknął w bok na Alice. - Nim sprowadzisz na nas kolejne nieszczęścia.
- Dobrze, Pyrgusie, wystarczy. Alice powiedziała wyraźnie, że przeprasza i żałuje - powiedziała Rhiannon. - Ludzie mają słabą psychikę i krótkie życia. Czy chcesz, żeby…
- Tak, chcę - odparł jej brat. - Nawet jeśli nie mogę sam wbić jej noża w żebro… bo tak rzecze rozkaz Titanii… to może Alice sama będzie wiedziała, co należy uczynić - mruknął.
Splunął, wyjął sztylet z pokrowca i rzucił pod stopy Harper. Zastygł w bezruchu na moment… po czym odszedł.
Rhiannon stała z opuszczonymi rękami i spoglądała za nim.
Rudowłosa wzięła sztylet w dłonie i zaczęła obracać. To byłoby proste, ale jakże tchórzliwe. Zabić się i nie próbować naprawić tego co uczyniła… Nie miała ochoty na rozmowę. Przyłożyła czubek sztyletu do czubka palca wskazującego i skaleczyła się lekko. Obserwowała kroplę krwi.
Spłynęła. Czerwona, mokra i lśniąca w świetle motyli, ptaków i kwiatów.
- Spróbuj go zrozumieć - powiedziała Rhiannon. - To książę umierającej nacji. Który nie może nic uczynić i w żaden sposób uratować wszystkiego, co kocha. Jedyne co posiada, to honor. A i tak wydaje mu się, że go utracił. Chce walczyć z czymkolwiek, kimkolwiek… gdyby zabił ciebie, to mógłby powiedzieć sobie, że nie jest aż tak bezużyteczny. Poskromił tę, która uwolniła Donnchadha. Jednak Titania odebrała mu nawet to, zakazując cię uśmiercać. Pyrgus nigdy nie był zbyt skomplikowanym mężczyzną. Żałuję go równie mocno, co siebie samej i reszty mooinjer veggey. Większość pamięta cię, jako tę złą i niedobrą, która zaprzysięgła nam wojny przy triskelionie - Rhiannon wytłumaczyła. - Pyrgus poprzysiągł wtedy, że cię zgładzi, jednak… okoliczności nie były ku temu sprzyjające ani wcześniej, ani teraz.
Alice kiwnęła głową.
- Tak, rozumiem… Jednak nie mam już cierpliwości na jego obrazę. Mogę długo siedzieć w ciszy. Nie okazałam mu braku szacunku wcześniej niczym… - nie dała rady dokończyć.
- Wypowiedziałaś mu wojne w ogrodzie przy Injebreck - wtrąciła się Rhiannon.
- Miałam na myśli teraz. Jeśli nie jest dość elastyczny, by pojmować zmiany w sytuacji na około, to przykro mi…
- To właśnie powiedziałam. Nie jest zbyt skomplikowanym mężczyzną - Rhiannon znowu weszła jej w zdanie. - I mi też jest przykro. Nie powinnaś jednak go prowokować - powiedziała. - To on ma w pochwie miecz. I jeśli wbiłby ci go w serce, to nie miałoby to znaczenia dla twojego dziecka, czy Pyrgus jest uprzejmy czy też nie. Umarłoby dlatego, bo jego matka nie potrafiła zapewnić mu przeżycia.
Alice kiwnęła głową.
- Tak… Rozumiem… Zamknę się przy nim po prostu… - powiedziała, po czym zaczęła obracać sztylet w dłoni. Następnie odłożyła go na bok. Czuła się zmęczona tą rozmową.
- Przepraszam cię - powiedziała tylko.
- W porządku, już wystarczająco przepraszasz. Mnie akurat nie musisz, nie potrzebuję tego - mruknęła Rhiannon.
Chyba miała coś jeszcze powiedzieć, jednak zmrużyła oczy i spojrzała w dal. Pomiędzy sylwetkami drzew pojawiły się dwie nowe postacie. Zmierzały prędko w stronę rzeki. Wnet dotarły do niej. To były dwie młode kobiety, rzecz jasna mooinjer veggey. Nagie, jak prawie każdy w tym świecie. Przyklęknęły na jedno kolano.
- Dobrze, że cię znalazłyśmy, księżniczko Rhiannon - powiedziała jedna z nich. - Niech będzie pozdrowiona Phecda.
- I jej mąż Mizar - odpowiedziała wróżka. - Co was tutaj sprowadza?
- Wydarzyła się straszna rzecz, miła siostro… - druga z posłańców zawiesiła głos.
Alice zerknęła w ich stronę z niespokojnym zainteresowaniem. Przyjrzała się ich twarzom, po czym zerknęła na Rhiannon.
- Opowiadajcie, proszę was - rzekła wróżka.
- Otóż… Donnchadh zaatakował - powiedziała jedna z tych, które przyklękły. - Próbował wedrzeć się do naszego świata. Titania zatrzymała go, jednak… jednak jest słaba. Prosiła, żebym przyprowadziła ciebie i Pyrgusa.
- Ty też przyjdź - Rhiannon zerknęła w stronę Alice. Następnie znów spojrzała na swoje przyjaciółki. - Co z moją matką? Czy jest cała i zdrowa?
Rozległo się krótkie milczenie.
- Żyje, ale jest słaba. Nie marnujmy czasu… - jedna z nich zawiesiła głos.
Rudowłosa podniosła się i zerknęła na wróżki, po czym na Rhiannon.
- Nie czekajmy w takim razie… - poleciła. To była w końcu jej matka. Księżniczka na pewno chciała do niej pędzić.

Wnet odnalazły obsydianową drogę i ruszyły po niej prędko. Jednak nie skręciły w stronę domu, w którym Alice rozmawiała z Titanią. Szły zupełnie inną trasą, której rudowłosa nigdy wcześniej nie widziała. Towarzyszyły im niektóre motyle i ptaki. Sowa, świecąca na jasny, żółty kolor zahukała donośnie, kiedy przeszły pod gałęzią, na której siedziała. Harper spostrzegła smutek i zaniepokojenie na twarzy Rhiannon. Bez wątpienia kilka ostatnich dni nie były dla niej szczególnie przyjemne. Droga kilka razy zakręciła i wnet znalazły się na zboczu góry. Przeszły wijącą się drogą i ruszyły dalej wzdłuż wodospadu, jaki utworzyła czarna rzeka. Ta sama, z której Alice wcześniej piła.
- Ta cisza mnie zabija - Rhiannon westchnęła.
- Niestety mamy jeszcze groźniejszych wrogów - odpowiedziała jedna z ich towarzyszek.
Weszły w kolejny las. Ten również był czarny, jednak Alice spostrzegła nieco odmienny kształt drzew i krzewów. Najwyraźniej flora wymiaru mooinjer veggey zmieniała się na różnych jego odcinkach.
- Czy wiesz, o co może chodzić? Deamhan zdradził ci jakieś swoje plany? - Rhiannon spojrzała na Alice.
- Wiem tylko, że zamierza wraz z Shanem odbić Moirę… Innych planów nie znam. Nie wiem ile czasu minęło tam, kiedy jestem tutaj - dodała, spoglądając na księżniczkę.
- Miałam nadzieję, że mamy jednak odrobinę więcej czasu - powiedziała ponuro.
- Czas to zabawna rzecz - odpowiedziała jedna z posłańców. - Jak rzecze cytat z dzienników Księżnej Irtany… “Po pożarciu Megreza wszyscy stracili poczucie czasu”. To chyba jedyny żart, czy coś brzmiącego jak żart we wszystkich dwunastu tomach…
Rhiannon zerknęła na nią.
- Faktem jest, że w tym wymiarze czas płynie nieco wolniej, niż na Ziemi. A może to na Ziemi płynie szybciej. Między innymi to dlatego tak ciężko nam zareagować z odpowiednim refleksem na wszystko, co się dzieje w świecie zwyczajnych śmiertelników. Czy poznałaś nowego Megreza?
- Poznałam. To mój przyjaciel… - powiedziała spokojnym tonem.
- Gdybym zdołała do niego zadzwonić, może poprosiłabym go o cofnięcie czasu, ale nie wiem, czy to dałoby mi możliwość odzyskania mocy i ponownego uwięzienia demona… Poza tym, nie wiadomo ile tam czasu minęło, a on ma ograniczony czas, nad którym panuje, że może go cofnąć… - powiedziała smutnym tonem.
- A poznałaś nową Phecdę? - zapytała Rhiannon. - Czy spłodziła nowe dzieci z inną gwiazdą? - spojrzała. - Może nie jesteśmy sami? Może ktoś nam pomoże w tej beznadziejnej wojnie z Wielkim Pożeraczem?
- Tylko słyszałam o nim… Tym razem Gwiazdy są odwrócone, Phecda to mężczyzna, ale jeszcze go nie poznałam. Wiem natomiast, że Megrez go zna - powiedziała.
Przeszły prędkim krokiem wzdłuż strumienia i wne znalazły się na otwartej przestrzeni. Rzeka zakręciła w prawo i rozstała się z nimi, one natomiast stanęły na polanie. Tutaj rosła ta sama, zielona i nierzeczywista masa roślin, którą Alice widziała w świątyni. Choć odniosła wrażenie, że tutaj byłaby w stanie je dotknąć.
- Już niedaleko - powiedziała jedna z posłańców.
Alice szła dość żwawo wraz z pozostałymi kobietami. Rozejrzała się po terenie traw. Szukała wzrokiem rannej Titanii. Oczami wyobraźni już widziała, jak umierała na rękach Rhiannon. Jak powie ostatnie słowa i odda ducha i to będzie koniec wszystkiego…


Wreszcie dotarły do wioski. Panowała tutaj leniwa jesień. Budynki wydawały się dużo bardziej przypominać te, które znajdowały się w świecie ludzi. Panowała tutaj melancholijna atmosfera, choć Alice nie do końca wiedziała, z jakiego powodu. Nigdy tutaj wcześniej nie była. A jednak odniosła wrażenie, że mogłaby spędzić tutaj dzieciństwo i młodość. Równie dobrze w jednym z tych domów mogła mieszkać z dziadkami. Wiatr leniwie toczył się po trawie. Niósł z sobą żółte, czerwone i pomarańczowe liście.
Alice spostrzegła, że z pomiędzy budynków ruszyła na nich czarna, dziwna postać. Przypominał nieco zombie, jednak poruszała się stanowczo zbyt szybko. Zdawała się stworzona z cieni, choć jej mięśnie grały tak, jakby były prawdziwe i żywe. Alice spostrzegła na piersi istoty gwiazdę. Taką samą, jaka istniała na jej dłoni.
Patrzyła na okropne stworzenie i uświadomiła sobie… że patrzy na Konsumenta.
Nie na jej Konsumenta. Nie na Konsumenta Joakima.
Patrzyła na Konsumenta Duncana.
Biegł prosto w ich stronę.
Harper spojrzała na Rhiannon. Była zszokowana. Ona też miała się stać czymś takim? Czemu więc nie stała…?
- Masz nóż? Macie coś ostrego?! - rzuciła dość gwałtownie. Żałowała, że nie zabrała ze sobą tego, który zostawił jej książę. Teraz mogłaby go wykorzystać. Zrobiła dwa szybsze kroki, by stanąć przed wróżkami. Rozejrzała się, czy w zasięgu jej oczu było cokolwiek, choćby gałąź, czy kołek. Musiała go powstrzymać.
Ujrzała wiadro oraz motykę. Ktoś chyba zostawił je do czyszczenia, gdyż była brudna. Najwyraźniej mooinjer veggey, podobnie jak ludzie, również potrafiły uprawiać ziemię, jeśli istniała taka potrzeba. Stwór ruszył biegiem w ich stronę. Był już tylko dziesięć, może piętnaście metrów dalej.
Harper niewiele myśląc złapała i wiadro i motykę. Tym pierwszym zamierzała zamachnąć się, by może trafić w ramię Konsumenta i zająć go tym. Po tym chciała zaatakować motyką i tłuc go na oślep we wściekłości. Nawet krzyknęła wściekle.
Alice podbiegła nieco, zamachnęła się i ostrze trafiło w Konsumenta. Nigdy by nie pomyślała, że będzie chciała jakiemuś zaszkodzić. A jednak okazało się, że musiała walczyć z jednym z nich. Przeciwnik warknął i wyszarpnął się, chcąc uciec ostrzu Alice, jednak nabiła go wystarczająco dobrze.
Wtem Alice usłyszała dobiegającą z oddali pieśń. Przybierała na sile. Była piękna… jednak chyba jeszcze bardziej straszna i niepokojąca. Zdawała się coraz głośniejsza, aż wnet wybuchnęła i przez wioskę przetoczyła się fala zielonej energii.
- O nie! - krzyknęła Rhiannon.
Z oddali dobiegało do nich pięciu kolejnych Konsumentów. Tak samo jak poprzedni, byli czarni i posiadali na sobie znamię gwiazdy. Jednak fala trafiła również w nich powaliła ich. Znieruchomieli, jak gdyby zostali naprawdę dotkliwie ranni.
Alice spróbowała wyszarpnąć motykę z tego, którego atakowała i kopnąć go. Należało dobić pozostałych. Miała świadomość, że byli niewinnymi ludźmi, których cholerny Duncan pozmieniał. Teraz jednak stanowili zagrożenie. Nie czekała, ruszając w ich stronę, z zamiarem zadania ciosów w gwiazdy na ich ciałach.
Wnet motyka zagłębiła się w pierwszą gwiazdę. Potem w następną. I znów kolejną. Konsumenci dogorywali. Alice nia posiadała może najpiękniejszego i najszlechetniejszego narzędzia, jednak spełniało swoją rolę. Była w stanie zapewnić bezpieczeństwo zarówno sobie, jak i trzem pozostałym mooinjer veggey. Zielona fala powaliła Konsumentów, a Alice wetknęła w ich ciało ostrze. Jak gdyby zbierała na patyk ślimaki, które wyszły na zewnątrz po deszczowej nocy.
- Słodkie niebiosa… - westchnęła Rhiannon.

“Ile noży jeszcze należało wbić?”
“Tyle ile potrzeba.”


W jej umyśle pulsowały słowa, nawiązujące do jej rozmowy z Titanią, apropo sztyletów, którymi miałaby atakować innych. Była wściekła i zdruzgotana. Denerwowało ją, bo znów miała czyjąś krew na rękach. Nie fizycznie, ale wiedziała, że to były osoby, a ona je zabijała.
- Kurwa…! - krzyknęła wściekle, nie mogąc do końca zapanować nad emocjami. Wyszarpnęła ponownie motykę, po czym rozejrzała się, czy nie przybywa więcej czarnych postaci. Trzymała swój oręż i oddychała szybko. Nie była tego typu wojownikiem, który od młodości uczył się walki orężem. Atakowała w amoku i złości, z wolą ratowania siebie i wróżek. Była gotowa atakować dalej, tyle ile jeszcze było trzeba. Jej dusza płakała i wyła we wściekłości.
Rhiannon wyszarpnęła z włosów wstążkę, którą wcześniej spinała włosy. Zakręciła nią kilka razy, a ta wydłużała się i wydłużała. Wnet zza kolejnych budynków zaszarżowała dziewiątka kolejnych mrocznych Konsumentów. Biegli z gwiazdami, tym razem wyrysowanymi prosto na czołach. Dwie ich przewodniczki wyciągnęły sztylety, ale wydawały się bardzo niepewne. Przecież nigdy wcześniej, w całej historii tego wymiaru, nie doszło do czegoś takiego. Duncan nigdy wcześniej nie próbował wedrzeć się wszystkimi swoimi siłami. A przynajmniej Alice nie miała o tym pojęcia.
- Oni chcą ciebie - szepnęła Rhiannon. - Po ciebie przybyli.
Zamachnęła się i wstążkowy bicz trzasnął przed nią. Konsumenta trafił niczym grom. Jego kości zagruchotały i rozprysły się. Księżniczka wróżek bynajmniej nie była ani po części tak bezbronna, jak mogła się wydawać.
Jednak… ciągnęła na nią kolejna dwójka Konsumentów. Natomiast Alice również nie została zapomniana przez siły Duncana. Cała trójka biegła w jej stronę tak szybko, jak tylko mogła.
- Celujcie w gwiazdy - oznajmiła donośnie, do Rhiannon i pozostałych dwóch wróżek. Sama nie miała zamiaru zaprzestawać walki. Rzecz jasna wolałaby mieć miecz księcia, ale ten najwyraźniej albo walczył gdzieś indziej, albo wieść jeszcze do niego nie dotarła. Nie mogła liczyć na magiczny, zaczarowany miecz od bogów, jakby pasowało do epickiej opowieści rodem z gaelickich mitów. Pozostało jej więc walczyć motyką. Pierwszego Konsumenta, który się do niej zbliżył, potraktowała tak, jakby jego głowa była piłką do baseballa… Była amerykanką, grali w to na lekcjach wychowania fizycznego w szkole do porzygania… nie sądziła, że ta wiedza mogłaby jej się kiedykolwiek do czegoś przydać.
- Tutaj - krzyknęła Rhiannon. - Tutaj będziemy bezpieczne! - krzyknęła i ciągnęła w stronę dużego budynku znajdującego się na obrzeżach wioski. Alice nie do końca wiedziała, co to mogło być. Może stodoła? Jednak wróżki raczej nie posiadały bydła, czy innych zwierząt. W każdym razie Rhiannon biegła w stronę zabudowania tak, jak gdyby od tego zależało jej życie. Może to nie było wcale takie głupie. Co prawda nie miały przed sobą zamku ze wspaniałymi umocnieniami, ale chyba łatwiej będzie bronić się w zamkniętym pomieszczeniu, niż na otwartej strefie.
Alice spostrzegła tuzin kolejnych Konsumentów. Bez wątpienia Duncan nie próżnował przez ten tydzień. Jak rozgoryczony musiał się czuć, że mu uciekła? Jak zdradzony i osamotniony był dlatego, bo najbliższa mu osoba zmieniła strony? Chyba że nie był tego świadomy. Być może uważał, że mooinjer veggey porwały Alice. Te siły, które widziały, miały na celu uratowanie jej ze szponów nieprzyjaciela.
- Alice! - krzyknęła Rhiannon, kierując się w stronę stodoły.
Jedna z przewodniczek biegła obok niej, jednak druga nie dostąpiła tego zaszczytu. Jeden z Konsumentów rzucił się na nią. Przeżerał po kolei wszystkie tkanki jej szyi, chcąc odebrać jej życie. Udało mu się to.
- I to różni mnie, od tego jebanego pomiota… - warknęła, po czym ruszyła biegiem w stronę budynku, do którego kierowała się Rhiannon i przewodniczka. Alice żałowała, że nie zdołała pomóc w żaden sposób tej drugiej. W pewnym momencie myślała, że to ona i Joakim tworzyli szarańczę… Konsumenci Duncana byli piraniami… Nie chciała wiedzieć, czy mieli ją uratować, czy zniszczyć wróżki. Alice zamierzała dokonać wszystkiego co będzie trzeba, by powstrzymać tego złaknionego mocy, smutnego, zapomnianego jebańca. Biegła ile miała sił w nogach.
Rhiannon biegła szybko tuż przed Harper. Posiadała swoistą, niepowstrzymaną i wibrującą grację wróżek. Jej towarzyszka zerkała w bok na kolejny zastęp Konsumentów. Alice dość szybko zrównała się z nimi. Wnet wpadły do środka stodoły. Alice czuła za sobą wyciągnięte, czarne, zimne palce upiora. Musnęły jej pleców. To było przerażające. Rhiannon naparła naprzód, zatrzasnęła drzwi i odepchnęła straszną strzygę.
Jej towarzyszka powoli oddychała.
- Mam na imię Urteja - powiedziała. - Nie chcę umrzeć kompletnie zapomniana.
W jej oczach czaiły się duże, wilgotne łzy. Spłynęły po jej policzkach, dotknęły szczęki i wnet dotarły do siana znajdującego się przed jej stopami.
 
Ombrose jest offline