Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2019, 21:04   #128
Athos
 
Reputacja: 1 Athos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputacjęAthos ma wspaniałą reputację
Tuluza, 1796 rok

Vincent cieszył się, że wreszcie coś zaczyna się dziać. Uwielbiał Charlesa, lecz nienawidził tego jego „ględzenia”, jak zwykł nazywać wkład werbalny wspólnika w negocjacje. Podziwiał go, zawdzięczał mu majątek, pozycję, a nawet życie, lecz w głębi duszy czuł, że tylko tchórze boją się starcia. Oczywiście z podziwem patrzył na popisy umiejętności młodego Hiszpana, który w ciągu kilku chwil poradził sobie z przeciwnikami, jednak wierzył, że jego wspólnik się myli, nie doceniając fizycznego aspektu, taktyka jest przeżytkiem. Prawdziwym wyzwaniem jest czysta walka. Ciosy wyprowadzane zręcznym ramieniem, taniec nóg oraz odpowiedni balans ciała, a przede wszystkim doskonałe warunki fizyczne, które sprawiają, że nawet jeśli popełnisz błąd naprawisz go wytrzymałością, której z pomocą przyjdzie siła mięśni.
Vincent od pewnego czasu odczuwał pewien dyskomfort. Zdarzało się, że czuł bóle głowy, jednak dobre samopoczucie powracało wraz z sutym posiłkiem, wspartym mocniejszym trunkiem. Nie wiedział jeszcze, że nie mylił się w swoich założeniach. Ciało ludzkie miało odegrać znaczącą rolę jeszcze tego ranka.

Dopadli go, kiedy wracał. Ulice Tuluzy nie były tak wąskie, jak uliczki, którymi zdecydował się kluczyć Raul, jednak chcąc pozostać niezauważonym, nie mógł postąpić inaczej. Nie spodziewał się ataku, jednak instynkt zadziałał w porę. Kiedy wyskoczyli z zza załomu niewysokiego muru pierwszy cios sparował automatycznie. Później działał jak w transie, szybko ocenił sytuację. Trzech przeciwników. Wiedział, że nie zdąży uciec. W ułamku sekundy zrozumiał, że nie da też im rady. Gdyby natarli równocześnie, tak jak się spodziewał, przegrałby walkę. Nie powróci już do Blanche, a tym samym wyda ją na pastwę losu. Zadziwiło go tylko to, jak bardzo w chwili śmierci, wciąż myśli o niej. Była zadaniem, ale czy tylko decydowało o jego zachowaniu?
Pierwszy przeciwnik uderzył z lewej, Hiszpan zblokował atak i natarł tam, gdzie powinien być kolejny rywal. Trafił w sedno. Krew trysnęła, a krzyk oznaczał jedno, było ich mniej. Znowu instynkt podpowiedział Raulowi: wyprowadź szybką kontrę tam, skąd nastąpił pierwszy atak. Robiąc to zdał sobie sprawę z tego, że zapomniał o trzecim przeciwniku, na kalkulację było jednak za późno. Nie trafił, lecz nie stracił postawy. Uderzył ponownie jakby zgodnie z zasadą: zabierz z sobą tylu, ile dasz radę. Tym razem uderzenie było celne. Krew spłynęła uliczkami Tuluzy. Raul nie odwracał wzroku, wiedział, że przegrał. Jedno pchnięcie w plecy załatwiało sprawę. Przeciwnik musiał tam stać, obserwować i czekać. Nie pomylił się. Vincent stał kilka metrów dalej. Gdyby tylko chciał, ostrze szpady przekuwałoby właśnie pierś Raula, doskonale znalazłoby miejsce pod klatką piersiową, sprawiając, że krew księdza szybko zmieszałaby się z krwią rzezimieszków, których wybrali, jako egzekutorów. Vincent jednak miał zasady, nigdy nie atakował od tyłu. Wpierdol, nazwy tej nie wstydził się, dokonany w ten sposób, godził w jego dobre imię. Ważny był styl, zwłaszcza gdy Vincent potrafił docenić rywala. Walka twarzą w twarz. Dla takich chwil chciał żyć. Czuć pot rywala i krew na swych rękach, po każdym celnym ciosie, to stanowiło sens walki. Sens życia, bo życie dla Vincenta było ciągłą walką. Odrzucił broń i uśmiechnął się w stronę Raula. Ten uczynił to samo, jakby zadość czyniąc kodeksowi honoru, któremu obaj zabójcy stali się tego dnia, podporządkowani. Kilka chwil później, pierwszy Vincent wyprowadził cios i nie pomylił się trafił, a siła uderzenia sprawiła, że Raul na chwilę stracił oddech, lecz wciąż stał. Był o pół-głowy wyższy od przeciwnika, lecz choć jego postura mogła budzić na co dzień respekt, przy tym przeciwniku prezentował się miernie. Delikatnie przygryzł wargę i ruszył do przodu, wiedział, że jeśli doprowadzi do klinczu, zginie z pogruchotanymi kośćmi.

Charles nie był głupcem, odpowiednio zabezpieczył teren. Żadna ucieczka nie miała sensu. Ze spokojem pozwolił na to, aby dziewczyna pozostała sama w pokoju. Jedyną opcją ewakuacji było okno, tam na posterunku byli jego ludzie. W powozie kilka metrów dalej czekał ten uparty osioł markiz, który osobiście chciał dopilnować całego przedsięwzięcia. Dziewczyna była dla niego wyjątkowo cenna, lecz to on był zleceniodawcą, mógł więc stawiać wymagania. Za każde z nich płacił słono, bo Charles jasno określił cenę. Teraz wierzył, że tajemniczy Hiszpan, obrońca Blanche już nie będzie sprawiał kłopotu, gdyż jego wspólnik Vincent załatwił sprawę. Plan był doskonały, zawiódł organizm, fizjologia była okrutna.

W końcu musiało dojść do zwarcia, z każdy ciosem Raul wiedział, że przegrywa. W końcu przeciwnik go dopadł i nie puścił. Przytrzymał i przydusił. Hiszpan czuł, że powoli zaczyna tracić oddech. Zmysły zaczynały odmawiać posłuszeństwa. W akcie desperacji uwolnił ręce i uderzył w głowę goliata. Oburącz, choć zdał sobie sprawę, że to ostanie ciosy. Pierwszy nie odniósł skutku. Drugi, w który włożył ostatnie siły sprawił, że przeciwnik osłabł. Raul uderzył ponownie, wyczuwając szansę.
Vincent nie wierzył, miał rywala na deskach, wierzył w bliski sukces. Niewielki błąd, w którym pozwolił, by przeciwnik zdobył się jeszcze na atak desperacji poczuł, że ciało odmawia posłuszeństwa. Zrozumiał wówczas, że to, co było zwykłą niedogodnością, bólem głowy, który czasem go dopadał, stało się wyrokiem śmierci. Nie czuł już nic. Powoli odchodził. Coś dziwnego działo się z jego ciałem. Przestał nad nim panować. Chwilę później wykonał ostatni ruch, zwykły odruch ciała, ostatni w swoim życiu.

Chciała skoczyć, lecz zobaczyła kątem oka przeciwników. Nagle opanowali całe podwórze. Zadrżała. I wtedy usłyszała krzyk. - Nie! - Szlachcic, który wysunął się z powozu miał przytknięty nóż do gardła. - Odstąpcie, albo stracicie go! - rozpoznała głos Raula, który zasłaniając się ciałem właściciela powozu krzyczał do pachołków, którzy odcinali jej drogę ucieczki. Sytuacja wydawała się patowa, lecz desperacja Hiszpana i jej, dawała przewagę.
- Gdzie Vincent, Hiszpanie? - zapytał ten, który kilka chwil wcześniej proponował jej układ.
- Znajdziesz go w uliczce. To był - Raul zawahał się, jakby zapominając o beznadziejności sytuacji, siląc się na logiczne wytłumaczenie. Nie wiedząc czemu starał się znaleźć wytłumaczenie, nie ze strachu, lecz czuł, że śmierć tego ulicznego mordercy, nie może przejść bez echa, to nie mieściło się w jego kodeksie - honorowy pojedynek.
Nienaturalną ciszę zakłócił syk złego potwora, którym w ciągu kilku chwil stał się Charles, przez kilka sekund coś ważył, lecz w końcu uniósł ręce i powiedział:
- Zostaw markiza. To już nie jego gra. - Pierwszy raz w życiu Charles czuł, że pieniądze nie mają żadnego znaczenia. Coś drapało go strasznie w krtani. - Dopadnę Cię Hiszpanie. Żaden kościół, żaden władca, nie zapewni ci ochrony. A wtedy wykąpię się w wannie pełnej twojej krwi. I zapewniam cię, zginiesz honorowo. Nie patrząc na zdziwienie pozostałych ruszył w stronę uliczki, w której umarł jego towarzysz.
 
Athos jest offline