Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2019, 23:45   #1
Amduat
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[Neuroshima]Bouffée délirante - SESJA ZAWIESZONA

Czas: 2050.V.15 ndz, przedświt
Miejsce: Federacja Appalachów, kilka mil przed Bourbonville, pobocze leśnej drogi
Warunki: chłodno, mgła, wilgotno, ciemno
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=fX6GsynDN-Y[/MEDIA]


Tik-tak, tik-tak, tik-tak…

Las nigdy nie był naturalnym środowiskiem dla kogoś wychowanego w betonowej dżungli, nawet jeśli sypała się ona w posadach i dawno miała za sobą lata własnej świetności. Las był miejscem gdzie na próżno szło doszukiwać się ładu i składu, wyznaczonego siecią ulic i uliczek. Tam natura tworzyła własne mapy których próżno było szukać w przedwojennych atlasach. Las go wzywał, słyszał w powiewach wiatru swoje imię, powtarzane wśród szumiących złowrogo liści gdzieś u góry. Wysoko, ponad jego głową przetaczały się burzowe chmury, równie szare co te spowijające niebo nad Nowym Jorkiem z tą różnicą, że nie były aż tak toksyczne, co nie znaczy niegroźne. Mogły nieść w sobie cząsteczki kwaśnego skażenia, albo zmienić się nagle w dziką burzę… ale musiał tu być.

Czuł to każdą komórką ciała, pośpiech poderwał go do biegu. Dzikiego pędu przed siebie, między mokrymi od wilgoci pniami. Mijał je, czasem ocierając boleśnie dłonie o chropowatą korę. Słyszał w głowie tykanie zegara i bicie własnego serca.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak…

Czas uciekał, nie mógł się cofnąć! Biegł, ciągle biegł przed siebie, nie patrząc wstecz. Słyszał jak drzewa nad jego głową szumią wściekle, cienkie gałęzie chwytały go za włosy i ubranie, spowalniając bieg. Któraś sieknęła go na oślep przez twarz, pozostawiając na policzku bolącą pręgę. Pnie rosły coraz gęściej, w pewnej chwili prawie rozbił się na jednym z nich, na szczęście w ostatniej sekundzie uskoczył w bok, prosto na drugi pień. Zahaczył go barkiem, coś chrupnęło obrzydliwie, wrzasnął.

Ból w każdej komórce ramienia, palące płuca i poharatana twarz… poruszenie za plecami i szepty wołające go po imieniu, jakby szeptały mu prosto do ucha. Strach wypiera ból, znowu podrywa się do szaleńczego galopu. Czas ucieka!

Tik-tak, tik-tak, tik-tak…


Kolejne drzewa, gałęzie, pierwsze krople deszczu siekające pociętą twarz. Coraz głębsza ciemność… i nagle koniec! Drzewa kończą się, a on wypada na polanę. Wreszcie! Teraz nadrobi straty, zniknie ryzyko rozbicia o pieprzone pnie! W zmęczone ciało wstępuje nowa siła, podrywa się do ostatniego wysiłku przed odpoczynkiem. Mięśnie płoną, płoną też płuca. Na brodę skapują krople gęstej, spienionej śliny…

W mroku noga napotyka dziurę, świat zmienia się w rozmazane smugi i uderza mokrą twarzą prosto w twarz. Wstrząs, ból i krzyk! Boli!
Podnosi z trudem głowę, a jego wzrok napotyka białą plamę tuż przed nim…


… a za nią kolejną, kolejną i kolejną. Jedna obok drugiej, blade nieruchome plamy ciągnące się przez resztę polany. Po drugiej stronie, zaraz przed granicą drzew jedna z nich porusza się, odwracając głowę aby popatrzyć przez ramię prosto w jego serce, które w jednej chwili zatrzymuje się. Wiatr cichnie, liście milkną. Są tylko oni: on krwawiący na ziemi i ona, patrząca na niego czarnymi dziurami oczodołów.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak…

Ciężki oddech zmienił się w rzężenie, dłużej nie da rady, ale musi! Ten pieprzony czas! Jeśli nie zdąży coś się stanie… nie pamiętał co, ale wiedział że coś złego. Bardzo złego. Przeciskał się między pniami, ze złością odtrącał zdrowym ramieniem krzaki, drugie przyciskał do boku modląc się aby nie zemdleć z bólu.

Chris... Chris... Chris...

Wiatr szepcze mu prosto do środka głowy, coś szarpie nim, wbijając lędźwie w błotnistą ziemię. Chris! Trzask łamanych kości wwiercał mu się w mózg. Zapach mokrego listowia przywodzi na myśl świeżo wykopany grób.

Chris!

Krzyki nabierają na sile, słyszy je nawet mimo własnego wrzasku. Coś z tyłu uszkodziło mu kręgosłup, nie może się poruszyć, ale czuje… czuje jak zaczyna szarpać jego ramieniem!

- Chris! - jego imię wykrzyczane tuż przy uchu… znajomym głosem…

Świadomość wróciła nagle, tak jak piekący ból policzka i echo siarczystego uderzenia. King potrząsnął głową, odruchowo podnosząc dłoń do piekącej twarzy. Gdzie był? Gdzie las? ciągle go czuł, smród gnijącej ściółki, a to oznaczało…

- Chris, cholera jasna! - siedząca obok kobieta potrząsnęła jego ramieniem jeszcze raz, jej głos ociekał irytacją maskującą zaniepokojenie. Szarpnęła nim jeszcze raz, tak dla pewności że już nie śpi… dopiero wtedy wróciła na prawidłowe miejsce w fotelu kierowcy, opierając o niego plecy i westchnęła westchnieniem bardzo zmęczonego człowieka. Ze schowka przy kierownicy wyjęła paczkę fajek, odpaliła dwa i podała mu jednego, paląc w ciszy aż doszła gdzieś do połowy. To dało czas im obojgu na zebranie myśli.

- Nie mogłam cię dobudzić, brałeś coś? - wyrzut w pytaniu i niechętne spojrzenie skierowane prosto na niego, gdy doznał olśnienia. Stali na poboczu, widocznie jego towarzyszka zatrzymała auto.


Silnik wciąż chodził, okolica tonęła we mgle, ale dało się zauważyć sylwetki drzew rosnących po obu stronach drogi. Czyli jeszcze nie dojechali, a niby do wieczora mieli być na miejscu… tak to już było, gdy jechało się pierwszy raz w nieznany rejon, dodatkowo podmywany przez wezbrane okoliczne rzeczki, rzeczki, smródki i pospolite strumyki. Musieli kręcić, nadrabiać trasy i objeżdżać co bardziej nieprzejezdne odcinki drogi, stąd opóźnienie.
A pomyśleć, że mogli siedzieć spokojnie w domu, w suchym i ciepłym biurze, ale nie… zachciało się gambli, talonów, robót za miastem i to jeszcze z dala od cywilizacja w porządnym, nowojorskim znaczeniu tego słowa.

Zaczęło się, jak to zwykle bywa, niegroźnie. Standardowo nawet. Do mieszkania na poddaszu starej fabryki, robiącego też za biuro, przyszedł list, a raczej zaproszenie na rozmowę w sprawie pracy. Pismo napisano odręcznie, kobiecym stylem, podano miejsce, datę i godzinę. Zawarto też prośbę, zapewniono że sprawa jest poważna. Mawiano niegdyś, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, musi chodzić o pieniądze - błąd, albo tak było przed wojną. Prawdziwsza wersja brzmiała jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o kobietę… bądź jakaś kobieta jest w to zamieszana. Inaczej się nie dało, po prostu zawsze gdzieś przewijała się niewiasta w potrzebie. Ta jego czekała o 19 w Velvet Crystal na samym Manhattanie. Zdarzyło mu się być tam raz czy dwa, ale jak na codzienne standardy ceny w lokalu były zaporowe dla zwykłych śmiertelników. Zazwyczaj przesiadywali tam ludzie z bezpośredniego otoczenia Prezydenta, inwestorzy i śmietanka towarzyska serca Nowego Jorku. Sam klub utrzymano stylistycznie na lata czterdzieste ubiegłego wieku. Ledwo wszedł do środka, poczuł jakby cofnął się w czasie. Przytłumione światła, kelnerzy w nienagannych uniformach. Dookoła ludzie w garniturach i kobiety w wieczorowych sukniach. W centralnej części sali, w snopie światła, znajdowała się scena.


Przy mikrofonie, na barowym stołku siedział jakiś podstarzały Murzyn w kapeluszu i garniturze. Mimo późnej pory miał na nosie ciemne okulary, a na stoliczku obok butelkę whisky i szklankę z grubo rżniętego szkła. Patrzył po sali z uśmiechem nostalgii, aż nagle zza jego pleców dobiegła muzyka. Pociągnął papierosa i zaczął śpiewać niskim, ochrypłym i hipnotyzującym głosem.

I went down to St James Infirmary
Saw my baby there
She was stretched out on a long white table
So cold, so sweet, so sweet, so fair

- Tędy proszę - perfekcyjnie uprzejmy kelner prowadził Chrisa między stołami, aż doszli pod samą ścianę, gdzie pod oknem siedziała ona.

Na pierwszy rzut oka miała może ze trzydzieści lat i smutne oczy wbite gdzieś w bok. Trzymała tlącego się papierosa nie zauważając go. Na jej stoliku walały się gazety, stała też lampka wina i stara lustrzanka analogowa. Może słuchała Murzyna, a może odpłynęła, pogrążona we wspomnieniach i troskach.

Let her go, let her go, God bless her
Wherever she may be
She can search this whole wide world over
She won't ever find another man like me


Jedno musiał przyznać, była naprawdę niezła. Ciemnowłosa, o harmonijnych rysach twarzy i pełnych ustach, pomalowanych na kolor krwistej czerwieni. Ten sam kolor miała jej sukienka. Ciemna oprawa oczu przyjemnie kontrastowała z jasną, alabastrową cerą bez plam i skaz. Do tego dłonie… delikatne, o wąskich długich palcach kogoś, kto nigdy nie splamił się fizyczna pracą.


Skoro stać ją było aby tu przebywać, na pewno nie musiała się martwić o to co wsadzić do garnka następnego dnia. Jej kiecka kosztowała pewnie więcej, niż Chris zarabiał w pół roku, o ile dopisały zlecenia.

Wyszła z transu, gdy podszedł do stolika. Kelner usłużnie został z tyłu, wskazując właściwe miejsce dyskretnym ruchem brody, a potem odwrócił się, znikając jak duch w półmroku sali. Kobieta podniosła rozkojarzony wzrok przez chwilę patrząc na niego nieobecnie.

- To pan... - odpowiedziała miękkim sopranem, wreszcie wracając z krainy myśli do krainy rzeczywistości. Wskazała dłonią na krzesło naprzeciwko - Proszę, niech pan siada. Napije się pan czegoś, panie King?

Zaraz pojawił się inny kelner, przyjął zamówienie i również zniknął, zostawiając ich samych. Kobieta patrzyła na niego uważnie, przyglądając mu się oceniająco, chociaż czuł od niej niepokój. Całe morze niepokoju.

- Dziękuję, że pan przyszedł. Obawiałam się trochę, że nie potraktuje pan zaproszenia poważnie, skoro zostało skierowane do pana na papierze, a nie osobiście - pozwoliła sobie na lekki uśmiech, kotwicząc wzrok na jego oczach - Przyjaciel mojego przyjaciela korzystał kiedyś z pańskich usług, gorąco pana polecał. Podobno jest pan nie tylko skuteczny, ale i rozsądny. Kieruje się logiką i nie ulega zbędnym emocjom, gdy chodzi o sprawy służbowe - sięgnęła po kieliszek, przepijając niemy toast. Przełknęła, oblizała usta i odstawiła go na stolik. Murzyn ze sceny śpiewał dalej, kobieta rzuciła mu szybkie spojrzenie, milknąc na czas, gdy śpiewał nową zwrotkę.

When I die, a bury me in straight laced shoes,
A box backed suit and a Stetson hat
Put a 20 dollar gold piece on my watch chain;
So the boys'll know I died standing pat


- Nigdy nie korzystałam z usług prywatnego detektywa, można powiedzieć, że sfera życia tego wymagająca do tej pory szczęśliwie mnie ominęła... - jej uśmiech stał się gorzki - Ale jak widać wiele się zmieniło... może zacznę od początku. Proszę mówić mi panno Cross, potrzebuję pańskiej pomocy. Miesiąc temu zniknęła moja siostra... tak, to długo. Nawet bardzo, biorąc pod uwagę, że ma raptem siedemnaście lat - grymas przeszedł w ironiczny, przepiła go winem - Pół roku temu moja siostra poznała pewnego podejrzanego typka z Appalachów, Scotta Montoya. Ponoć zajmował się ochroną karawan, ludzi, dostarczaniem przesyłek, wymuszeniami, drobnymi kradzieżami. Niestety nie pomogły ani próby perswazji jej... oraz jemu. Wciąż się wokół siebie kręcili, aż miesiąc temu nagle zniknęli. - z gazety wyjęła zdjęcie i wpatrywała się w nie przez pół minuty, aż nie położyła go na stole i nie podsunęła Chrisowi. Przedstawiało młodą brunetkę w wieczorowym makijażu. Sądząc po czystości ulic i architekturze, zrobiono je w okolicy.


- To moja Melody... proszę, niech ją pan znajdzie - panna Cross odezwała się zduszonym głosem, zaciskając dłoń na dłoni detektywa i patrząc na niego mokrymi oczami... może właśnie dlatego się zgodził. A może chodziło o bajońskie honorarium i naprawdę sporą zaliczkę?

W każdym razie przyjął zlecenie, razem z kopertą i fotografią, ostatnią jaką panna Cross zrobiła siostrze. Przez miesiąc nie próżnowała, zbierając informacje o porywaczu, jak nazywała chłopaka siostry. Podobno ostatnio widziano ich wsiadających do ciężarówki Ósmej Mili, jadącej do Kentucky. W zajezdni znali dobrze Montoyę, często obsadzał trasę do Radcliff, gdzie podobno mieszkał. Trzeba było kogoś, kto rozezna się na miejscu i zachowa "dyskrecję" - na tę kobieta przy stoliku bardzo naciskała... dlatego dwa tygodnie później samochód Chrisa zajechał do federacyjnej wiochy i rzeczywiście na miejscu okazało się, że młodzi tam byli. Dojechali z karawaną i Scott zabrał ją dalej, podobno do domu. Od słowa do słowa okazało się że nie mieszkał w Radcliff... ale Bourbonville, pięćdziesiąt mil na południowy zachód. Wystarczyło nabyć mapę i pojechać, ponoć mieli dotrzeć nim się zorientują i na dobre zapanuje noc, niestety podtopiona okolica jak na złość nie chciała ich przepuścić bez walki.

Nie wiedział kiedy zapadł w nerwowy sen, ale patrząc na jaśniejące na wschodzie niebo łatwo szło zgadnąć, że świt nastanie prędzej niż później, a wedle słów towarzyszki Chrisa, do celu zostało im z dziesięć mil i już by dojechali,gdyby nie rzucał się jak porąbany na fotelu pasażera.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 03-07-2019 o 03:35.
Amduat jest offline