Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2019, 18:11   #277
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Może odpowiedź była bardzo prosta. De Trafford jak najbardziej mogła lubić baseny i saunę, nie chcąc jednak opowiadać o rzeczach, które miały tu niegdyś miejsce. Nie było to aż tak bardzo niewyobrażalne.

Alice zabrała się do osuszania ciała, ale czekała, aż kobieta opuści podziemie. Sama chciała bowiem przejść się i zobaczyć, czym tak właściwie był tamten pokój w saunie.
Odkryła wnet, że nie dość, że był zamknięty na klucz… to jeszcze dorobiono specjalną zasuwę, którą zablokowano całkiem dużą kłódką. Nie mogłaby wejść do środka bez klucza lub specjalnego sprzętu. Wyglądało na to, że nie miała wnet poznać tajemnicy podziemi Trafford Mansion. Terrence wziął ją z sobą do grobu, a Esmeralda wolała zachować ją dla siebie. Jedyne, co Alice wiedziała… to to, że de Trafford zabiła tutaj kiedyś piękną kobietę. Czy mogła ją okłamać, kiedy to powiedziała? Czy tylko chciała ją nastraszyć? Koniec końców szampan okazał się nie mieć środków poronnych, z tego, co Harper zrozumiała. Esmeralda lubiła konfabulować, jednak czy zrobiła to i tym razem?
Alice jedynie westchnęła. Opuściła to miejsce i udała się do szatni, aby ubrać. Zebrała swoje rzeczy, a następnie ruszyła do windy z zamiarem opuszczenia wspaniałego podziemia. Czuła się skołowana i oszołomiona. Chciała spędzić teraz czas z braćmi i Darleth, by nie myśleć o tym co się wydarzyło… A najlepiej nie myśleć o niczym w ogóle.

Rudowłosa opuściła po chwili to niezwykłe miejsce i wróciła do znanego sobie terytorium. W pierwszej kolejności, rzecz jasna udała się do saloniku, gdzie umówiona była z Thomasem i Arthurem. Zaproponowała im, że najpierw załatwi sprawę z ‘przemianą’ Darleth, a po posiłku z Esmeraldą przyjdzie do nich. Dodała też, że miała dziś ochotę na jakąś komedię, o ile jeszcze sami takowej nie wybrali.
Po tym udała się odnaleźć Filipinkę. Poszła z nią do jej pokoju i objaśniła sprawy związane z przemianą i przyjęciem jej krwi. Upewniła się, że kobieta wszystko zrozumiała i mimo przemęczenia ciała po tym co zaszło na Isle, zdołała wykrzesać z siebie dość odwagi, by skaleczyć się w dłoń i dać Darleth do skosztowania swej krwi. Wiedziała, że dzięki temu na swój sposób przynajmniej na pewien czas kobieta wyleczy się z tęsknoty za Stevem, choć będzie miała kolejną…

Alice udała się potem spożyć posiłek w jadalni wraz z Esmeraldą. Zerkała co jakiś czas na fortepian. Jasnym było, że przez pewien czas jego tony będą rozbrzmiewały dość ubogo. Alice nie nawiązywała do wydarzeń na dole. Prowadziła całkowicie spokojną i niezobowiązującą rozmowę z kobietą, a po posiłku obie powróciły do swoich spraw. Wtedy właśnie Alice udała się ponownie do saloniku, ale tym razem już w nim została na dobre. Jej bracia wybrali do oglądania Kac Vegas i wszyscy razem zasiedli na kanapie ciesząc się z treści i gagów prezentowanych na ekranie. Rzeczywiście film ten pomógł jej nieco oderwać myśli od wszelkich przyziemnych spraw. Oglądali go do późna i choć Alice wstała tego dnia dość późno, poczuła się zmęczona i po pożegnaniu braci udała się do siebie. Zajęła się korespondencją maili i sms’ów. Na sam koniec, przebrała się w koszulę i położyła do łóżka. Dalej wszystko buzowało jej w głowie i miała wrażenie, że zasługiwała na co najmniej dobę snu, a nie kilka godzin.

***

Alice poczuła, że jest w zamknięciu. Pośród niej znajdowała się nieprzenikniona ciemność. Wszechobecna. Nie istniało nic poza nią. Została wtrącona do ogromnego, atramentowego morza i ktoś wyrwał jej część duszy. Czuła się samotna, zapomniana i smutna. Niby przywykła do tego, jednak z drugiej strony nie były to emocje, które dawały się tak po prostu oswoić. Cały czas zalegały ciężko na duszy i nie mogła pozbyć się ich. Bez względu na to, w którą stronę nie spoglądała, widziała jedynie mrok. I ten wdzierał się do jej duszy.
- Nawet mnie zapomniałaś - usłyszała szept. - Jednak takie właśnie zaklęcie zostało na mnie nałożone. Tyle że nawet jeśli mnie nie będziesz pamiętać, to ja i tak zawsze będą częścią ciebie. Posiadasz w sobie złote światło, które zna tylko mnie. Przynajmniej część mnie w nim przeżyje.
Nie rozpoznawała głosu, choć wydawał jej się tak bardzo znajomy…
Alice zmarszczyła brwi i próbowała dostrzec cokolwiek naokoło siebie. Czuła się przytłoczona i zaniepokojona. Nie chciała tu być, więc spróbowała po prostu zacząć uciekać w jakąkolwiek stronę. Zamknięcie musiało mieć jakieś granice, a może jeśli jakąś znajdzie, to zlokalizuje wyjście.
- Słodkie dziecko - głos śmiał się z niej, po czym westchnął ze smutkiem. - Próbuj, ile chcesz. Ja też próbowałem. Jednak jedno mogę ci obiecać. Prędzej czy później powrócę. Tak długo, jak żyję, tak długo nie umarłem. A póki mnie nie zabijecie, przetrwam wieczność. Nawet jeśli widoki, które podziwiam, nie zachwycają w żadnym wypadku.
Alice nie mogła znaleźć ani granicy, ani końca nieskończoności.
Był tylko zimny mrok.
Pustka cieknąca samotnością.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=oj6PpKd7nVI&feature=youtu.be[/media]

- Mam to potraktować jako groźbę? Mam dość na głowie… To twoje więzienie? Wypuść mnie stąd - nakazała spiętym głosem. Nie chciała tu być. Czuła się niespokojna, a to, że głos wydawał jej się znajomy, a jednocześnie nie mogła go sobie przypomnieć tylko pogarszało sprawę.
Mężczyzna znów się zaśmiał.
- Wypuść mnie stąd… jak bardzo chciałbym sam móc to powiedzieć. Kiedyś znów się narodzę. Traktuj to jak groźbę… lub też nie. Twoja sprawa.
Klasnął. Alice widziała go tylko przez chwilę, jak wyłonił się z mroku, żeby to uczynić. Jego naga skóra była niezwykle rozkosznym widokiem pośrodku tej czystej otchłani nicości. Harper cieszyła się z tego, że mogła zawiesić wzrok na jakimkolwiek obiekcie. Czy też w tym przypadku osobie. Rudowłosy mężczyzna uśmiechnął się dość upiornie i kiedy złączył dłonie, Alice obudziła się.

Była przywiązana do jakiegoś krzesła. Miała na sobie suknię, która do niej nie należała. Słyszała głośną muzykę, to była orkiestra. Gdzie się znajdowała? Wcześniej była pozbawiona jakichkolwiek bodźców, natomiast obecnie wrażenia ją przytłaczały. Jasne światła, krzykliwe kolory, donośne dźwięki. Aż dziw, że nie rozbolała jej głowa.
- Bóg się rodzi, moc truchleje… - usłyszała głos mężczyzny, który znajdował się u jej boku.
Odniosła wrażenie, że nie był jej towarzyszem… lecz bardziej… oprawcą.
Popadała ze skrajności w skrajność. Przed sekundą niemal błagała w duchu o bodźce, teraz miała ich nadmiar. Wzdrygnęła się cała i chciała uwolnić. Uwielbiała muzykę, ale w tej sekundzie nie mogła jej zdzierżyć.
- Witaj, Alice - powiedział mężczyzna.
Kiedy spojrzała na jego twarz, ujrzała przystojnego mężczyznę o jasnej cerze i ciemnych włosach. Wtedy zaczęła mrugać i jego rysy twarzy zaczęły się zacierać. Następnie ujrzała jedynie karnawałową maskę na jego twarzy. Doszła do wniosku, że najpewniej zawsze tam była.
- Widzę, że ty również położyłaś się spać. Zdaje się, że śnimy wspólny sen. Czyżby to była przyszłość? - rozejrzał się. - Niestety nie mamy aktualnej gazety na żadnym siedzeniu obok.
Alice odkryła, że znajdowała się w jakiejś wysoko położonej loży. To… to chyba była opera. To musiała być opera. Albo jakiś koncert. Niestety nie widziała śpiewaków. Ani też muzyków. Była tak ciasno związana, że nie mogła ani drgnąć.
Rudowłosa próbowała jeszcze chwilę walczyć z więzami, aż w końcu westchnęła ciężko, poddając się.
- Kim jesteś… - zapytała zerkając na mężczyznę w karnawałowej masce.
- To jest coś, czego nie będziesz pamiętać, kiedy się obudzisz - powiedział mężczyzna. - Choć w sumie już teraz nie pamiętasz. Moja hipnoza zadziałała. Jestem Shane Hastings, ojciec Moiry. Powiedziałbym, że miło mi cię poznać, jednak znam cię wystarczająco dobrze. Ty mnie zresztą też, choć o tym nie wiesz. Jednak to bez znaczenia, i tak nigdy nie byłaś graczem.
Alice zastanawiała się chwilę.
- Komunikowałeś się z nią. To ty sprawiłeś że zniknęła? Porwałeś ją do siebie? - zapytała poważnym tonem.
Mężczyzna zamilkł i nic nie odpowiedział, co wydało jej się szczególnie irytujące.
- Nie interesuje mnie twoja gra, jestem graczem we własnej - powiedziała poważnym tonem.
- W porządku, to bez znaczenia - powiedział Shane Hastings. - Chcę wiedzieć coś zupełnie innego. Gdzie do diabła podziewa się Jole Abban - warknął. - Ma coś, czego bardzo potrzebuję. Wymknął mi się z pomiędzy palców… I znajdę go. Prędzej czy później. Jednak z oczywistych powodów, przynajmniej oczywistych dla mnie, wolałbym z tym nie zwlekać - skrzywił się. - Dlatego powiedz mi, gdzie uciekł. Gdzie zabrał z sobą Pozytywkę.
- Pozytywkę? Ja słyszałam, że to był Graal… A dokąd się udał… Nie mam bladego pojęcia - powiedziała marszcząc lekko brwi.
Shane spojrzał na nią dłużej. Jakby ją oceniał.
- No cóż, powinienem był się tego spodziewać - westchnął. - Jakbyś mogła wiedzieć cokolwiek - mruknął pod nosem. - Przecież ty to ty.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie w temacie Moiry - zauważyła, znów spoglądając w jego stronę.
- A czemu miałbym? Ty mi nic nie mówisz, ja nie będę mówić nic tobie - powiedział. - Jesteś związana. Ciekawe… Myślę, że to przeze mnie. Tylko czemu znaleźliśmy się na koncercie? - zapytał i podszedł do barierki. Wyjrzał przez nią. Alice rzecz jasna nie mogła. - Ach… tak, to ma sens…
- Wiesz… Nie znam cię, nawet jeśli ty sugerujesz, że tak jest… Ale nie lubię cię… wypuść mnie stąd - powiedziała wprost czego chciała i co o nim sądziła.
- Szczerze mówiąc to nie ja cię tu sprowadziłem. Więc nie do końca mogę cię wypuścić z tego snu. A co, nie podobają ci się więzy? - mruknął pod nosem. - W każdym razie...
- Masz się za lepszego? Uważaj, bo na takiej postawie bardzo prosto jest się przejechać - dodała.
- To prawda. Nasz wspólny przyjaciel, Duncan, przejechał się już na tym dwa razy. Przy czym rzeczywiście był lepszy od nas. A jednak los nie chciał mu sprzyjać. I dobrze, zabił moją dziewczynkę. Chciałem, żeby powiedział mi, gdzie jest Pozytywka i w jaki sposób rozbudzić Aliotha. Nie dowiedziałem…
- Co zrobić? Rozbudzić Aliotha? Czyś ty upadł na łeb? Poza tym, Moira żyje, ale jeśli nie ty ją zabrałeś, to gdzie do licha zniknęła… - mruknęła Harper.
- Nie powiedziałem, że jej nie zabrałem. Po prostu nie powiedziałem, że ją zabrałem. To brzmi skomplikowanie, wiem.
- Część wróżek też ponownie ożyła… Ale już nie są wróżkami… - dodała marszcząc brwi.
- Jak to się stało…? - Shane zerknął na nią ukradkiem. - To ty uczyniłaś? To dość duży cud… kto wskrzesił te wszystkie istoty? - zapytał, zawieszając na moment głos. Chyba już wcześniej wiedział o zmartwychwstaniu wróżek, jednak do tej pory głowił się na temat tego, jak do tego doszło.
- Powiem ci, jeśli powiesz mi, że Moira jest bezpieczna - powiedziała sprytnie wpadając na takie rozwiązanie z sytuacji. Harper próbowała dalej rozwiązać się.
To było jednak niemożliwe. Nie była w stanie przełamać tego, czym została związana.
- “Moira jest bezpieczna” - odpowiedział Shane. - Dopełniłem mojej części umowy, teraz twoja kolej - spojrzał na nią wyczekująco.
- Gwiazda to zrobiła - Harper odpowiedziała mu w takim samym stylu jak on jej. Nie zamierzała wyjaśniać mu nic więcej. Ani czy zrobiła to ona, ani czy ktoś inny. Spróbowała rozejrzeć się, czy mogła dostrzec cokolwiek, co by jej podpowiedziało gdzie była. Chciała wyjść z tego snu. Najlepiej w ogóle się obudzić. Zamknęła oczy i spróbowała je szybko otworzyć, jakby to miało ją obudzić.
Kiedy je otworzyła, cały świat płonął.
Podłoga, ściany, sufit, ich loża, jej ubrania… Mężczyzna obok również stał w ogniu. Alice spojrzała na swoje ciało. Z niego również wiły się języki płomieni. Nie czuła wcale bólu, jednak ten widok był i tak przerażający. Zwłaszcza, że nie mogła nic z tym zrobić.

Wnet spaliła się na popiół. A potem otworzyła oczy. Widziała przed sobą czerwień. Czyżby trafiła do piekła? To jednak była tylko ściana pomalowana na ten kolor. Alice spojrzała w bok… błyskawicznie rozpoznała ten pokój, kiedy tylko ujrzała, co znajdowało się w nim. Nie… jak się tu znalazła? Czemu znowu tu była?
Jej ciało bolało ją. Nie dlatego, bo ktoś ją zbił, lecz bardziej z niewygodnej pozycji. Jej głowa oraz ręce były uwięzione pomiędzy drewnianymi deskami. Stała w dybach. I czekała, aż przyjdą do niej mężczyźni.
Alice otworzyła szerzej oczy. Przed sekundą stała w płomieniach, które pożarły ją… Nie pierwszy raz. Od zetknięcia z Surmą i widzenia pożaru Oittaa, dość często śnił jej się ten motyw. Powrót do tego miejsca jednak… Był pierwszy raz, dużo częściej śniła śmierć Terrence’a. Ale ten pokój… Zadrżała, napinając wszystkie mięśnie. Szarpnęła się, chcąc uwolnić.
Zarówno w mroku była bezbronna i nie mogła nic uczynić, jak i w loży przy nieznajomym mężczyźnie… i to niestety nie zmieniło się za trzecim razem. Dyby trzymały ją mocno. Nie mogła nic uczynić. Choć bardzo chciała.
- Alice… - usłyszała męski głos. Zawołał ją melodyjnie. To zgrało się ze skrzypieniem otwieranych drzwi.
Wnet do środka wszedł Sharif Habid. Uśmiechał się do niej szeroko. Gdyby zrobić mu zdjęcie i pokazać przypadkowej osobie… najprawdopodobniej uznałaby, że to całkiem fajny i sympatyczny facet. Jednak rudowłosa wiedziała, kim był tak naprawdę. Aż za dobrze znała kontekst i okoliczności, w których uśmiech Sharifa się rozciągał. I nie znaczyło to dla niej nic dobrego.
Fakt, że była naga nie pomagał jej się uspokoić. Czuła zimny pot, który przyozdobił jej kręgosłup. Bała się i bez wątpienia nie była w stanie nad tym nawet zdołać zapanować. Habid w tym miejscu działał na nią jak mysz na słonia. Alice zaczęła drżeć i oddychać płycej. Zaciskała dłonie w pięści i mimo bólu karku i nadgarstków, próbowała za wszelką cenę wyrwać je z dyb.
- Już się szamoczesz… jak słodko - powiedział Sharif, podchodząc bliżej. - To jest miłe uczucie, czuć pod samą taką żywą, pełną energii osobę. Kiedy czujesz, jak próbuje z tobą walczyć… ale nie daje rady. Jesteś silniejszy i to wiesz. Zanurzasz się w poczuciu własnej siły i władzy… i łamiesz ją, tę drugą osobę… Łamię ciebie - rzekł i podniósł dłoń. Poklepał ją po głowie, jakby była jego dobrym, ulubionym zwierzakiem. - Jesteś gotowa na rundę drugą, zero? - zapytał.
Zaschło jej w ustach. Pochyliła głowę ile mogła, by tylko jej nie dotykał. Chciała uciec od jego dotyku. Splotła nogi w łydkach i ściskała w kolanach, przyginała je. Prawdopodobnie gdyby nie to, że była zakuta w dyby, siedziałaby teraz skulona, albo uciekła w kąt i była gotowa walczyć paznokciami, by tylko się do niej nie zbliżał.
- Nie… Nie dotykaj mnie… Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła. Spojrzała w górę i dokładnie to było w jej oczach. Lęk tak silny, że prawdopodobnie odgryzłaby mu rękę zębami, gdyby zbliżył ją do jej ust.
- Ja ciebie nie dotykam. Ja tylko cię sprzedaję - Sharif podniósł ręce do góry, jakby się poddawał. - Wczoraj de Traffordom, dzisiaj Douglasom - rzekł.
Alice spostrzegła, że do pokoju wszedł Arthur, Thomas i Robert, jej ojciec.
- Nastawiam minutnik - rzekł Habid. - Zagramy w grę. Przeżyje tylko ten, który najdłużej wytrzyma. Ten, który spuści się pierwszy, zostanie zabity. Ten, który drugi… odetniemy mu rękę. Opłaca się mieć kondycję, czyż nie? - zaśmiał się.
- Nie! Wypuść mnie! Nie zgadzam się! To jest moja rodzina, to porypany gnoju! - zawołała na niego. Chciała go zdenerwować.
- Żadna rodzina - Sharif machnął ręką. - Rodzina to otoczenie ludzi, z którymi dorastałaś i których znasz od dziecka. Wy jedynie macie wspólne geny. I tak nie zajdziesz w ciążę, bo już jesteś w jednej. Nie urodzisz więc bezmózgiego Downa. A w każdym razie nie z powodu kazirodztwa - Sharif zaśmiał się.
 
Ombrose jest offline