Kobold nie miał zamiaru odpowiadać na kolejne pytania. Gdy tylko doszedł do siebie, zaczął na powrót się wydzierać jakby go mordowali i miotać w krześle. Ktoś chwycił za jakąś brudną szmatę, chcąc zakneblować jeńca, ale Lymseia już tam była. Nóż wiedźmy błysnął jedynie, gdy ta przeciągnęła ostrzem po gadzim gardle i krzyki zaraz przeszły w bulgotania. Najemnicy stanęli wryci, wpatrując się w towarzyszkę.
-
Musimy iść - oznajmiła stanowczo. -
Wgłąb. Ktoś... coś tutaj jest. Musimy to znaleźć i znajdziemy odpowiedzi.
Grupa popatrzyła się jedynie po sobie, skonfundowana. Straton postąpił parę kroków do przodu i wyciągnął zwinięty dziennik, zapisany krwawo-atramentowymi wzorami przez wiedźmę. Położył oprawiony w skórę notatnik na stole i gestem przywołał resztę do siebie.
-
Te... znaki - machnął dłonią w stronę papieru. -
Czymkolwiek one są, Lymseia zobaczyła je w transie. Cokolwiek się tu zalęgło, musiało je jej zesłać. Musimy iść.
Musieli. Wiedzieli, że musieli, ale chwilowo uwagę pochłonęły strony ozdobione czerwono-czarnymi znakami. Caspar zamrugał i przeciągnął palcami w powietrzu, jakby próbując nakreślić jeden z nich. Wydawało mu się, że przypominają nieco smocze runy - były znajome, ale w ten dziwny sposób którego nie dało się określić. Czy już je kiedyś widział? Wydawało mu się, że tak i za nic nie mógł odgonić od myśli tego odczucia.
Płomień czuł ciepło bijące od paleniska. Tylko że palenisko było nieco za daleko, żeby odczuwał ten żar w zimnych podziemiach. Te dziwne runy i rysunki w dzienniku... Niektóre z nich przypominały mu stare zwoje, jakich naoglądał się w klasztornych murach. Próbował i próbował, ale pamięć zawodziła. A może widział je kiedyś w jonaszowych notatkach? Trzask drewna wyrwał go z zamyślenia i tiefling przysiągłby, że płomienie w palenisku zwinęły się w tak dobrze znany mu symbol jego boga. Aż przetarł oczy.
Zimno bijące od ściany było przyjemne, ale ciekawość zwyciężyła. Renrark wpatrywał się w lymseiowe szlaczki, już mając się odwracać nie widząc w nich nic ciekawego... Zamarł. Atrament wił się po papierze, kreśląc w górnym rogu stronicy symbol jego plemienia. Symbol, który miał na swej skórze od wielu lat. Zamrugał. Nie. Jednak nie. Łudząco podobny, ale nie ten sam. Tu zakręcał w złą stronę, tam linia szła pod złym kątem. Diabeł tkwił w szczegółach, ale mimo wszystko. Renrarka przeszły ciarki.
***
Musieli iść i poszli. Niektórzy poddenerwowani, niektórzy z duszą na ramieniu, a jeszcze inni - w osobie Lymseii - rozdygotani. Elfka była blada jak ściana i trzymała zabandażowaną dłoń blisko ciała, jeżdżąc po materiale palcami drugiej dłoni. Wydawała się przebywać myślami daleko od podziemnej kopalni, ale parła dzielnie przed siebie, trzymając się szeregu. Co i rusz tylko mruczała coś pod nosem.
Z komnaty “wejściowej” ruszyli śladami wyrytych w kamieniu szyn, ze Stratonem na czele. Korytarz szedł w dół, nie różniąc się za bardzo od tych już przebytych - i tutaj zryty kilofami kamień podtrzymywany był przez zakrwawione podpory. Zatrzymali się po parunastu krokach, gdy chodnik odbijał po łuku na lewo i dostrzegli lekkie, błękitne migotanie. Straton gestem dłoni wstrzymał towarzyszy i ostrożnie wychylił się za załom.
Grota. Korytarz przechodził w wielką grotę, uformowaną przez Matkę Naturę i wyrzeźbioną przez ludzko-krasnoludzkie narzędzia. Pół-elf ostrożnie ruszył przed siebie, z gromadką za plecami, ale zaraz ponownie zarządził przystanek. Cienka żyłka, rozciągnięta na wysokości stóp, wspinała się po prawej ścianie i znikała gdzieś za wejściem. Nie chcąc ryzykować, ostrożnie przestąpił nad zastawioną pułapką i ruszył dalej.
Rozpasła kawerna była imponująca. Sklepienie i ściany pokryte były fluorescencyjnymi porostami, będącymi źródłem zagadkowego migotania, podobnie jak sterczące z podłoża stalagmity. Kamienne formacje zdobiły przestrzeń, a na wprost wejścia dostrzec można było skalne podwyższenie, ozdobione naturalną (choć może i nie tak naturalną) balustradą. Ściany połyskiwały srebrzyście w wątłym błękitnym świetle, przyozdobione hakami i grubymi linami niewątpliwie używanymi przez górników. W ścianie naprzeciwko, przechodzącej w skalną półkę, wbite były proste drewniane drabiny, ale co tam się kryło, już nie byli w stanie powiedzieć. Do czasu.
Bełty i pociski świsnęły w powietrzu, przy akompaniamencie koboldzich krzyków. Gady, kryjące się za kamienną zaporą na podwyższeniu, zrobiły użytek z chwili zaskoczenia. Straton umknął za stalagmity, ściskając skrwawione ramię, a Gulbrek wyrwał bełt wbity w bok. Reszta najemników uniknęła uszczerbków na zdrowiu, skacząc ku schronieniu w postaci stalagmitów.
-
Rozmawiać! - usłyszeli krzyk z podwyższenia. Kobold-szaman ostrożnie łypał zza kamiennej balustrady. -
Negocjować?