Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-07-2019, 14:04   #247
sunellica
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację

Czarownik czuł jak jego ukochana się od niego oddala. Czy chciał, czy nie, nie mógł się wyzbyć uczucia jakby ją tracił. Z posępnym nastrojem wyszedł z ciasnego zaułka i ruszył do środka wieży, w której znajdowała się tawerna. Tutejszym dom hazardowy zupełnie nie przypominał tych jakie Jarvis znał.
Pomieszczenie było schludne i przytulne jak u kogoś w domu. Tutejsi gracze nie wyglądali, ani na zakazanych zbirów, ani na niebagatelnie bogatych, acz głupich jak kamień, dandysów. Ot… wszyscy byli ubrani „normalnie” i schludnie. Ich twarze były uśmiechnięte, głosy rubaszne i przyjemne w brzmieniu. Jedni grali w szachy, inni w karty. Były też kości, oraz jakieś dziwne plansze z czarnymi i białymi kamyczkami. Nic nie wyglądało „groźnie” i nie wydawało się, że można było tu stracić swój majątek.

Tylko nieliczni bywalcy zwrócili na gościa uwagę, ale tylko dlatego, że z nadzieją szukali jakiegoś kompana do partyjki. Kiedy magik ulokował się na jakiejś kanapie, dostał karafkę czerwonej jak wino herbaty oraz kilka kryształków cukru.
Minęła chwila we względnym spokoju, kiedy na zewnątrz minaretu rozległy się liczne krzyki, nawoływania i odgłosy rogów. Kilka pawi zaczęło się wydzierać, na co odpowiadały im ryki wielkich, drapieżnych kotów.
Zebrani w środku gracze obudzili się z letargu i zaczęli między sobą dyskutować, gdy tymczasem jacyś obcy wlewali się potokiem do karczmy, krzycząc w podnieceniu i pokazując za siebie. Natychmiast, nie wiadomo skąd, pojawiła się tablica na której ktoś kredą zapisywał jakieś numerki. Pojawiło się złoto i otwarło się przejście na schody, prowadzące na górę.
Czyżby Chaaya została właśnie tematem dzisiejszych zakładów? Bo mężczyzna nie miał złudzeń, że całe to zamieszanie spowodowane było jej osobą i czuł ból w sercu wiedząc, że nie mógł być obok, że nie mógł jej wspomóc swoją magią, bronią. Ba, gdyby mógł podrzucić jej Gozreha czułby się lepiej. Nawet jeśli ona sama nie lubiła jego eidolona, to ten wszak mógłby jej jakoś pomóc lub pognać do niego po pomoc. A tak… Jarvis mógł tylko patrzeć.
Patrzeć i postawić dziesięć złotych monet na Kamalę. Co prawda rozsądek podpowiadał by tego nie robić, ale serce kazało pokazać dumę ze swojej kochanki.

No i przegrał.
To znaczy nie on jeden, ale tak czy siak. “Łotrzyk” został rozłożony na łopatki przez niejakiego Farhada na którego tylko jedna osoba postawiła i zgarnęła niemal całą pulę złota.
Mieszkańcy zaczęli schodzić z piętra, żywo dyskutując i opowiadając sobie nawzajem to co widzieli na górze. Z tego co przywoływacz zrozumiał. Bardka była goniona przez dziesięciu strażników i w sumie została złapana na mecie.
- Tak blisko! Tak blisko! - krzyczał we wspólnym jakiś brzuchacz, pokazując między palcami pół centymetra. - Jeden cios i pach! Leży na ziemi. Eh… biedaczek, po cóż się tam pchał?
- No jak to po co? - żachnął się gospodarz, podkręcając wąsa. - Dla tawaif warto ryzykować życiem.
- A tam przyjacielu… może kiedyś tak, ale raj utracił najpiękniejszego z aniołków - odparł “znawca” pasjansa z drugiego końca sali.
Mężczyźni wspólnie mruknęli, dumając nad domniemanym “aniołkiem”, zanim emocje nie opadły na tyle, by ponownie rzucić się w wir gier.
Mag nie dopytywał o owego aniołka uznając od razu, że to jego Sundari. Bo któż to inny mógłby być?
Kocur zaś przyglądał się grom, niczym jakiś sfinks na wpół utkany z ciemności i ze świecącymi oczami. Od czasu do czasu drapał się za uchem… macką. Próbując zrozumieć zasady gry w czarne i białe kamyczki, których ciągle na planszy przybywało i to w całkowicie nieprzemyślanych miejscach.
Zaś sam czarownik nie skupił się na rozrywkach, zamiast tego planując własne sposoby na dostanie się do środka Pawiego Tarasu. Ruszył na górę, po drodze płacąc pięć złotych monet za wejście na piętra.
Schody z początku były zbudowane na planie kwadratu, ale gdzieś na trzecim poziomie zamieniły się w wąską spiralę, podczas której można było złamać nie tylko kostkę, ale i kark. Chłopak musiał więc trzymać się pięknie rzeźbionej, choć zakurzonej i nadgryzionej zębem czasu balustrady.
Im wyżej się wspinał, tym pomieszczenia stawały się coraz bardziej “dziksze” i niezamieszkane, przynajmniej przez ludzi.
Usadowiwszy się na samym szczycie, podziwiał piękną panoramę miasta, która niknęła w coraz większej fatamorganie, dając złudzenie, iż budynki pod nią były tylko iluzją. Powietrze zdawało się być jeszcze bardziej gorące niż kilka chwil temu, gdy żegnał się z ukochaną, a drobne ziarenka piasku unoszone na wietrze parzyły go w policzki. Ogółem tak jakby znalazł się w samym sercu piekła, które postanowiło właśnie dodatkowo rozpalić w piecu.

Teren zamtuza był ogromny, na tyle ogromny, że nie widział drugiego jego końca. Podejrzewał jednak, że był szczelnie okolony murem, choć wydawało mu się, że jedna ze ścian była wyższa i grubsza od pozostałych. Strażnicy spacerowali po obu stronach zwieńczenia, ci od strony miasta, patrzyli na ulice i przemieszczających się ludzi, ci od strony ogrodów kurtyzan, czujnie przeczesywali tajemniczy dla przywoływacza teren.
Jarvis naliczył się trzech dużych budynków, połączonych czymś na kształt korytarzy z dachem ale bez ścian. Było też pięć basenów w tym jeden tak wielki, że spokojnie mógłby być jeziorem. Był też labirynt z żywopłotu, gaj drzew ze wszystkich zakątków świata, grządki z kwiatami, alejki z krzewami, altanki, fontanny, pawie, tygrysy, więcej strażników i troche służby, która zajmowała się kwiatami. Ogółem… wejście na teren nie było problemem, a to jak się w nim poruszać.
Kochanek tawaif miał jednak czas… dużo czasu, na takie rozważania. Gdzie przejść, którędy pójść, gdzie dotrzeć. Podziwiając piękno tego miejsca, mógł poświęcić ten czas rozważaniom jak się dostać do środka i co czynić dalej. Odciągało to jego myśli od martwienia się o Chaayę, która gdzieś tam zapewne przebywała ze swoją rodziną.
Udało mu się ustalić kilka w miarę pewnych tras, ponieważ większość alejek była zatunelowana pnącym się kwieciem, więc ciężko było ocenić, czy któryś z nich nie jest ślepym zaułkiem.
Na pocieszenie jego nerwów, wydawało się, że strażnicy nie byli w żaden sposób zaalarmowani, nagłym pojawianiem się zaginionej mieszkanki. Główne wrota pozostały zamknięte, tak samo jak wejście do największego budynku, ani razu się nie otwarło, acz pilnowane było, aż przez sześciu mężczyzn.

Tymczasem jego rozmyślania przerwała czyjaś ręka, dość koścista w dotyku, lecz usilnie wspinająca się po jego łydce. Czyżby jakiś trup wylezł z szafy i tego nie zauważył? Cóż… był blisko, choć w tym wypadku to on zaraz będzie trupem, bo na udzie siedział mu małych rozmiarów, dziwny osobnik, grzejąc się w słoneczku.


Na dole Gozreh na swój sposób zabijał czas, w bezruchu i milczeniu obserwując grających. Przez to jego sylwetka, będąca nieco w cieniu, trochę się z nim stapiała.
- Interesująca gra - odezwał się w końcu, do dwóch mężczyzn grających w go.
- Na bogów! - Przeraził się jeden turbaniarz, rozsypując misterną mozaikę z kamyczków, jego towarzysz był w równym szoku, bo nawet nie mrugnął kiedy rozgrywka w której wygrywał została zniszczona.
- Duch! Ducha widzę! - Złapał się za głowę “bogobojny”, ale jego kumpel zaraz zbystrzał.
- Gdzie tam duch… gorąco jak w piecu, a więc to na pewno iluzja.
- Ani jedno, ani jedno, ani drugie... choć przy waszej wierze w reinkarnację teoretycznie jestem czyimś przodkiem - odparł uprzejmie kocur, nic nie robiąc sobie z ich wrzasków.
- Albo na odwrót - burknął ten bardziej wygadany, zabierając się do segregowania kamyczków, a jego kompan się głowił.
- To czym jesteś i co tu robisz?
- Metafizycznie rzecz ujmując zajmuję tu czas i przestrzeń. Praktycznie… Jestem strażnikiem mego pana. A ten akurat nie potrzebuje pilnowania w tej chwili - uprzejmie odpowiedział kot. - Symbolicznie, jestem pewnie przesłaniem dla kogoś od bogów… będąc niecodziennym widokiem.
- Meta… co? - Zdziwił się gracz z wyraźnym zakłopotaniem na twarzy. Chwilę podumał nim rzekł. - Skoro cie nie potrzebuje to nie jesteś strażnikiem, strażnicy przeca pilnuja cały czas…
- Jest z zasięgu moich astralnych mocy. - Gozreh z “kamiennym wyrazem pyska” dalej wciskał kit. - Więc go pilnuję.
- Aćha… - odparł nieznajomy w turbanie, jakby teraz wszystko stało się jasne i klarowne.
- Ruszże się babu… rozgrywka czeka - popędził go towarzysz, siorbiąc herbatę.
- Jar przyjacielu, nie bądź taki strofujący… dokąd się śpieszysz?
- Do wygranej - stwierdził oględnie, łypiąc nieprzychylnie na stwora. - A ty nie przeszkadzaj, bo popsułeś mi moją taktykę.
- Mam wrażenie, że jakbyś postawił kamyczek tu... twoja taktyka byłaby skuteczniejsza. - Eidolon uprzejmie wskazał macką jedno z przecięć linii.
Obaj mężczyźni wlepili spojrzenie w planszę.
- Hmmm nie, bo stąd ma szybciej do rogu planszy, więc ma mniej ruchów do zrobienia - wyjaśnił herbaciarz.
- Najlepiej jest zaczynać od środka - wtrącił się ten z turbanem. - I rozprowadzać się na boki.
- Granie w taki sposób nie jest przypadkiem przewidywalne? Jeśli przeciwnik wie, że zaczynasz standardowo, to wie czego oczekiwać. - Przywołaniec wyraził swoją mądrość niewzruszonym tonem.
- I o to chodzi - stwierdzili zgodnie gracze, uśmiechając się do siebie nawzajem.
- Wtedy łatwiej o pomyłkę, bo czujność przeciwnika jest uśpiona i można próbować go wziąć podstępem… czasem się udaje, czasem nie, ale dzięki temu rozgrywka jest taka pasjonująca - odparł poruszający się białymi kamyczkami.
- No nie wiem. Musiałbym przetestować z którymś tę teorię - odparł nie do końca przekonany Gozreh.
- Czemu nie zagrasz ze swoim panem? - zdziwił się ten mniej rozgarnięty z dwójki.
- Ma głowę w chmurach… obecnie burzowych - wyjaśnił kocur drapiąc się macką za uchem.
- To w takim razie zagraj za mnie, a ja popatrzę - zaproponował przyjaźnie mężczyzna w turbanie. - Co ty na to babu?
- Jedna partyjka nie zaszkodzi, ale i tak cię czeka powtórka, nie myśl sobie! - pomarudził drugi, na co ten pierwszy zbył go machnięciem ręki i szerokim uśmiechem.
- Dobrze… mogę spróbować - łaskawie zgodził się cieniostwór.

Na początku wszystko szło zgodnie z planem czworonoga. Zastosował swoją taktykę, a jego oponent swoją. Wkrótce się jednak okazało, że to mężczyzna zaczynał wygrywać, powoli zacieśniając zasieki wokół kamyczków Gozreha i zanim się ten nie obejrzał. Pach. Przegrał. Zabrakło mu miejsca i musiał się podłożyć pod wroga.
- W tej grze nie liczy się brawura… widzisz, w normalnej walce, zapewne byś wygrał ze swoim wojskiem, ale nie na ograniczonym terenie, po którym musisz poruszać się w ustalonym kierunku. Tu potrzeba cierpliwości i zachodzenia, zaczepiania i prowokowania do głupich pomysłów. Jeden zły ruch i koniec - wytłumaczył bez cienia wyższości jego oponent, a obserwator bił im obu brawo.
- To był tylko test… oczywiście. Takie sprawdzenie zasad. Nie na poważnie - odparł niby obojętnym tonem zwierz, choć ogonem bił na boki sygnalizując tym swoją irytację przegraną.
- Tak, tak… z pewnością, a teraz pozwolisz, że wygram trochę złota - mruknął spolegliwie mężczyzna.
- Aćha babu! Mój habibi, to chyba prędzej ja wygram! - Nakręcił się pan z turbanem i ochoczo zabrał się za segregacje pionków.
- Nie dość, że głupi to i ślepy, jarrr… czemu ja z tobą gram? - Teatralnie biadolił kompan, pomagając w oczyszczaniu planszy.
Kocur oczywiście udawał, że ni zauważyl tego docinka. Byłoby to poniżej jego godności. Był niewzruszony niczym skała. Skała, która przyczaiła się przyglądając ruchom swojego przeciwnika i planując na nim krwawą… no może nie bardzo krwawą, zemstę. Tylko pokonanie go przy najbliższej okazji. Możliwie jak najokrutniej… oczywiście zwyciężając z nim w tą grę.


Farhad wziął Chaayę w ramiona i nieodpowiednio długo przytulał do siebie. Nie sądził, że jeszcze w tym życiu spotka się ze swoją podopieczną, którą traktował jak własną córkę. Deewani zmiękło serce i instynktownie wtuliła się do swojego ulubionego strażnika. Była w domu… czuła to (zwłaszcza w poobijanych częściach ciała).
Przeszli ostrożnie korytarzami ogromnej posiadłości, nie zamieniając ze sobą nawet słowa w obawie, że ta piękna chwila mogłaby prysnąć i to wszystko okazałoby się snem.
Tawaif dostrzegła, że Pawi Taras był nieco opustoszały. Po salach kręciło się mało niewolników i służących, nie słychać też było głosów bawiących się klientów, ani śmiechu małych dzieci. Było to trochę dziwne, lecz nie było czasu na zastanowienie…

Do prywatnych pokoi nadobnej Laboni, jej wnuczka, weszła sama. W geście szacunku pod drzwiami zostawiła swoją pojemną torbę, wraz z butami i bronią, po czym ze strachem wślizgnęła się do środka. Dziewczyna była w takim stresie, iż miała wrażenie, że jej własne serce dzwoni echem w przestronnej sali, na której końcu znajdowało się wejście do kilku sypialni najstarszej i jedynej tancerki Pawiego Tarasu.
Ruszyła na miękkich nogach, niczym w omamach, szepcząc do siebie mantry, które miały zesłać jej odwagę. Dlaczego tak się bała? Przecież o niczym innym nie marzyła jak właśnie o tym, by ponownie spotkać się z kobietą, która była dla niej ideałem. Była jej matką i ojcem, była siostrą, nauczycielką, powierniczką… boginią.
NIE! Nie da rady. Zdradziła ją. Opuściła… nie była więc godna jej wspaniałomyślnego majestatu. Ona… nic nie warty śmieć, pyłek spod stóp najwspanialszej z najwspanialszych, najpiękniejszej z najpiękniejszych… nędzny robak.

Potężny portal, pod którego zwieńczeniem stała, otworzył się raptownie, a w progu stanął zaskoczony, młody mężczyzna.

Przez chwilę wydawało się brat nie poznał własnej, rodzonej siostry. Bardka nie miałaby mu tego za złe. Była chuda, z krótkimi, splątanymi włosami, z makijażem męskiej dziwki na twarzy, ubrana w łachmany pospólstwa.
- Kamala..? Kamalasundari? - Lakshman wyciągnął palce do ukochanej twarzy i dotknął jej skóry, która zachowała swoją dawną gładkość i miękkość. - Nie wierze… któż skrywa się pod tą potworną iluzją!
W kobiecych oczach wezbrały łzy, które nie trysnęły jeszcze niczym dwa drobne źródełko, gdyż kurtyzana wciąż była zdjęta lękiem.
- Laki… - wyszeptała błagalnie, wsuwając swoją buzię w jego dłoń. Głos odmówił jej posłuszeństwa, lecz chłopak przytulił tancerkę do siebie. Oboje chwile drżeli, powstrzymując płacz szczęścia i ulgi.
- Zmieniłaś się… jesteś taka… - zaczął. - Brzydka? - wtrąciła Sundari.
- Nie! Głupiutka… wciąż jesteś piękna, ale czy dobrze się odżywiasz… twoje piersi zmalały… i brzuch masz twardy, no i włosy… ah… czemu je ścięłaś? - Lakshman wziął w ręce twarz siostrzyczki i zaczął obdarowywać ją pocałunkami.
Rzecz niesłychana i mało odpowiednia dla tak bliskich więzów krwi, acz tu, na tych ziemiach, nie był to przejaw pożądania, a jedynie uczucia i czułości.

- Laaa? Co tam się dzieje? Czemu tu jeszcze jesteś?
Z wnętrza pokoju dobiegł głos, który Ferragus wnet rozpoznał i przez to wyrwał się z swoich “medytacji”. Był silny i orzeźwiający niczym wodospad, lecz melodyjny i dźwięczny jak wspaniale nastrojony instrument.
- Babciu! Masz gościa!… Nie zgadniesz kto do nas przyszedł! - Mężczyzna oderwał się na chwilę od swojej słodkości i zawołał za siebie. Chaaya spięła się obronnie i odsunęła od brata. Kręciło jej się w głowie, jakby conajmniej się czymś upiła i nie wiedząc kiedy przekroczyła próg.

[media]https://i.pinimg.com/originals/36/72/27/367227f562520e8c2eb76823266d9f28.gif[/media]

W odbiciu mozaikowatego lustra matrona dostrzegła nowoprzybyłego, a on ją. Młoda tawaif upadła na kolana, po czym zginając się w ukłonie, złożyła ręce przed sobą na ziemi i zaczęła bić czołem o podłogę.
- Wybaczmiwybaczmiwybacz… - mamrotała przy każdym uderzeniu. Laboni machnęła ręką, odpędzając krzykiem swojego wnuczka, który ulotnił się szybciej niż dżin z odkorkowanej butelki.
Wnuczka nie mogąc już powstrzymać łez, zaczęła płakać i szlochać, całkowicie zapominając się w błagalnych modłach o przebaczenie. Matrona podeszła do niej, a przy każdym jej kroku rozbrzmiewało ciche dzwonienie setek złotych dzwoneczków na jej kostkach, spódnicy, szalu i staniku. Babka stanęła nad wychowanką, tak, że palce jej stóp stykały się z palcami dłoni dziewczyny.
- Beta… beta… - odezwała się zdystansowania, acz nacechowanym czymś na kształt czułości, głosem. Bardka jednak nie reagowała, więc kobieta kucnęła i przyklękła przy niej, dotykając jej ramienia.
- Beta… dziecko… dziecinko…
- Wymaczmiwybaczmiwybaczmi - łkała Chaaya, czując ściskający ból w mostku.
- Spójrz na mnie. Podnieś głowę - rozkazała Laboni i jej wnuczka, wiedząc, że ta nie znosi sprzeciwu, posłusznie uniosła wzrok, wprost na czule uśmiechniętą twarz. Starsza kobieta nosiła na sobie znamiona upływającego czasu nadając jej lwich zmarszczek lub kurzych łapek wokół oczu, ale pomimo tych mankamentów, nie mogły odebrać jej niesamowitego piękna i niemal anielskiego majestatu. - Chodź do mnie dziecinko… przytul się do starej babki…

Panna rzuciła się w ramiona opiekunki, całkowicie tracąc kontakt z rzeczywistością. Czas jaki ze sobą dzieliły, zleciał głównie na płakaniu, obściskiwaniu się i wymienianiu się słownymi czułościami.
Kamala niemal nic nie pamiętała z tego okresu. Nie wiedziała kiedy matrona podniosła ją i asekurowała do kanapy, kąpiel i przebranie się w nowe, czyste ubranie również zostało wyparte, nawet to, że wypiła dwie karafki mango lassi nie zagnieździło się w jej pamięci, a przecież tak kochała mango. Jacyś ludzie przychodzili i odchodzili, coś do niej mówili, ale ulga jaka spłynęła na nią po przyjęciu przez mentorkę całkowicie przyćmiła jej zmysły.

Kiedy już oprzytomniała i zorientowała się, że jest sama i w nie swoim łóżku, a bardzo, bardzo boli ją głowa, postanowiła wyjść i poszukać kogoś do pomocy. Klucząc różnymi korytarzami, zastanawiała się, gdzie się wszyscy podziali. Pawi Taras zawsze był pełen gości, tętnił życiem, śmiechem i śpiewem. Różni artyści przychodzili prezentować swoje dzieła i kompozycje, sprzedawcy zachwalali swoje towary, starzy przyjaciele przychodzili poplotkować i napić się herbaty, dzieci sług bawiły się w ogrodach piszcząc i biegając jak małe żywiołaki szczęścia.
A teraz… cisza, pusto, tak jakby… niekompletnie? Gdzie się wszyscy podziali? Co się stało z tym miejscem?
Czyżby jej odejście położyło się cieniem na cały dom, czy może pustki te były wynikiem wojny?

- Zmieniło się tu, co? - Farhad odezwał się nagle zza jej pleców, aż Sundari wizgnęła i podskoczyła jak przestraszona wiewiórka. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i dołączył do swojej pani w spacerze. - Ta demoniczna armia dała nam ostro we znaki, ale nie martw się. Jesteśmy Dholianami, jakoś się z nimi uporamy, pewnie tak jak zwykle…
„A co jeśli nam się nie uda?” pomyślała smutno tancerka, nie zdobywając się jednak na komentarz.
- A jeśli nie… - odparł wojownik, przewidując jej słowa - to przynajmniej zginiemy podczas walki. Nie uciekniemy jak reszta. Słyszałaś historię tawaif z Zerrikanu?
- Nie…
- Gdy te łotry wdarły się do miasta z którego uciekli wszyscy, niczym szczury z tonącego statku, tawaif zdążyły zebrać dość artefaktów, by móc uwolnić ich moc i…
I wywołać potężną eksplozję energii, która wpierw rozszarpała najbliżej znajdujących się, a następnie wessała drugie tyle w potwornej implozji. Tak potężne wyładowanie magicznej mocy, mogło nie tylko zetrzeć na proch ciała, ale także i dusze.
- Czy one wszystkie… - Chaaya wsparła się na ramieniu towarzysza, czując, że zaraz zemdleje.
Strażnik zaskoczony taką bliskością i zuchwałością, milczał chwilę, zanim nie oswoił się z sytuacją.
- Wszystkie… Przez trzy dni i trzy noce, niebo nad Zerrikanem rozświetlone było różnokolorowym blaskiem magii. Piękny widok… ale i ściskający za serce.
Ruszyli dalej.

- Księżycowe Jezioro i Ognisty Wachlarz… również przestały już istnieć. Na pustyni zostały już tylko cztery domy tawaif, choć… może już trzy. Gwiazdograd od dekadnia nie daje znaku życia - wznowił opowieść Far, coraz silniej podtrzymując chwiejącą się bardkę.
Tymczasem z małej altany dobiegł ich cichy chichot dwójki dzieci. Były to dwie dziewczynki, mniej więcej w wieku sześciu lat. Z bogatego ubioru można było sądzić, że były tawaif. Włócznik widząc pytające spojrzenie złotoskorej, odpowiedział cicho i współczująco.
- To córki Chandry, Amanikarif i Farahsunitari… była z nimi w ciąży, kiedy ty…
Nogi dholiańskiej piękności ugięły się niebezpiecznie i spanikowany strażnik, złapał ją w pół i przeniósł do ciemnego pomieszczenia, gdzie podał jej dzban z wodą z którego się napiła.
- Odpocznij Chaaya begum… ja…
- Ile? - wychrypiała opętańczo kobieta. - Ile one…
- Dwanaście - odpowiedział Farhad. - Zaczekaj tu… przyprowadzę medyka.

Chaaya skupiła się na ziemi. Była zbyt zmęczona by płakać, nawet teraz gdy wiedziała ile czasu nie było jej w domu… ile miałby jej synek… gdyby żył.
„Straciłam sześć lat życia…” pomyślała załamana, siadając na ziemi pod kwiecistą ścianą. „Zmarnowałam sześć lat w piekle…”
~ Oj tam, oj tam… ja utknąłem na setki lat w Piekle, tym prawdziwym. A i jeszcze uwięziony byłem we własnym ciele. A nie rozpaczam nad tym co było.
~ Starzec zabrał się za “pocieszanie” w swój wyjątkowy sposób.
~ Czyli wiesz co to znaczy stracony czas i życie ~ stwierdziła pompatycznie, zdruzgotana tawaif.
~ Wiem, że roztrząsanie strat, samo w sobie jest stratą ~ mruknął w odpowiedzi smok. ~ Patrz w przyszłość dziecino, nie w przeszłość.
~ Powiedział ten, co wcale nie siedzi i nie planuje krwawej zemsty za wszystkie swoje cierpienia ~ sarknęła gniewnie dziewczyna. ~ W ogóle jakim prawem nie pozwalasz mi czuć smutku co? To mój smutek! I moje zmarnowane życie!
~ Za twoje cierpienia też mogę się zemścić ~ burknął obrażony Ferragus.
~ Przepraszam… po prostu… zostaw mnie samą, proszę… dobrze? Musze chwile pobyć w samotności.
~ Ja też muszę pobyć sam. Mam plany do zaplanowania. Światy do podbicia i ten tego… w razie czego… możesz pobyć sama obok mnie ~ mruknął antyczny gad.
Kurtyzana odetchnęła i oparła głowę o szafkę.
~ Dziękuję.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline