Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-07-2019, 07:50   #129
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
W DOMU ANGELO

Juan schował berettę za pas dopiero po tym jak Coco opuścił pomieszczenie. Podszedł do stolika na którym leżały noże i podniósł jeden z nich. Światło zamigotało na srebrnym ostrzu ciesząc oczy sicario.

- Tito, co to był za typ? - zapytał nadal bawiąc się ostrzem, po czym dodał - Srebro? Czyli coraz więcej legend się potwierdza. Srebrem można skrzywdzić wampira...bo po co innego dałby nam te zabawki….

- Wilkołaka. Srebrem można skrzywdzić wilkołaka, nie wampira. Na wampiry są kołki i czosnek. - Stwierdził Tito. - Wiedza z pierwszej ręki. Mam wnuki.
Wrócił do salonu i usiadł w fotelu przy którym została jego nietknięta szklanka z tequilą. - Typ nazywa się Coco. Pracuje dla Ko..Xot.. tego Wielkiego Łysego Złego, który nas przemienił i tytułuje się Mistrzem. Pamiętasz?

- I z tej prostej przyczyny ja już bym mu nie ufał - dodał od siebie Angelo, sięgając po kolejnego szluga.

- Angel, masz może czosnek w domu? - zapytał Juan zaintrygowany odpowiedzią Tito. Rzucił nóż na stół po czym wstał i poszedł do kuchni. Przeglądając szafki znalazł główkę czosnku. Zrobił wdech i wziął ją do ręki.

Poczuł intensywną woń, od której zebrało mu się na wymioty. Próbował powstrzymać nadchodzącą falę, ale nie dał rady, jak przy ostrej popijawie, kiedy już nie da się wyhamować. Momentalnie zakręciło mu się w głowie i wylał z siebie strugę - gęstą, czerwoną, jak rozwodniony kisiel żurawinowy. Wypuścił z ręki główkę czosnku i słaniając się doszedł do ściany, o którą się oparł.

- Puta - powiedział ocierając twarz z wymiocin. Pomimo tego, że dużo pił to od dawna nie rzygał. To nie było nic przyjemnego.

- Tito miałeś kurwa rację. Jebane gówno… takie nic i tyle problemów? Przecież to jakaś kpina… - kaszląc wrócił do kanapy, polał sobie tequili by przepłukać gardło i wypił duszkiem. Oddychając głęboko starał się dojść do siebie.

- Ktoś chętny żeby sprawdzić srebrne noże? Jeśli czosnek działa tak mocno to pewnie wystarczy drobne zacięcie żeby sprawdzić czy te ostrza mogą nam zaszkodzić. Mieliśmy być bardziej wytrzymali na rany więc pewnie zwykłe noże nie zrobią nam wielkiej krzywdy, ale te…?

Tito obserwował spektakl z czosnkiem z kamienną twarzą, lekko unosząc jedną brew w momencie kulminacyjnym.

- Myślę, że wystarczy autodestrukcji na jeden wieczór. - Skwitował nową propozycję eksperymentu, owijając jeden ze srebrnych noży w chustkę do nosa i wsuwając do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Poza wilkołakiem, zapewne zaraz zacznie polować na nas jeden z pracodawców, trzeba będzie zdecydwać czy w tym wariatkowie trzymamy z Wężem czy zębatym przyjacielem Coco z cmentarza. Nie mówiąc o tym, że mamy pewne sprawy gangu wymagające domknięcia. Kartel Sinaloa, Bracia Uccoz: teraz, z nowymi mocami i łącząc siły będziemy mogli podziękować skurwysynom za nóż wbity w plecy. Nie po to zwołałeś nas tutaj, Angelo?

Hernan chwycił za nóż, przyjrzał się swojemu odbiciu na lodowatej powierzchni ostrza po czym schował broń za pas spodni.

- Dlaczego ten pedzio mi się tak przyglądał? – zapytał po czym popatrzył na towarzyszy – Gdy polowałem na dziwkę Pizarro, odwiedził mnie Wąż. Powiedział, że ten nietoperzowy łeb nas wszystkich… no prawie, wszystkich wyrucha bez mydła jak tylko zrobimy to o co poprosił. Ostrzegł też, żeby nie pić krwi bo…kurwa zapomniałem ale, brzmiało to dość poważnie.
Hernan rozsiadł się wygodnie w fotelu, wykładając nogi na stół.
- Podoba mi się twój sposób myślenia staruszku. Trzymając się razem…z taki mocami….to miasto niedługo będzie nasze.
- Problem w tym, że nie jesteśmy jedyni. - Odparł Martinez, który przyglądał się Juanowi, powoli paląc szluga. - Właściwie, to na tle tych innych, obawiam się, że wciąż wyglądamy niczym płotki w oceanie pełnym rekinów.

Zrobił przerwę, zaciągając się papierosem i patrząc w oczy Tito, by dać mu znać, że pamięta o jego pytaniu.

- Są choćby wilkołaki. I są wykurwiście przerażające, a w dodatku cięte na... takich, jak my. Ale są też inne frakcje, mniej oczywiste. Nie wiem jak wy, ale ja nie czuję przywiązany do tego X...chujka, który przemienił nas, nie pytając o zdanie. Nie zamierzam robić dla niego roboty, tylko dlatego, że będę teraz rzygał za każdym razem, gdy powącham jebany czosnek. Jestem Wężem, to się nie zmieniło. I powiem wam co teraz my, Węże, powinniśmy zrobić - pomścić Psa, który bądź co bądź był naszym szefem, i wybrać nowego lidera. Tak będzie honorowo, tak zawsze się robiło, puta. Tylko, że to oznacza, iż potrzebujemy naszych chłopaków. Wszystkich. Bo idziemy na wojnę z Uccozami. - Znów zrobił pauzę i teraz spojrzał każdemu z kompanów w oczy - Znalazłem nam sojusznika, który też... potrafi trochę więcej. El Navarro chce przejąć miasto i szuka sojuszników przeciwko Uccozom. Nie tylko więc będziemy mieli okazję odegrać się za Psa, ale ugadałem się z nim tak, że w ramach gestu dobrej woli dziś nasi chłopcy wyjdą z kicia, dzięki układom Pacho. Tak więc bez zbędnego pierdolenia - Los Zetas chcą się z nami sprzymierzyć i dla mnie wygląda to sensownie. Jebać wilkołaki, wampiry i inne pierdolone gusła. Ja się pisałem tylko na bycie Wężem. I nim jestem. A wy jesteście moimi braćmi, puta!
Angelo skończył płomienną przemowę, gasząc peta w popielniczce.

Tito skinął głową.

- Zatem mam pomysł co możemy zrobić w ramach gestu dobrej woli dla nich. A przy okazji wyrównać rachunki. Pan Wąż Z Dymu zdradził mi miejscówkę ukrywania się ostatniego z braci Uccoz - stary gangster wyrecytował adres. - Wiem że ma tam ze sobą małą armię, ale nikogo z "supermocami". Możemy też liczyć na pomoc jednego z sojuszników Oszusta, takiego zegarmistrza co robi mechaniczne potwory z dzieci, długa historia. Przypuszczalnie jakiś przemieniony. Najemnik, niepowiązany z naszymi.. khem Mistrzami… o ile mi wiadomo.

Na chwilę zamilkł.

- Jeszcze jedno. Za tą informację obiecałem Wężowi dołączyć do jego durnej apokalipsy. Przypuszczalnie pojawi się gdy tylko skończymy, można ten fakt wykorzystać na różne sposoby. Myślę że obaj z wampirem z cmentarza cały czas gapią nam się na ręce, i może wtedy dojść do konfrontacji. Nie powiem wam po której stronie wtedy stanąć, nie ufam żadnemu z nich, ale nie możemy sobie pozwolić na brak jakichkolwiek sojuszników z Krainy Czarów. Będziemy musieli wybrać.

- Widzę, że dokładnie to przemyśleliście - odparł Juan - Zetas, Węże z dymu… Przypomnę wam tylko, że to przez tego dymnego jebańca zostaliśmy skonfliktowani z Uccozami i wciągnięci w tą czarodziejską zabawę. Myślicie, że uda nam się tak łatwo z tego wymiksować? Albo, że ten magik od Wampira, który był tu przed chwilą nie zniszczy nas bez problemu za takie nieposłuszeństwo?

- Tak samo może nas zniszczyć Wąż. - Tito wzruszył ramionami. - To w zasadzie niczym nie różni się od sytuacji przed przemianą, po prostu nad głowami siedzą nam teraz więksi gracze niż kartel Sinaloa czy Zetas. Jak zwykle trzeba wytypować zwycięską stronę i starać się być bliżej niej. Budować wpływy, zdobywać sojuszników, czasem wbić komuś nóż w plecy. Jak to w tej branży. Tak czy inaczej: Uccoz jest odpowiedzialny za śmierć Psa i będzie stanowił śmiertelne zagrożenie zostawiony sam sobie, gdy dowie się że nadal żyjemy.

- Jebany roller coaster mamy tu dawna. – Waknął Angelo - I to bez trzymanki. Uccoz nas wychujali i zabili naszego lidera. ja będzie trzeba zawrę pakt z samym Diabłem, żeby skopać im dupę.

Angelo nie należał do przesadnie emocjonalnych typów, ale kiedy się nakręcił, ciężko było go “odkręcić” bez prania po mordzie. Ci, którzy znali Martineza, wiedzieli, że właśnie przekroczył granicę. Piękniś wyszedł z roli amanta i ewidentnie chciał komuś zajebać. W słusznej dla siebie sprawie, oczywiście.

- Tito, jutro rano możemy dać cynk Los Zetas. Jak ich znam, nie będą czekać, za to pewnie będziemy im towarzyszyć w spuszczaniu wpierdolu Uccozowi... Nie to, żeby mnie to martwiło - Angelo zaśmiał się półgębkiem. - A co wy na to? - spojrzał na Juana i Hernana - Jesteście z nami, czy przeciwko nam?

- Wiecie Amigos że jesteśmy braćmi… Idźcie dowiedzieć się jak znaleźć Uccoza, a ja z Hernanem o ile się zgodzi pójdziemy sprawdzić temat tego wytwórcy naczyń. Nie podejmujmy pochopnych decyzji i nie wybierajmy stron dopóki nie spotkamy się wszyscy.

- Nie wiem czy to jest jeszcze czas na to by nie wybierać stron, ale... - Martinez zawiesił wypowiedź i spojrzał na Tito. Był w końcu najstarszym z Węży. powinien być najmądrzejszy. Przynajmniej w teorii.

- Nie, nie ma czasu, ja decyzję już podjąłem, wam radzę to samo. Tak, jesteśmy braćmi. - Tito spojrzał na Juana - Ale nie wydaje mi się żebyśmy jeszcze kiedykolwiek mieli okazję spotkać się wszyscy razem. Na chwilę obecną jest nas tylu ilu widzisz, inni może z czasem dołączą, a może wybiorą wierność swojemu nowemu Mistrzowi. WIEMY, gdzie jest Uccoz, nie wiemy jak długo tam zabawi, uganiając się za garnkami dla wampira tracimy cenny czas. Uważam, że powinniśmy zebrać takie siły jakie będziemy w stanie, zrobić szybki rekonesans, a następnie uderzyć szybko i bezlitośnie.


ŚWIT


Mazaltan budziło się do życia. Słońce wstawało nad wzgórzami, rozpalało niebo kolorami pasteli i złota.

Dla sicario na zewnątrz było, niczym flesz odpalony po oczach w ciemną noc. Przez chwilę nie widzieli niczego, oślepieni blaskiem halogenu, który wypalił im źrenice, a gdy oczy odzyskały zdolność widzenia … znikły powidoki. Te barwy, które otaczały ludzi, zwierzęta, budynki. Znów widzieli jak ludzie. Ułomnie. Bez głębi nocnych drapieżników.

Poczuli też nagłą słabość – nie jakąś przytłaczającą bezwolność, ołowianą ociężałość czy flakowatą ospałość, lecz takie … lekkie zmęczenie. I dopiero po chwili zrozumieli, że po prostu stracili swoje moce. Moce oraz siłę, szybkość, zwinność, refleks i kondycję. Dzień uczynił ich takimi, jakimi byli przed Objęciem Mistrza.

I nie wszystkim mogło się to podobać.


Javier Orozco


Słońce zapłonęło w najmniej oczekiwanym momencie – gdy Xavi chciał wypatrzyć tego, kto ukrywał lub czaił się w domu. A gdy brzask niemal wypalił mu oczy, usłyszał tylko trzask drzwi. Ktoś wyszedł na zewnątrz.

Gdy odzyskał wzrok, po kilku – może kilkunastu sekundach – zorientował się, że nie jest sam.

Wokół niego stało trzech motocyklistów z Aztec MC. Dwóch nie wiadomo jakim sposobem, znalazło się za jego plecami, jeden stał z przodu. Wszyscy mieli broń, a jej lufy skierowano w stronę Xaviego.

- Patrz, Paolo – rzucił jeden z nich – Grubas miał rację. To faktycznie ich meta.
- Znam go – rzucił inny zbir. – To ten pedzio, co uciekł od nas z klubu.
- Faktycznie. Miękki chujek, zobaczcie jak się kuli.
- Wiesz, gdzie pochowała się reszta twoich smętnych wężyków. Bracia Uccoz chętnie pogadaliby sobie z kilkoma z was.
- Pedzio nic nie powie – zarechotał któryś z motocyklistów. – Zobacz. Wygląda, jak gówno i śmierdzi jak gówno. Chyba narobił w gacie ze strachu/.
- Jak wszystkie Węże okażą się takimi smrodliwymi pizdami, jak ten facio, to robota będzie prostsza, niż się …

Nie dokończył. Javier poczuł, jak coś w nim pęka. Zrodzony ze strachu, wściekłości czy czegoś, czego nie potrafił nazwać gniew zasnuła mu wzrok czerwoną mgiełką. Nie gniew! Furia! Wściekłość! Żądza krwi! Mordu!

Rzucił się na nich z sykiem oszalałego kocura. Kompletnie nie kierując swoimi czynami. Nie poznając samego siebie. Strzelili do niego, lecz on nie zważał na te kule, które dziurawiły mi pierś, rozrywały ciało i wnętrzności. Dopadł jednego z Azteców, obalił na ziemię, wgryzł się w szyję, dusząc nagły wrzask gulgotem krwi. Życiodajna czerwień wlała mu się w gardło, zachlapała twarz, spływającą jego własną krwią pierś. Szarpał i gryzł, nie słysząc wrzasków przerażania tych, którzy wywołali tę furię, aż poczuł, że z obalonego motocyklisty uciekło życie. Poderwał się na nogi, gotów uciekać, zabijając każdego, kto stanie mu na drodze. Jeden z motocyklistów przypieczętował swój los strzelając w pierś Javiera. Zwracając uwagę rozszalałego żywiołu na pechowego strzelca. Skok. Obaleni.

Facet bronił się, jak szaleniec! Desperacko! Pistolet, który znalazł się między nim a hakerem gangu SV, a piersią Javiera strzelił dwa razy, z przyłożenia, robiąc kolejne dziury. Zęby Javiera znalazły drogę do gardła wroga. Zacisnął je, szarpnął otwierając kolejną rzekę krwi. Kąsał, podnosząc i opuszczając głowę w szalonym rytmie, jak złakniony krwi drapieżnik.

I wtedy trzeci napastnik strzelił mu w tył głowy z obrzyna. Pocisk zrobił swoje. Dosłownie zmiótł pół czaszki Javiera, rozpylając ją w drobnych kawałkach w promieniu kilku kroków.

Śmierć okazała się wyzwoleniem od męki tego, czym się stał. Czarnym, zimnym całunem, który otulił nieszczęsnego Orozco kończąc jego wędrówkę po tym świecie.


Alvarez Perez „Oreja”


Stary rupieć – o dziwo – odpalił, gdy tylko Ucho zwwarł w nim przewody. Kiedy wyjeżdżał nim na ulicę, własciciel pewnie jeszcze smacznie spał.

I wtedy wzeszło słońce. Oślepiając Alvareza na krótką chwilę. Na moment, który niemal zakończył jego przejażdżkę w rowie. Na szczęście jednak szybko wzrok powrócił do normy. Tej ludzkiej – pozbawionej powidoku tego, co z braku innej nazwy, można było nazwać aurą. Ucho poczuł, że traci swoje moce i traci możliwość kontaktu z Mistrzem. I świadomość tego, co było dla niego nieprzyjemnym odkryciem, przerażała go.

Wziął się jednak w garść i realizował podjęty zamiar.

Pojechał pod kuchnię dla ubogich, którą prowadził Alfredo de Burto. Czy też raczej Elijah de Morte. Nie miał pojęcia czy o tej porze kogoś zastanie na miejscu.

I nie zastał.

Kuchnia, zlokalizowana w starym, podupadającym budynku, otwierała się o 11:00, co jednak oznaczało, że pracownicy i wolontariusze przygotowujący posiłki pojawią się gdzieś za godzinę, półtorej.

Nie musiał jednak zbyt długo czekać, kiedy zobaczył mężczyznę o szczupłej, gibkiej sylwetce i gładko wygolonej twarzy wzbudzającej zaufanie. Mężczyzna miał ciemne włosy, które związywał w modny dawno temu koński ogon. Coś w jego postawie, spokoju i pewności ruchów, wzbudziło niepokój Alvareza. Miał fart. To był ten słynny zabójca, o którym mówił Mistrz. Ten, który wie o całym tym nadnaturalnym szajsie.



RESZTA GANGU

Reszcie gangu SV słońce nie poraniło oczu, ale zauważyli, że po jego pojawieniu się nad światem stracili nie tylko swoje moce, ale też zdolność widzenia aury. Stali się zwykłymi sicario, jakimi byli przed tą całą awanturą z Uccoz.

Decyzje nie zostały w pełni podjęte.

Telefon Angelo zadzwonił powodując, że zastygi ze zdziwienia. Angelo spojrzał na wyświetlacz, ale numer nic mu nie mówił. Odebrał.

- Angelo, amigo – poznał głos Pacho. – Mamy fiuta, który zgasił wam Psa. To niejaki Teo Isidro.

Znali Teo. Był jednym z cyngli Uccozów. Szef kilkuosobowego gangu z obrzeży miasta „El Coyo”. Ambitny, ochraniał dealerów kartelu, pomagał zbierać haracze i utarg. Drogi SV i El Coyo nie przecinały się chyba nigdy. Obie grupy działały w rożnych branżach i po przeciwnych stronach Mazaltan.

- El Coyo dogorywają teraz w swojej melinie w dzielnicy La Sirena. Ostatni dom na ulicy Tiburón, na rogu z Camarón. Taki niebieski. Większość jest zrobiona na miękko. Ale nie wiey ile tam pobędą. Bawcie się dobrze.

La Sirena.

Slumsy.

Jedne z wielu, jakie otaczały Mazaltan. Miejsce, gdzie lokalna policja zajeżdżała tylko po łapówki. Idealnie położone. Na uboczu. Blisko miejsc, gdzie można było dość łatwo pozbyć się ciała – krzaków, zatoki, wody, lasów.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 21-07-2019 o 16:53.
Armiel jest offline