Początek podróży nie był taki zły. Przesiedleńcy nie sprawiali aż tylu kłopotów, ilu spodziewał się Garran i nawet pogoda wydawała im się sprzyjać. Oczywiście, nic co dobre, nie może trwać wiecznie. Uwagę medyka przykuły powtarzające się przypadki złego samopoczucia u eskortowanych ludzi. Nie zdążył jednak ani pomóc chorującym, ani pomyśleć do końca zdanie „Oby to nic poważnego nie było”, gdy pojawił się problem wymagający natychmiastowej interwencji.
- Ogry? Czterech? Ogrza ich mać... Pewnie niedobitki jakiegoś oddziału albo najemnicy. – Krasnolud zerknął na Bretończyka zakładającego już pancerz. – Szykuj się, szykuj, ale poczekaj, zanim ruszysz do boju. Widziałem, jak jeden taki rozerwał człowieka na pół, a drugi tak wgniótł zbroję rycerza, że trzeba ją było z niego ściągnąć razem z ręką. Może po prostu przejdą.
Medyk sam nie wierzył w to, co mówi. Jean-Luc też nie, i w krótkim czasie zrekrutował mały oddział.
- Wyślijcie łuczników na boki, między drzewa, niech mają czyste pole do ostrzału. A wy w karawanie, mordy w kubeł! Nie piskać mi tam, pilnować swoich, nie prowokować bydlaków! Będzie dobrze!
Garran może i nie brał bezpośredniego udziału w bitwach, ale swoje w wojsku przeżył i trochę doświadczenia zdobył. Rękę oparł na toporku włożonym za pas na biodrze. Miał nadzieję, że nie będzie musiał go wyciągać.