Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-07-2019, 19:30   #94
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 23 - 1940.III.18; pn; przedpołudnie; Wilhelmshaven

Czas: 1940.III.18; pn; przedpołudnie; godz. 09:30
Miejsce: pn - wsch III Rzesza; Wilhelmshaven; kawiarnia “Oldenburger Grenze”
Warunki: ciepło, jasno, sucho, wnętrze kawiarni, na zewnątrz ziąb i pochmurno



George Woods (W.Pawłow)



George przyszedł do kawiarni jaką wczoraj wyznaczył na spotkanie jako pierwszy. Przynajmniej z ich trójki alianckiej tajnej agencji w samym środku Rzeszy. Okazało się, że nie ma tutaj kelnerek za to jest bar i barman gdzie można było sobie coś zamówić. A jego szczątkowa znajomość języka tubylców pozwoliła mu coś zamówić.

Czekając na pozostałych miał czas aby jeszcze raz przemyśleć wczorajsze przypadkowe spotkanie w całkiem innym lokalu chociaż w tym samym mieście. Spotkanie z dwoma Azlatczykami jak się okazało w rozmowie. Pierwszą ich reakcją na francuską mowę było kompletnie zaskoczenie. Widocznie w ogóle nie spodziewali się tutaj Francuza.

- Francuz? - zapytał ten starszy w ramach powitania. Był tak zaskoczony jeden z drugim, że w pierwszej chwili nawet nie odpowiedzieli na pytanie o postawienie piwa czy możliwość dosiądnięcia się. No ale później poszło już łatwiej.

- No pewnie, siadaj. Francuz? To od kiedy tutaj jesteś? Przecież mamy wojnę. Jak przejechałeś przez granicę? - obaj Alzatczycy wydawali się zdumieni tym nagłym pojawieniem się gościa zza zachodniej granicy. Widocznie nie mogli przejść nad tym do porządku dziennego.

No ale pomimo tego pierwszego zaskoczenia potem rozmowa jakoś się potoczyła całkiem sprawnie. “Francuz” dowiedział się właśnie, że obaj mężczyźni pochodzą z Alzacji. Która przez tą cholerną Polskę znalazła się już nie tylko po drugiej stronie granicy ale i po drugiej stronie frontu. Starszy miał na imię Eugene a młodszy był jego synem i nazywał się Eric. Obaj przyjechali do pracy za chlebem i pracowali w stoczni. Eugene w czasach wielkiego kryzysu a Eric w zeszłym roku. Według ich relacji ojciec po kilku latach prawie stałego pobytu w Niemczech już całkiem nieźle mówił po niemiecku no ale Eric dopiero go szlifował więc wciąż z miejsca było widać, że jest obcokrajowcem. A do tego francuskojęzycznym.

- Już gorzej to chyba tylko jakbym był Polakiem. - westchnął rozczarowany, młodszy ze stoczniowców. A ten starszy to na oko wydawał się być podobny wiekiem do Georga. Niemieccy koledzy chyba mu dopiekli z powodu jego braku aryjskości i słabej znajomości niemieckiego.

Obaj też prawie nie mieli wiadomości co się działo z ich rodzinami po francuskiej stronie granicy. Przez linię frontu listy nie docierały albo docierały z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Eric gryzł się bo zostawił młodą żonę w ciąży a wyjechał przecież aby zarobić i odłożyć na nowe życie. I nawet nie wiedział czy ma syna czy córkę no i czy wszystko w porządku w domu co dodatkowo podkopywało jego nastrój. Nawet byłby skłonny rzucić to wszystko no ale przez tą cholerną, bezsensowną wojnę no nie było to możliwe. A zostanie też nie było przyjemne. Jako obcokrajowca o dość krótkim stażu traktowano go podejrzliwie jak jakiegoś szpiega czy sabotażystę. Majster zdawał się nie dostrzegać, że stara się jak i inni koledzy a nawet więcej. Tylko robił złośliwe, głupie uwagi jakby Eric był francuskim szpiegiem co nie było ani miłe ani przyjemne. No a po pracy zwykle w tamtym lokalu gdzie ich “Fabio” spotkał wpadali na piwko czy dwa ta na opłukanie gardła i zdrowy sen. Nawet zaprosili sympatycznego krajana jakby był jeszcze w mieście to aby wpadł jeszcze pogadać.



Noémie Faucher (E.Smets)



Panna Smets nie miała jakichś większych kłopotów ze zdobyciem ochotnika któremu powinno wydawać się, że to zdobył ładną dziewczynę na jedną noc i w ogóle jest mistrzem podrywu i uwodzenia. To nie było zbyt trudne gdy się miało taką aparycję jak panna Smets a do tego było się pozbawioną męskiej opieki panną. Do tego bez obrączki czy pierścionka zaręczynowego co tylko potwierdzało jej wolny status. Sztuka flirtu też jej na pewno w tym pomogła więc z Karlem całkiem szybko udali się do pokoju hotelowego.

No ale gdy zostali z Karlem sami etap wydobywania z niego informacji poszedł Faucher o wiele gorzej. Głównie dlatego, że niemiecki marynarz nie po to przyszedł w wieczorne odwiedziny do uroczej panny aby bawić się w jakieś pytania i zgadywanki. - Co? No coś ty, przecież wiesz po co tu żeśmy przyszli! - zirytował się gdy te obiecane karesy coś się opóźniały.

Ale mimo wszystko Noeme udało się czegoś dowiedzieć. Trochę od Karla a trochę jeszcze wieczorem w nocnym klubie. Lotnicy? Nie, marynarze z Kriegsmarine nie zadawali się z “chłoptasiami grubego Hermana”. Wydawało się, że marynarze traktują z pogardliwą ironią lotników z sił powietrznych i nie mają o nich zbyt dobrego mniemania. Kto wie, czy gdyby zamiast nich nie siedzieliby lotnicy Hermana to czy podobnie nie gadaliby na marynarzy albo czołgistów.

A marynarze właśnie pili za poległych towarzyszy. Zostali zabici przez jakieś ścigacze Brytoli. Nikt się ich nie spodziewał tak blisko niemieckiego brzegu. To skandal! Ktoś powinien coś z tym zrobić! Tych cytryniarzy trzeba nauczyć moresu! W kościele garnizonowym trwała właśnie msza ku ich pamięci a potem miał być pogrzeb. Z ich jednostki poszła już delegacja no ale dla każdego nie starczyło miejsca więc przyszli tutaj. A nocna przygoda z Karlem zakończyła się dzisiaj rano gdy jeszcze jak było ciemno zerwał się aby zdążyć przed końcem przepustki do swojej jednostki.



Kenneth Hawthorne (T.Allemann)



Szwajcarowi poszło całkiem łatwo wmieszać się w kościelny tłum. Było już ciemno i na zewnątrz, w zaciemnionym mieście a i wewnątrz świątyni panował półmrok. Do tego brytyjski agent był ubrany podobnie w płaszcz chroniący przed słotą i kapelusz jak większość mężczyzn. Ale widział też, że spora część jest w mundurach. Najwięcej z Kriegsmarine ale widział też przedstawicieli lotnictwa, armii lądowej czy marynarki handlowej. Widział też opaski partyjne czy brunatne koszule i cała masa przedstawicieli aparatu państwowego.

Msza była bardzo uroczysta. Na honorowym miejscu spoczywał rząd trumien przykrytych czerwonymi flagami z czarnymi swastykami. Kapłan który prowadził mszę odprawił ją dość standardowo chociaż bardzo uroczyście. Mówił o dumie, o żałobie, o dzielnych, młodych Niemcach którzy złożyli najwyższą ofiarę z rąk podstępnego wroga. Ale gdyby nie kolor flag i mundurów Kenneth jeszcze mógłby się doszukać wielu podobieństw z podobnymi uroczystościami po stronie aliantów. Pogrzeby wydawały się pod tym względem łączyć te trzy kraje tak samo jak wojna, zaciemnienie miast czy nieprzyjemna pogoda.

Z tego co się dowiedział polegli marynarze należeli do zatopionej ostatniej nocy jednostki Kriegsmarine. Do trałowca który chronił niemieckie wybrzeże przed brytyjskimi okrętami podwodnymi i minami. Po to by Niemcy mogli w spokoju łowić ryby i prowadzić handel z zaprzyjaźnionymi państwami.

Po mszy oczywiście było zaplanowane przejście na cmentarz aby złożyć trumny do grobów. Szczerze mówiąc to biorąc pod uwagę raczej zimową porę może można było jeszcze zrozumieć, że pogrzeb odbywa się po ciemku. Ale po wyjściu z kościoła okazało się, że przygotowano pochodnie, orły i sztandary Rzeszy. A kondukt żałobny z iście niemiecką precyzją przekształcił się w marsz narodowosocjalistyczny. Zupełnie taki sam jak czasem można było zobaczyć w kronikach filmowych. Tylko pierwszy raz Kenneth miał okazję uczestniczyć w takim wydarzeniu osobiście!

Wrażenie marszu przy pochodniach gdy panowały nocne ciemności i ziąb był iście upiorny. Zaciemnione miasto wyglądało jak bezludne. Jakby wszyscy mieszkańcy wyszli pożegnać w ostatniej drodze swoich poległych bohaterów. Do tego na czele szła orkiestra Kriegsmarine grając marsze żałobne. A całość wydawała się jak na scenerii dna mrocznych kanionów jakimi maszerowano przy świetle pochodni. Wszystko wydawało się jakieś mistyczne i odrealnione, jakby nie działo się naprawdę. Ale przecież działo. I nawet Kenneth mógł się poczuć jako kolejny element tej wielkiej masy z jaką szedł z wolna w kierunku cmentarza.

Ale na cmentarzu to już zupełnie wyglądało na zjazd narodowych socjalistów. Flagi, mundury, orły, ciemna noc i magia twarzy oświetlonych pochodniami. Wspólne pieśni, okrzyki pomsty na podstępnego, bezwzględnego wroga. Wezwania do walki do ostatniego tchu. Jakiś partyjniak przejął dowodzenie nad tą ceremonią i to z widoczną wprawą. Kompletnie spychając rolę kapłana jako zbędny dodatek i przeżytek dawnego, hańbiącego wszystkich Niemców czasu. Teraz nie było już Niemiec! Była Rzesza! Tysiącletnia! Był Fuhrer! Był naród! Była krew i walka do ostatecznego zwycięstwa.





Ein Volk! Ein Reich! Ein Fuhrer!
Ein Volk! Ein Reich! Ein Fuhrer!
Ein Volk! Ein Reich! Ein Fuhrer!



Porwany płomienną przemową tłum skandował bojowe hasła gotów do wszelkich ofiar i poświęceń. Pozdrawiał swoich poległych bohaterów i swojego Fuhrera faszystkowskim pozdrowieniem. Wydawało się, że ludzi ogarnęła jakaś ekstaza. Jakby im teraz wskazać namacalnego wroga zapewne bez większego namysłu rzuciliby się aby go rozszarpać. A na czele tego zgromadzenia stał ten facet w ciemnym ubraniu i swastyką na ramieniu.

No ale to było wczoraj. Ostatniej nocy. Dziś był kolejny dzień. Tym razem o pochmurnym poranku chociaż chyba tak samo słotny i chłodny jak ostatni wieczór. Kenneth gdy odwiedził umówioną kawiarnię okazało się, że z całej trójki przybył ostatni.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline