Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-07-2019, 16:03   #250
sunellica
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację

Rozmowa nie przebiegła tak jak myślała. Choć jeśli zapytać Kamalę czego właściwie oczekiwała od ponownego spotkania z nauczycielką, zapewne nie umiałaby odpowiedzieć.
Nie wiem… czegoś…
Czegoś w jej stylu?

Ale czymże był styl Najpiękniejszej z najpiękniejszych? Kim była prawdziwa kobieta, skrywająca się pod imieniem Pełnej gracji i wdzięku? Nawet jej własna wnuczka nie wiedziała. Nawet córka nie.
Laboni była zagadką. Intrygantką. Trudną łamigłówką. Inteligentnym i przebiegłym hazardzistą, który potrafi oskubać Fortunę z całego szczęścia. Prawdziwą pułapką i śmiertelną trucizną.
A teraz została do tego władcą państwa.
Jak i kiedy? Sundari bała się pytać. Gdy tylko próbowała się nad tym zastanowić, ogarniał ją niepokój i strach. Oto zwykły pionek na szachownicy, zaczyna lękać się o swoje losy, zdając sobie sprawę z tego jak niewiele znaczy w tej grze.

„Idź i oznajmij wszystkim, że wróciłaś.”

Kobieta wyszła na palące słońce i uniosła jasne oczy ku błękitnemu niebu, które w mig ją oślepiło. Z miejsca w którym stała, nie dało się dosłyszeć dźwięków z miasta, zupełnie jakby teren zamtuza znajdował się na wyspie, a nie w centrum wielkiego imperium. Czy zawsze tak było? Tego nie pamiętała.
Nie zarejestrowała także, kiedy przeszła przez ogromną posiadłość i weszła w dawno nie uczęszczany korytarz prowadzący do prywatnych komnat. Jej komnat.
Wszystkie drzwi były zamknięte na klucz, który wisiał na złotym haczyku na bramie - istnym, misternym portalu, prowadzącym do tajemniczych zakamarków życia prywatnego Chaai.
Starzec dostrzegł nad wejściem boski wizerunek, groźnego i bezlitosnego władcy życia i śmierci. Ogień. Życiodajna siła. Śmiertelna pułapka. Nieprzewidywalna, nieokiełznana i chaotyczna moc wszechświata, która potrafi jednego dnia obdarować zbytkiem, a drugiego strącić wiernego na samo dno nieszczęścia.
Jego pustynna nazwa była prawdziwym twisterem języka, nie wspominając o tym, że smok miał ważniejsze sprawy na głowie niż zapamiętywanie czternastosylabowego imienia, kogoś kto i tak go nie obchodził.
Dla niego bowiem nawet smoczy bogowie byli tylko siłami do zignorowania.

Przejście przez święty próg nijak nie wpłynęło na dziewczynę, która brodząc w kurzu i pyle minionych lat, zaglądała do sal, wnęk, przejść, skrytek i sypialń. Wszystko tak jak zostawiła, leżało nietknięte na swoim miejscu. Zapomniane. Opuszczone. Spalone ognistymi powiewami rozgrzanego powietrza. Farba wyblakła i skruszała. Tapeta wypłowiała. Posadzka zmatowiała. Drewniane meble pociemniały od warstw kurzu, a puszyste dywany zbiły się i ukryły pod piachem.
~ Mogliby tu regularnie sprzątać ~ wtrącił naburmuszony smok.
Dawny dom tawaif wyglądał jak cmentarzysko wspomnień. Co prawda nieco zamieszkany, bo tu i tam jakiś skorpion przetruchtał zygzakiem z pokoju do pokoju lub jaszczurka dotąd nieruchoma i w pełni stopiona z tłem ściany, otwierała ciekawskie ślepię, by obejrzeć przechodzącego intruza.
- Zobacz Staruszku - odezwała się na głos dumna pawiczka, pokazując palcem co ciekawsze części swoich włości. - Tu zazwyczaj przesiadywałam z Saadem i omawiałam przeczytaną literaturę, a tam miałam rozpostarty wielki hamak na którym wylegiwałam się po wielogodzinnych treningach z Laboni. O… a tam, tam na tej ścianie najczęściej kochałam się z Ranveerem. Zabawne prawda? Tyle wygodnych miejsc do wyboru, a my robiliśmy to pod ścianą.
Tam są moje trzy łaźnie, a tamtędy wyjdziesz na mój prywatny ogród z fontanną i basenem. Popatrz z tego pokoju widać gaj oliwny, a w tym kącie chowałam się przed gniewem mojej matki. Za regałem jest szczelina w ścianie, która prowadzi do pokojów moich sióstr, które podglądałam gdy miały kochanków…
~ Tak. Tak. Urocze. ~ Czerwony był na tyle łaskawy by udawać zainteresowanie i potakiwał co chwila.

Z niewiadomych przyczyn, opowieść o swoim dawnym życiu przynosiła bardce wiele radości. Pokazywała więc wszystko. Miejsca w których stali strażnicy, sypialnie służby, gdzie i o której godzinie , przez otwarty dach lub nieoszklone okna, wpadało światło słońca. Altanę w ogrodzie, gdzie zamykała się przed światem i widok na mur skąd obserwowała Farhada. Swoje dziecięce zabawki, niczym wojenne trofea. Flakony z kosmetykami, kufry pełne złota, biżuterii i klejnotów. Magiczne cacuszka. Szafy z ubraniami. Biblioteczkę, a nawet kaktusika w doniczce, który jakimś cudem, nadal był zielony i kwitnący.

- Moje pierwsze Ghungroo… - wyszeptała z czułością i łzami w oczach, siadając na niskim taboreciku, przed sekretarzykiem o wielkim lustrze, gdzie rozłożone były sznury przeróżnych dzwoneczków. Złote, srebrne, szklane, duże, małe, o różnych barwach dźwięku. Bo nie każdy „dzira dzira” jest taki sam. To instrumenty z których można zbudować orkiestrę.
Dla ogromnego gada każdy dzwon brzmiał tak samo, czy to duży kościelny, czy malutki u szyi krowy. W głowie tancerki czuł jednak różnice, tutaj, w jej ciele, wszystkie te „dziry dziry” były inne. Jedne proste, inne wyszukane, podniosłe, ciche lub głośne. Ciężkie jak tupanie butami lub lekkie niczym krople spadającej wody. Jedne szeptały miłosną pieśń, a inne krzyczały niczym przerażone czaple podrywające się do lotu. Ich dźwięki rozbrzmiewały obrazami i porywały serce. Słysząc je chciało się wyruszyć na wyprawę, rzucić się w wir przygodzie, tańczyć i płakać, radować się i zawodzić.
Żyć.
Tak, to chyba najlepsze określenie.


Nie wiadomo kiedy, jak i skąd, do pokoju wkroczyła młoda, drobna i okrąglutka od zaawansowanej ciąży niewolnica. Dziewczyna góra piętnastoletnia, pomogła kurtyzanie udrapować sari, przedłużyć włosy specjalnymi doczepami, udekorować fryzurę świeżymi girlandami kwiatów i pomalować pędzelkiem czerwone obwódki wokół stóp oraz wielkie kropki na wewnętrznej stronie dłoni. Następnie zostawiła tawaif w spokoju, by ta mogła przywdziać biżuterię i zawiązać na kostkach swoje dzwonki. Na koniec, Chaaya umoczyła wszystkie palce (u rąk i stóp) w czerwonej farbie i odczekała, aż wyschną.
Była gotowa.

[media]https://i.pinimg.com/originals/5c/e5/48/5ce548f4149b76d74358ed293f7bde52.jpg[/media]

Sala w której prowadzono wirtuozyjne spektakle, była przestronnym, zbudowanym na planie siedmioramiennej gwiazdy budynkiem o wysokim suficie zwieńczonym misternie wymalowaną, w firmament niebieski, kopułą.
Kobiety, mężczyźni i dzieci, widownia… rodzina, rozsiedli się w prywatnych i wygodnych rozgałęzieniach dookoła sceny, która znajdowała się na samym środku. Kolorowe ptaszęta jakimi jawiły się kurtyzany, przyglądały się tancerce z mieszaniną zainteresowania, miłości ale i… kpiny. Ich bujne biusty drżały w ironicznym śmiechu, pełne, karminowe usta, rozciągały się w dwulicowych uśmieszkach, a spojrzenia strzelały na boki niczym bicze. Mężczyźni, smagli i ciekawscy, o cielęcych oczach i szerokich, nieskalanych kłopotami uśmiechach, popijali wino w pełnej ekscytacji ciszy. Dzieci, nieliczne, czy to służby czy innych kurtyzan, nie do końca wiedziały co tu robią i dlaczego ta obca kobieta, która dotychczas nie istniała w ich życiu, nagle się pojawiła i zajęła tak zaszczytne miejsce, jakim była scena tancerki. Słudzy, ci starsi pamiętający Rozbrykany Promyczek Słońca Laboni, otwierali szeroko oczy w zdziwieniu i trwodze, ci młodsi byli bardziej zakłopotani, gdyż zapewne nigdy nie widzieli tańczącej tawaif.
Chaaya pojawiła się przed muzykami, jedynie w towarzystwie służek, które miały robić za taneczne tło. Bez słowa zajęła swoje miejsce, tak naturalnie i swobodnie, jak gdyby nigdy nie opuściła tego miasta.
Spojrzała w górę, na zwieńczenie swojego malutkiego świata i spojrzała w jasne niebo płynące lazurową farbą oraz błyszczące szklanymi mozaikami w szafirowo złotych kolorach. Na piętrze, za przepierzeniem znajdowali się inni mieszkańcy Tarasu, którzy nie mieli dość odwagi by zająć dawne miejsca nawabów - niewolnicy i strażnicy.

Po niedługiej chwili zeszła się cała orkiestra ze śpiewakami. Byli to sami mężczyźni. Starzy, ślepi, lub nieprzyzwoicie młodzi, przypominający niemal dziewczynki. Usiedli w ciszy na poduszkach pod ścianą, po czym zaczęli stroić swoje instrumenty i testować głosy.
Bardka stała nieruchomo, wciąż wpatrzona w niebo, nie zważając na gęstniejącą krępację ze strony wygodnickich sióstr, ciotek, matek, babek, które świadomie i ostentacyjnie ignorowała. Była przecież tancerką. Taka śpiewaczka czy poetka nie zasługiwała na jej spojrzenie ze środka sceny. Była od nich lepsza. Bowiem nie tylko opanowała rymy i czystość głosu, ale także i ciało. Kiedy reszta była jedynie sprzedawczyniami imitacji uczuć, ona tymi uczuciami była. Była słodka i gorzka, czuła i oziębła, delikatna i ostra. Czysta energia, którą mężczyzna może kształtować pod swoimi palcami.
Ale czy na pewno? Czy faktycznie była gliną w czyichś rękach, czy może potrafiła formować się sama?

Muzyka zabrzmiała niczym huk wodospadu. Przecisnęła się przez siedzących i wytrysnęła w górę, spływając po kopule na słuchaczy. Tancerka jednak nawet nie drgnęła. Skonfundowane służki, zakołysały się niepewnie we falstarcie po czym zastygły czekając na znak. Na gest.
Chaaya zamknęła oczy i pozwoliła by dźwięki przedostały się do jej ciała, rezonując w niej, niczym trzęsienie ziemi.
Ukryty w jej wnętrzu Ferragus poczuł jakby tracił grunt pod łapami, co było dziwne, bo aktualnie nie miał łap. Uczucie to jednak bardzo szybko zaczęło mu też odbierać bezpieczne ramy jakim było ciało bardki - jego naczynie.
I oczywiście zaczął reagować na tą sytuację w typowy sposób, ślepą furią i napuszaniem siebie. Jeśli świat próbował go oszukać rozszerzając się, smok rósł wraz ze światem. Jego furia, jego ego stawały się większe. Ryczał stając się coraz większym smokiem z ognia. Nic tu nie mogło być większe od Ferragusa!

Świat w jakim dotychczas przebywał zaczął się rozszerzać, wybrzuszać i zacierać. Stał się nieprzyjemnie wielki, luźny, otwarty. Jakby dziewczyna zamieniła się na formy z budynkiem, jakby nie była już dziewczyną i nie była już Pawim Tarasem, a także ogrodem i murami go okalającymi, a następnie ulicami, innymi domami i dalej, dalej…płynęła niczym rzeka życia we wszystkich kierunkach. Oślepiała go jasność przestworzy, ogłuszała ciemność podziemi. Był niczym i był wszystkiem, nie istniał, a istniał, stał się światem, choć świata nigdy nie było i nie będzie.
Stracił ją, stracił Kamalęsundari i stracił również siebie. Unosił się w próżni, nie mogąc zapanować nad swoim losem. Trwał, ale miał wrażenie jakby nigdy się nie urodził, jakby był od zawsze martwy. I gdy ta myśl uderzyła go, na chwilę odbierając mu władzę w długim ozorze, dostrzegł ją.
Była przed nim!
Drobna, malutka, delikatna niczym płatek śniegu kruszynka. Nimfetka. Stała do niego plecami, wykonując powolne i skomplikowane gesty, jakby czas dla nich obu działał w przeciwnych kierunkach. Czy to u niego zwolnił, czy to u niej przyśpieszył? Kto był tu pierwszy i gdzie właściwie było owe tu?
Co oczywiście w ogóle się mu nie podobało. Jaszczur zbudowany z płomieni naburmuszył się. Ogień rozbłysł jasno czerwonym blaskiem. Ferragus był zbyt egocentryczny by dać się podporządkować komuś innemu (w każdym razie nie w taki sposób). Jego jestestwo, jego umysł były starożytne (nawet jeśli niezbyt mądre). Nie da zredukować do impulsu. Im bardziej otoczenie napierało, tym mocniej płonęło jego istnienie.

Tancerka odwróciła do Starca a w jej migdałowych oczach błyszczały dobrze mu znany iskierki psotliwej i odważnej Deewani. Pomylił je! To od samego początku musiała być Deewani, lecz wtem dziewczę uśmiechnęło się i smok ponownie doznał wrażenia pomyłki.
Umrao, tylko ona potrafiła się tak uśmiechać. Tylko Ada poruszała się z taką gracją. Tylko Seesha była tak czysta w swych emocjach i tylko Jodha potrafiła wzlecieć nad proch tego świata i niczym boski promyczek, zabłysnąć nadzieją dla tych, którzy ją dostrzegą. Tylko Kismis była tak słodka i upajająca. Tylko Udipti potrafiła nienawidzić tak jak kocha…
A więc taka była ona, prawdziwa.

Skrzydlaty poczuł grunt, a z zasadzie poczuł się gruntem i ścianami oraz dachem. Trzymał w garści wszystkie duszyczki jakie zebrały się w jego wnętrzu. Tam po lewo siedział brat bliźniak Kamali, trzy poduszki dalej była ciotka. Tam, tu i tamtędy przesuwały się siostry i kuzynki i ciotki i babcie i bracia i obcy. Małe ziarenka piasku w wielkiej klepsydrze życia. Och tak, teraz już rozumie. Teraz już wie skąd wywodziła się moc Sundari i jej pyskatej opiekunki. To była ich świątynia ich klasztor w którym one były boginkami. Te mury z pozoru zimne i martwe, tak naprawdę żyły. Wystarczyło zatańczyć. Tak jak teraz, gdy tańczyli ona i wraz nią on.
Wzrok antycznego wyostrzał się z każdą chwilą, kiedy jego „poszerzone” zmysły przestały go już tak oszałamiać. Tańczył skomplikowany taniec, który był historią życia, która unosiła się wokół niego, niej, niczym ruchome obrazki w teatrze La Rasquelle. Ciało tłumaczyło obraz, ciało stało się słowem - narracją tego co widziały dookoła oczy. Ferragus przestał obserwować otoczenie i mimowolnie skupił się na bardce, która wciąż tańczyła, jakby obok niego. Z jakiegoś powodu, był pewien, że nikt inny nie widział podwójnie tak jak on. Zapewne dzięki opętaniu, potrafił przebić się przez dno opowieści i dostrzec prawdziwy sens, który prawdopodobnie był także ukryty dla samej Chaai. Bo oto tu… gdzie taniec rozpoczął opowieść planu ucieczki, drobna mała dziewczynka wirowała wokół ogromnego pomnika pawia, niczym wierna kapłanka życia i śmierci. Uwielbiała swego pana, czym było celebrowanie życia, chęć czucia każdej emocji, niezależnie czy była ona dobra czy zła. By wtem pojawił się on. Ten o dzikim, nieprzeniknionym, czarnym spojrzeniu. Nęcił ją i rozpraszał. Kusił, przyciągając do siebie, odciągając od celu. I plum… z jednej… stały się dwie tancerki. Identyczne wyglądem, ale różnorakie w czynach. Jedna oddaliła się od drugiej. Jedna pozostała tańcząca w porządku wszechświata, a druga odeszła na pustkowia i znów rozczłonkowała się, na dwie identyczne, gdzie jedna została przy stosie skał rozsiewając krople łez podczas żałobnego tańca, a druga udała w podróż ku niewoli i kolejnemu podziałowi i kolejnemu i kolejnemu i następnemu. Fragment po fragmencie, ciało zostawało rozrywane i rozrzucane po różnych czasach i różnych miejscach.
Kiedy pojawił się Janus i Nveryioth, małe ziarenka jakimi były kopie tej, która wciąż oddawała hołd Życiu i Śmierci, zaczęły się nawoływać, zbierać w grupki. Brały się pod ręce, by nie zgubić się ponownie. Szukały drogi do domu. Do świątyni z posągiem pawia, do siebie. Było to trudne zadanie. Świat był duży, a one takie malutkie i bezbronne. Jedna do drugiej się tuliły i wołały ze strachem w ciemności, starając się odszukać drogę do szczęścia - do tej, która była wierna swemu panu, władcy, stwórcy.

Było jasne, że Kamalasundari była tu szczęśliwa. Tu, czyli w domu. Nie była w klatce, nie była ziarenkiem w doniczce, które z braku możliwości musiało wyrosnąć w ograniczonej przestrzeni. Tu na tej ziemi, czując chłód marmuru pod wirującymi stopami, była w pełni sobą i mało tego… była ona wspaniała i niezniszczalna. Zdolna do wielkich czynów. Większych niż tych Laboni. Ona nie musiałaby udawać szarej eminencji, ona śmiało zasiadłaby na tronie i wzięła wszystkich kocmołuchów za mordy.
Była skorpionem, który zabije każdego kto spróbuje ją zdeptać. Gdyby tylko wiedziała, że musi wrócić do domu, albo najlepiej z niego nigdy nie uciekać.

Tymczasem historia dotarła do ognia i ogromnego, gadziego cienia, wijącego się po kulącej i uciekającej widowni. To była chwila Starca. Tak! Chaaya bardzo dokładnie przekazała im jego wszechpotężność. Jego mocarstwo, jego przytłaczający, tak mierne istoty, ogrom. Smród strachu przyjemnie wgryzał się w jego dywany i poduszki, wpływał między szczeliny kafelków i kłębił się pod kopułą. Był wielki, był wspaniały i niepokonany! Jaka szkoda, że wśród oglądających nie było tej starej wrony, z nieukrywaną przyjemnością patrzyłby jak wije się przed jego majestatem i błaga o wybaczenie!
HAHAHAHA!
I płomienie Ferragusa osłabły… smok już nie szalał szkarłatną furią. Pochlebstwa uspokajały jego gniew i koiły ego.

A cóż to… już koniec? Dlaczego wzmianka o nim był tak krótka? Historia o nim była przecie wisienka na mdłym torcie! jedyną wspaniałą rzeczą!
Ach… no tak… Jarvis. Jej samiec jak zwykle musi być na pierwszym miejscu. Co smokowi akurat nie przeszkadzało. Był mu użyteczny na wiele sposobów, a że był ważny dla bardki. Cóż… ludzie są tacy sentymentalni. Ferragus nie, dlatego był istotą stojącą ponad nimi.

Ferragus przypatrywał się jak drobne odłamki bardki nieopatrznie pomyliły przywoływacza z Pawiem. Zaczęły tańczyć wokół niego, a w zasadzie to zaprzestały tańca, wymieniając go na rozchylone uda, otwarte usta i wypięte pośladki. Służyły swemu bogu tak jak on tego chciał, lub tak jak wydawało im się, że on chce. Na swój sposób przypominały wytresowane szczury, albo psy. Zapomniały o swoim instynkcie, o prawdzie o samej sobie i bezgranicznie poddały się władzy maga, która nie była dla nich naturalna. Był to dość przykry widok, tym bardziej, że był prawdziwy. Nawet jeśli nie było w tym winy i złych zamiarów Jarvisa, na dłuższą metę, nie dało się na to patrzeć, bo nawet on, wspaniały, najsilniejszy i największy ze wszystkich czerwonych smoków, nie upadł tak nisko kiedy wylądował w piekle jak teraz Chaaya.

Nagle Starzec zaczął drżeć… a może to Kamala drżała? Nie… to drżał budynek, albo nie… ziemia. Cholera wie co drżało, ale coś drżało. Czuł to. Czuł jak podrygują wszystkie ziarenka tego świata, jak drży niebo i powietrze. Gwiazdy zaczynały się obluzowywać i spadać, a ściany zawalać i obracać w kurz.
Dopiero po chwili do gada dotarło, że słyszał ragi, setki, jeśli nie tysiące rag. Malhari wstrząsnęli tym światem, roztrzaskując go w drobny pył, a z cienia nieustająco tańczącej pod posągiem tawaif, zaczął wyłaniać się istny koszmar o żarzących się, błękitnym ogniem, ślepiach.

„Idź i oznajmij wszystkim, że wróciłem.”

Nieludzki głos w przerażający sposób sparafrazował słowa matrony. Głos, którego smok nie chciałby nigdy usłyszeć.
Niepokonany rozciągnął drobny cień Chaai, swoimi łapskami o długich szponach, po czym wychylił rogaty łeb i rozejrzał się jakby napawał się chwilą swojego triumfu. Trwało to dość krótko, bo daemon nie znalazł nikogo ciekawego w tej części świata i osunął się z powrotem do odmętów swojego wymiaru.
Świat na powrót skurczył się do rozmiarów bardki, która dysząc pozdrowiła dłonią swoją widownię, kończąc w ten sposób swoją opowieść. Zdawało się jednak, że nikt, nawet sama Chaaya, nie zdawali sobie sprawy z krótkiego powrotu Ranveera nie człowieka. Ale smok był przecież istotą znacznie bystrzejszą. On zauważył i obiecał sobie, że tego przeklętego daemona uwiąże do odchodów bardki i pozbędzie się go przy pierwszym jej wyjściu do wychodka. Jak tylko znajdzie na to sposób.

Po entuzjastycznych aplauzach i wiwatach, nadszedł czas na poczęstunek i morze alkoholu. Na parkiet wyszli bracia kurtyzan, którzy pokazywali jacy to oni nie byli i w tańcu i w wojaczce i w łóżku.
Tancerka była wyraźnie rozbawiona i szczęśliwa tym widokiem, dla Ferragusa wyglądało to jak banda durnych Axamanderów zerwała się ze smyczy. Gdyby mógł wypalił by sobie to wspomnienie z głowy i nigdy do tego nie wracał.

 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline