Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-08-2019, 18:32   #131
GreK
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Oreja wysiadł z samochodu. Drzwi gruchota zaskrzypiały przeraźliwie płosząc parę jaszczurek. Nawet gdyby chciał w tej chwili podejść niezauważony, sztuczka by się nie udała. Zatrzasnął je głośno i swobodnym krokiem ruszył na drugą stronę ulicy, w kierunku jadłodajni, do której zmierzał też El Morte. Gdy ten obejrzał się w jego stronę zamachał ręką do niego.

- Hola Alfredo! - uśmiechnął się wyciągając dłoń na powitanie. - Mogę pomóc?
- Signiore Oreja - głos mężczyzny, podobnie jak jego oczy pozbawione były ciepła. - Wiele o panu słyszałem. Proszę. Na kuchni jest zawsze sporo pracy.
Nie zdziwił się. Nie był zaskoczony tym, że go rozpoznał. Spodziewał się. Przywykł. Skinął głową, uśmiechając się jeszcze szerzej i poszedł we wskazanym kierunku.
- Co jest powodem naszego spotkania?
Zabójca otworzył drzwi i przed Uchem zaczął się korytarz. Niezbyt szeroki, dość czysty, wyłożony plastikowymi płytkami w niezbyt ładnym kolorze. El Morte dał znak, żeby sicario szedł pierwszy.
Alvaro ruszył pewnym krokiem. Wyciągnął z kieszeni, owinięty w zakrwawiony kawałek koszuli pocisk. Podał mężczyźnie.
- Twoje?
- Nie przypominam sobie - rzucił tylko spojrzeniem.
Przez mały korytarz weszli do kuchni. Dość sporej, pachnącej olejem i środkami czyszczącymi. Wielkie garnki, patelnie, brytfanny i cały ten kuchenny szajs potrzebny by ugotować żarcie dla armii ludzi.Na wieszakach wisiały chochle, pokrywki i różne inne nalewaczki. Na stojakach stały noże - różnych rozmiarów i wielkości. Były też kosze z warzywami, worki z ryżem, mąką.
El Morte spojrzał na noże.
- Obierzesz ze mną warzywa? Za kwadrans przyjdzie kilku pomocników.
Ten facet wiedział, co robi. Spokojny, opanowany w pewien sposób nawet imponował Oreji. Ciężko będzie wyciągnąć z niego cokolwiek, czego nie zechce powiedzieć. Jak ksiądz w konfesjonale, tak i EL Morte najpewniej kierował się czymś, co można określić mianem - tajemnicy zawodowej. Jeśli zabijał dla kogoś, na pewno nie powie, dla kogo.
- Pewnie! Pokaż mi tylko co mam robić…
Oreja chwycił za nóż i usiadł na niskim krzesełku.
- Po co to wszystko?
- Co konkretnie? - El Morte podsunął mu kosz, ustawił garnki - Obierasz skórę, oberżyny tam, warzywa do gara. Chodzi ci o to, po co ta kuchnia. Po co pomagamy najbiedniejszym? Głodnym? O to pytasz?
Sicario wziął się do roboty. Niesprawnie, mimo że narzędzie nie było mu obce, to jednak nigdy nie bawił się w kuchcika.
- To też. Przecież to darmozjady. Nieudaczniki życiowe. Niedojdy, które bez ciebie zdechną na ulicy pożarte przez drapieżniki.
Nie mówił tego z pogardą. Stwierdzał fakt. W Mazaltan panowało prawo dżungli. Silniejsi wygrywali. Słabsi ginęli. Chyba, że tacy jak Alftedo de Burto przedłużyli ich egzystencję. Wtedy ginęli trochę później. Jaki był cel? Jaki sens przedłużać ich agonię? Czy nie lepiej było oczyścić zaułki z tego plugastwa? Zostawić tylko silne, zdrowe sztuki?
- To armia. Potężna, kiedy ją wezwiesz. Oddana, jeśli zażądasz. Kilkanaście tysięcy ludzi. Wystarczy dać im broń i pokazać cel.
Alvaro przerwał i rozdziawił gębę przyglądając się interlokutorowi uważnie a potem nagle, niespodziewanie roześmiał się głośno i szczerze, klepiąc się po kolanie jakby usłyszał przedni dowcip.
- Nie doceniłem cię, przepraszam - odrzekł gdy już się uspokoił i otarł wierzchem dłoni łzę, która pojawiła się w kąciku oka. - Więc po co to wszystko? - Powtórzył pytanie. - Władza? Pieniądze?
- Dominacja.
Krótkie słowo, ale zabrzmiało tak jakoś ... mrocznie.
Oreja pokiwał ze zrozumieniem głową rozchlapując wodę z garnka. Zawsze wszystko sprowadzało się do jednego. Forsa, władza, sex - nieważne jak to nazwać, silniejszy pożerał słabszego, słabszy zostawał pożarty, chyba że z jakiś względów był przydatny. Prawo dżungli.

- Czyli co? Chcesz pozbyć się wszystkich… - nie wiedział jakiego słowa użyć, - innych żeby… No właśnie. Żeby co? A z drugiej strony… - kontynuował sięgnąwszy po marchew - wykonujesz dla nich zlecenia pomagając im rosnąć w siłę. Nie łapię.

- Nie musisz - pewnymi ruchami noża El Morte obierał słodkie ziemniaki. - Temat nie dotyczy ciebie. Ani SV.

- Lubię wiedzieć, poza tym, że jeżeli pracowałeś dla El Sombre to sprawa tyczy się już mnie i SV. - Skrzywił się gdy ostrze przecięło palec. W rozcięciu skóry pojawiła się kropelka krwi. Possał ranę odruchowo. - Ile kosztują twoje usługi?

- To zależy. Cena to kwestia negocjacji. Nieprawdaż?
- Srebrna kula, którą ci pokazałem. Wyciągnąłem ją z ciała compagnero. Chciałbym dorwać czło… tego, kto ją wystrzelił.
- Powodzenia. Szczerze.
Oberżyny zawijały się w esy-floresy, długie i imponujące.
- Zastanawiałem się ile by mnie kosztowała twoja pomoc.
- W czym? Co miałbym zrobić?
- Zabić chuja!
W oczach Oreja pojawił się niebezpieczny błysk.
- Kogo? Konkretnie. Imię, nazwisko lub przynajmniej pseudonim.
- El Manivela, Szajbus.
- Z przyjemnością. To będzie 50 tysięcy amerykańskich dolarów.
Oreja przełknął.
- A El Sombre w pakiecie?
- Na niego cię nie stać. Gdybym spróbował, cena zaczęłaby się od pięciu milionów
- Dlaczego?
- Bo to polowanie na drapieżnika dużo skuteczniejszego, niż ja, ty i inni których znasz razem wzięci.
Drzwi na korytarzu trzasnęły głośno i Ucho usłyszał kroki, a potem do kuchni weszła młoda, atrakcyjna, czarnowłosa dziewczyna.

- Cześć Alfi - przywitała się z El Morte - O! Hej!
Uśmiechnęła się na widok Oreji.
- Nowy wolontariusz.Super. Jestem Martissa.
Przedstawiła się.
- Alvaro - Oreja wstał i wytarł dłoń w koszulę nim podał dziewczynie. Potem zwrócił się jeszcze do mężczyzny. - Chciałbym dokończyć tą rozmowę Alfredo ale, - uśmiechnął się do dziewczyny, - chętnie zobaczę co tutaj robicie.
- Nic wielkiego. Gotujemy, wydajemy posiłki, potem sprzątamy.
Dziewczyna krzątała się nakładając fartuch.
- Zajmę się kukurydzą.
- Dobra - powiedział El Morte. - My dokończymy obieranie i weźmiemy się za fasolę. Jak przyjdzie Sanchez i Marija zajmą się ryżem i tacos. Trzeba też będzie pokroić mięso i posmażyć. Ale to na końcu.
Martissa przytaszczyła wielki kosz warzyw i zaczęła je z wprawą łuskać z zielonych łodyg.
- Czym się zajmujesz Alvaro? - zapytała tonem swobodnej konwersacji i życzliwości.
- Handluję informacjami - odpowiedział bez namysłu, łapiąc za kukurydzę i starając się ją naśladować. - Długo znasz Alfredo?
- Alfi? - spojrzała na płatnego zabójcę z zamyśleniem. - Ile to już będzie?
- Przyszłaś do nas na drugim roku twoich studiów. Cztery lata temu.
- Cztery lata! Jejciu! Jak ten czas szybko poleciał. Cztery lata - zwróciła się do Ucha. - Ja skończyłam studia nauczycielskie. Jestem wychowawczynią w grupie wczesnoszkolnej. Na początek. Niedużo godzin, ale da się tego wyżyć. No i dzieciaki są takie super.

Entuzjazm dziewczyny był nieudawany i, co Oreja musiał przyznać, zaraźliwy.

- Ilu macie tutaj podopiecznych?
- Dużo za dużo - zaśmiała się trochę smutno. - Codziennie wydajemy co najmniej osiem tysięcy posiłków. Zobaczysz co tu się będzie działo o ósmej! Szaleństwo! Ale takie pozytywne. Tylko zrobi się tutaj mega gorąco. Idzie przywyknąć do tej pracy a nawet polubić. Szczególnie, jak się pomyśli, że poza nami ci ludzie na zewnątrz nie mają nikogo, kto by się nad nimi pochylił. Miasto nie daje alternatyw. Albo siedzisz w gangach, prochach, albo masz mocno pod górkę. Ja uważam, że łatwo jest wejść w ten cały syf narkotykowych, krwawych pieniędzy. O wiele więcej odwagi wymaga przejście przez Mazaltan bez brudzenia się. I to właśnie pomagamy zrobić tym ludziom.
- Już ci mówiłem, Martisso, że to nie jest droga - Alfredo spokojnie kończył swoje warzywa i wziął kosz wstawiając go na wysoki stół. Sprawnie mu poszło, chociaż kosz ważył sporo. Pod krótkim, ciemnym t-shirtem zatańczyły węźlaste mięśnie. Zabójca był najwyraźniej typem żylastego węża. Silnego i zwinnego. Podobnie jak Ucho. - Że z kuchni korzystają tylko ci, którzy robią coś dla innych. Albo mają pracę tak nisko płatną, że nie stać ich na utrzymanie rodziny.
- Ale w końcu odciąga to ich od dilerki, si? - Dziewczyna posłała Alfredo szczery, nieco śmiały uśmiech. - Ja to tak widzę. A ty, Alvaro? Jak myślisz?

- Są jak robaki pełzające po trupie Mazatlan - wypalił Oreja, lecz zaraz się zreflektował. - Nie... przepraszam. To złe porównanie. Mazatlan żyje a robaki na trupie są, jakby nie patrzeć pożyteczne. Konsumują ścierwo. A oni są jak nabrzmiały wrzód na chorym organiźmie miasta. Niezdatni do samodzielnego funkcjonowania. Pasożyty, które karmicie, a powinno się ich wypalić, usunąć, żeby od nich nie psuło się całe ciało. Lub... dać im narzędzie, dzięki któremu znowu mogą stać się pożyteczni.

W jej oczach pojawił się gniew. Gniew i oburzenie.

- Pasożyty! - Nie krzyczała, ale jej głos stał się nieco wyższy. - To ludzie. Nie pasożyty. Dlaczego tak mówisz To jakiś żart, którego nie rozumiem?

Posłała spojrzenie w stronę El Morte, jakby szukając u niego oparcia. Morderca milczał skrobiąc marchew.

- Naprawdę? Uważasz że ludzie to pasożyty?

Wzruszył ramionami. Nie rozumiał jej wzburzenia. Pytała. Odpowiedział szczerze. Nie oczekiwała prawdy?

- Nie wszyscy - stwierdził bez emocji. - Ci, którzy nie potrafią sami o siebie zadbać i żyją na czyimś garnuszku, żrą co im się da, ci którzy żyją tylko dlatego, że ktoś dla nich poświęca swój czas i pieniądze… tak. Czym innym są jeśli nie pasożytami?

- Są nie zmotywowani? - Złagodniała. - Zresztą, takich jak mówisz, mamy niewielu. I większość to ludzie, którzy ciężko pracują, tylko trudno przy ich zarobkach utrzymać rodziny. Lepiej to, niż niewolnicza praca dla karteli na polach makowych, lub w burdelach, albo jako sicario. Pomagamy tym ludziom stanąć na nogi i, lubię tak myśleć, działamy tak, żeby Meksyk nie kojarzył się z narkotykami i przemocą, z biedą i korupcją. Ale, w sumie, to jestem trochę naiwna.

- Trochę? - Uśmiechnął się El Morte. - Martissa. Jesteś wcieleniem naiwności i ufności. Ale za to, między innymi, wszyscy cię kochają. Prawda, Alvarez. Powiedz, że nie da się jej nie lubić. Jest jak szczeniaczek w lesie pełnym kojotów.
- Trudno się z tobą nie zgodzić - Oreja uśmiechnął się szeroko. - Nie można jej nie polubić. Alfredo, kiedy znajdziesz chwilę, by dokończyć naszą rozmowę? - Zmienił temat gdy ostatnie warzywo wylądowało w dużym garze.
- Wpadnij tutaj jutro o tej samej porze. Zawsze przydadzą się ręce do pomocy.
- Chętnie. - Perez wahał się. Myślał intensywnie myjąc ręce w metalowym zlewie. W końcu wytarł je w ścierkę. - Chociaż czas nie jest moim przyjacielem. Miło cię było poznać segnorita. Mam nadzieję, że takie kojoty jak ja czy Alfredo, będą się trzymać od ciebie z daleka. - Poczęstował ją szerokim uśmiechem. - A ty amigo, zastanów się co mógłbym zrobić dla ciebie, żeby oferta była niższa. Wiesz dobrze, że mnie na nią nie stać. Do zobaczenia! Mam nadzieję…

***

Dzień dopiero się zaczynał a on nie wiedział co robić. Nie liczył na to, że od razu dowie się czegoś od El Morte. Na to potrzebował czasu a tego nie miał zbyt wiele. Mógł zaczekać na dziewczynę i później ją przycisnąć. Być może coś wiedziała, nieświadoma roli jaką odgrywa jej szef, ale obawiał się, że jej wiedza byłaby niewystarczająca, a gdyby jej się coś stało byłby już spalony u zabójcy.

Siedział chwilę w samochodzie obserwując ludzi, którzy zaczęli się schodzić, po czym oparł się wygodnie. Sięgnął po telefon. Może El Nino tym razem się odezwie? Później zamierzał jeszcze zadzwonić do Hernana i nawiązać kontakt z Mistrzem. Czas było zdać relację i spytać o dalsze wytyczne.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline