Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2019, 10:54   #133
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

EL COYO

Przedmieście Mazaltan nigdy nie było ani piękne, ani bezpieczne. A już szczególnie dzielnica La Sirene. Plątanina obskurnych, byle jakich domów, zamieszkana przez obskurnych, byle jakich ludzi. Meliny ćpunów, nory najniżej opłacanych pracowników, pustostany.

Podobna była nora El Coyo.

Gang imprezował przez całą noc. Wszyscy jego członkowie. Sześć osób, plus osoby towarzyszące. Głównie dziewczynki i kilku kumpli, którzy załapali się na swój najlepszy melanż w życiu.

I ostatni.

Juan, Angelo, Hernan i Tito. Tylko czterech ludzi, ale za to z siłą ognia, która powinna wystarczyć, aby dać przykład, jak wygląda zemsta w Mazaltan.
El Coyo byli zaskoczenie, gdy drzwi do ich rudery wpadły z trzaskiem do środka. Ci z nich, którzy zdołali się obudzić, bo część była tan napruta, że nadal spała.

Weszli strzelając do każdego, kto znalazł się po drugiej stronie lufy.
Pierwszy cwel, który akurat wychodził z kibla, wpadł do niego z trzema dziurami w chudej, nagiej klacie. Hernan już nie interesował się ścierwem. Krew zabryzgała pokruszone kafelki, a El Coyo z wyrazem zaskoczenia, który zamarł mu na twarzy wylądował na zasyfionym kiblu.

Jakiś ćpun siedzący na brudnej jak siedem nieszczęść kanapie przy stoliku zastawionym pustymi butelkami i zasypanym kokainą, otworzył oczy, gdy pociski wystrzelone przez Juana zrobiły mu z brzucha i piersi krwawą miazgę. Facio został tam gdzie siedział, a kanapa zrobiła się jeszcze brudniejsza.
Jakaś dziwka obudziła się w objęciach innego fagasa. Oboje zostali podziurawieni przez Angelo.

Tito odstrzelił jakiegoś typa siedzącego na schodach, prowadzacych na piętro. Trafił prosto w twarz.

Na dole znaleźli dziewięć osób - sześciu mężczyzn i trzy panienki. Widać było, że gang przed swoim końcem bawił się w orgię, bo większość uczestników balangi było co najmniej półnagich, a kilkoro całkiem nagich, nadal splatanych ze sobą w konfiguracji – dwóch facetów, jedna panienka, dwie panienki, trzech facetów. Cóż. Łatwiej było trafić.

Kule wypisały na ich ciałach koniec tych miłosnych historii.

Na górze było jeszcze trzech ludzi. Kobieta i dwóch mężczyzn. Jeden z nich nawet zdążył strzelić nim Hernan odstrzelił mu łeb. Kobieta i mężczyzna błagali o litość, żałośnie zasłaniając się rękami. Wytatuowani, chudzi, przerażeni – zginęli oboje, bo Węże musiały odpłacić się za to, co im zrobiono. A tym mięczakiem był zastępca gangu nazywany Locą, a szmatą – jego dziewczyna. Brzydka, jak grzechy Mazaltan. Im nie mogli darować. A jej skrócili męczarnie, bo życie z takim brzydkim ryjem na pewno do łatwych nie należało.

W jednym z pokoi znaleźli torbę z dolarami, pokaźna sumka sadząc po wadze i ilości banknotów i trochę towaru – białego śniegu. Na oko z pięć kilo. Tutaj, w Mazaltan to było jakieś dziesięć kawałków zielonych, ale w USA, jakieś dwieście razy więcej.

Działali szybko, sprawnie, skutecznie i profesjonalnie. Doskonali strzelcy, zimni zabójcy. Sicarios.

Zabrali to, co było warte zabrania. I zostawili zabitych, rannych i konających.
Nie musieli nikogo dobijać. Nawet jeśli ktoś przeżył rzeź, był przesłaniem – tak kończy każdy, kto zadrze z SV. Skończyły się spokojne czasy Psa. Teraz Węże mają dłuższe kły i nie znają litości.

Odjechali skradzionym samochodem, nim ktokolwiek zdążył zareagować. Pozostawiając za sobą górę ciał.

Dzień w Mazaltan zaczął się wyjątkowo krwawo. Ale miał zakończyć się aktami jeszcze większego okrucieństwa, o czym wiedzieli tylko ci, którzy właśnie domykali swoje plany w tym zakresie.

To, że jedzie za nimi jakiś samochód, zorientowali się jakiś kilometr od La Sirene. Czarna, terenowa toyota – zapewne opancerzona. Ulubiony samochód sicario z kartelu Sinaloa. Trzymał dystans, wyraźnie „siedząc im na ogonie”.

I wtedy zadzwonił telefon Hernanao. To był Ucho.

Alvarez Perez „Oreja”

Ucho nie był zadowolony. Nie był też zły. Znajdował się w stanie, który można nazwać narastającym podkurwieniem.

Xavi nie odbierał. Mistrz nie odpowiadał na jego próby nawiązania kontaktu. Kiedy Ucho sięgał po tę zdolność, okazywało się, że w dzień, kiedy pieprzone słońce stało na niebie, stracił nie tylko swój wzrok drapieżnika ale wszystkie moce, jakie dała mu krew. W tym kontakt z Mistrzem. Był zwykłym człowiekiem i świadomość tego faktu była bolesna, jak cholera.

Czuł się jak ktoś, kto dotknął góry forsy, a potem dowiedział się, że w dzień nie może z niej korzystać.

Do jadłodajni przychodziło coraz więcej ludzi – wolontariuszy. Na pewno pracowało tam teraz kilkanaście osób. Większość kobiety. W różnym wieku.
Zapamiętał twarze, ale wolontariusze wyglądali na frajerów. Tych, co żyją zgodnie z prawem, jak bez sensu to nie jest. Tacy, którzy uważają, że zdołają przejść przez życie bez brudzenia sobie rąk krwią. Ofiary i frajerzy.

Nie potrafił rozgryźć El Morte i to go martwiło. Facet był kimś, kto z jednej strony wyglądał na świętego, z drugiej był tak skutecznym zabójcą, że nie pracuje dla ludzi, jak powiedział Mistrz. Zabójca pracujący dla demonów, wampirów, wilkołaków i kto jeszcze wie, jakiego mroźnego gówna kryjącego się w norach świata. Ten wizerunek nie pasowała do uśmiechniętego przeciętniaka obierającego warzywa w kuchni dla ubogich. To się nie trzymało kupy.

Kompletnie.

I brak zrozumienia działał na potrzebę wiedzy Ucha niczym drzazga pod paznokciem. I fakt, że nie słyszał o typku jeszcze przed przemianom i przed spotkaniem z Mistrzem. W mieście, które nie miało przed nim tajemnic, jak sądził, jedna z nich właśnie pociła się w kuchni by nakarmić armię pierdolonych nierobów i nieudaczników.

To się nie trzymało kupy.

I jeszcze ten pierdzielony El Nino. Zgubił się, jak mała pipa!

Wybrał numer do Hernana i czekał na połączenie.

Niedaleko od niego znajdował się komisariat policji. I nim uzyskał połączenie Ucho zobaczył, jak na sygnale, z piskiem opon, wyjeżdżają z psiarni dwa samochody terenowe wypełnione uzbrojonymi po zęby policjantami. Wyglądało to na coś poważniejszego.
 
Armiel jest offline