Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-08-2019, 11:25   #207
Ehran
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Joe oparł się o ścianę. Musiał chwilę odpocząć. Uspokoić oddech, zebrać siły.
Wszystko poszło tak szybko. Ale co tak właściwie zaszło?

Trafił potwora? Tak. przecież widział krew.
Nie. Krew widział tylko, gdy strzelał przez drzwi.
A potem, gdy monstrum na niego skoczyło? Oberwał porządnie... trudno było mu sobie przypomnieć co było wcześniej. Strzelał. Na pewno strzelał. Trafił? Tak. Prosto w pierś stwora.
Lecz tym razem... nie było ryku bólu. nie było tryskającej posoki.

Czemu?
Co było inaczej, niż jak strzelał przez otwór w drzwiach.

Może wtedy trafił w coś miękkiego, a pierś była kuloodporna? Ta myśl nasuwała się sama. Ale w co?

Próbował sobie przypomnieć stwora. Kurde, było ciemno, a on poruszał się tak szybko. Ale nie, nie dostrzegł żadnych większych ran na pysku czy w innych miejscach.
Cholera, co tu było grane?
A potem ten granat? A stwór nadal żył? I kto go rzucił, tak właściwie? Leila? Gdzie ona znów zniknęła?

Joe zacisnął oczy. Zagryzł zęby. Co tu się działo?

Stwór krwawił. Potem nie krwawił. A na koniec oberwał z granatu, i nadal żył?

- Kim, psia mać, jesteś!? - wrzasnął z całej siły.

Wcześniej stwór do niego przemówił. Albo coś... nie był pewien., czy to faktycznie to monstrum mówiło. Miał raczej poczucie, że głos pochodził z zewnątrz... a atakująca go istota... nie wiedział... nierealność tego miejsca... A co jeśli monstrum nie jest rzeczywiste? Jeśli jest tylko manifestacją czyjejś woli, czyjejś świadomości.

To coś mówiło o kolekcji. Że Joe tu zostanie. Dlaczego kojarzyło mu się to z tym co raz po raz powtarzali stalkerzy? Oni raz po raz używali zwrotu "zostać w strefie". Praktycznie nie używali innych określeń. Nie mówili o umieraniu, zdychaniu, nie nazywali tego śmiercią. Tylko... właśnie "zostać w strefie". Dlaczego?

Czym była strefa? Nie było tu stałego czasu, kierunków, słońca, otoczenie się zmieniało. Nie było map. Raz martwe stwory przeobrażały się w dym by się znów odrodzić? Wszystko było takie nierzeczywiste.

Czym była strefa? Może snem jakiegoś upadłego boga, który wylewał się z jego jaśni i skażał otoczenie? Może połączenie naszej rzeczywistości z jakąś obcą, w której nie obowiązywały nasze prawa fizyki? Słyszał kiedyś teorie o metawersum... lecz niby te światy miały być osobne. Był też taki Polak, co napisał książkę o jakimś... eh... wiedźmiaku? Czy coś? Joe nie pamiętał. Tam doszło do koniugacji sfer... chyba... może coś podobnego miało tu miejsce? Czy spotka różowego jednorożca?

A może po prostu nadal spał w swojej komorze, a to wszystko było snem wywołanym długotrwałym chemicznym snem? A może podczas operacji doszło do uszkodzenia mózgu, i leżał teraz w śpiączce?

Czy strefa miała samoświadomość? Kto, czy co do niego przemawiało?

Joe potrząsnął głową. Za dużo myśli. Miał setki pomysłów czym mogła być strefa. Lecz nie mógł zweryfikować w żaden sposób żadnego z nich.
Wiedział tylko, że strefa przypomina bardziej koszmar, niż rzeczywistość. Czy można było na nią wpływać swoją wolą? Jak to sprawdzić?
Skąd wzięło się tyle wody, wtedy gdy uciekał? Skąd w szpitalu arsenał? Akurat, gdy potrzebował czegoś, by obronić się przed goniącym go koszmarnym stworem? Jak to się stało, że był znów w swoim ciele, chory... a potem, gdy musiał uciekać, gdy potrzebował sprawnego ciała... cholera. Czy on to wszystko podświadomie... ?

I co to były za skrzyżowane na jego piersi pasy? Widział je? Czy mu się tylko zdawało. Znów spojrzał. Spróbował... siłą woli przeniknąć do warstwy "pod". Do tego co było "realne", co było "pod" tą warstwą szaleństwa i omamów.

"Pozostać w strefie". Znów te słowa wróciły do niego. Keira i Leila. One "Tu" zostały. A teraz mu pomagały? Jak to pasowało do całości? Dlaczego ich imiona różniły się tylko dwoma literami? K..r. L..l. .eira .eila? To coś znaczyło? Co?
Ich dusze... jaźnie? się tu błąkały? A może teoria o wpływaniu na strefę podświadomością miała coś z prawdy i samemu je przywołał? Chyba nie. Choć by to tłumaczyło tak podobne imiona, nigdy nie był jakoś szczególnie kreatywny... Ale nie, On by przywołał Hulka, to był jego ulubiony bohater. I Punisher i Conan, też. No i... cóż, jak miał być szczery, to pewno pojawiły by się uzbrojone po zęby modelki Victoria Secret, albo Supergirl w bikini. Przed oczyma przepłynęło mu całe stadko super bohaterek z filmów i książek i komiksów... wszystkie oczywiście skąpo lub nawet bardzo skąpo ubrane. Aż przełknął głośno ślinę. - Skup się kurwa! - warknął na siebie, bo jego myśli już błądziły po rozkosznych krągłościach i miękkich kobiecych kształtach.

Nie, nie sądził, by to on przywołał tu Keirę i Leilę. Więc czemu to one mu pomagały? Może bo były realne... jeśli były... "realne"... równie dobrze, mógł leżeć teraz gdzieś w szpitalu i po prostu majaczyć... - Kurde, no skup się. Takie "być może" nic ci teraz nie da! - znów skarcił się.

- Keira !
- Leila! Gdzie jesteście?!

Ruszył przed siebie. Tam, gdzie spodziewał się wyjścia z budynku, tam, gdzie powinien spotkać Keirę.

W duchu starał się przywołać Leilę, by znów mu pomogła. Starał się wymusić na rzeczywistości, by ułożyła się tak, by krótką i prostą drogą dotrzeć do Keiry.
I oczywiście, starał się siłą woli odepchnąć monstrum. Precz, zgiń i przepadnij!

Po kilku krokach zorientował się, że mamrocze sam do siebie. Powtarzając niczym mantrę swą wolę.

Joe podążał dziwnym korytarzem. Nie, to chyba nie był szpital. Lecz trudno było mu stwierdzić na pewno. Korytarz był generalnie pusty. Choć tu czy tam stało jakieś wiadro, jakieś worki z cementem czy z czym tam. Tu jakaś drabina, tam dalej jakieś rusztowanie. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu. W kątach zwisały pajęczyny, nie jakieś znów ogromne, od co, zwyczajowe konstrukcje pająków, świadczące jeno o tym, że dawno tu nikt nie sprzątał. Większość mijanych pokoi nie miało nawet drzwi. Ktoś je pozdejmował.
pokoje były równie puste co korytarz. Owszem, tu znalazły się jakieś puszki po piwie. Tam jakieś sprzęty remontowe. W innym pokoju stały pozbierane z innych pokoi łóżka, zgrabnie przykryte i zabezpieczone folią. Nawet włączniki światła i gniazdka w większości mijanych pokoi była zdjęta a kable zabezpieczone, zupełnie, jakby ktoś chciał malować ściany i przygotował przedpole. Tylko pędzli i farb jakoś nie widział.

Nigdzie nie widać było też żywej osoby.

Joe zwolnił nieco. Rozglądał się dookoła, jednak nadal podążał tym samym korytarzem.

Z zadumy wyrwał go straszliwy huk i łomot gdzieś za nim. Joe obrócił się błyskawicznie. Ujrzał kilkadziesiąt kroków za sobą wielką chmurę kurzu i walące się cegły. A w środku tego wszystkiego, czarny znajomy kształt. To goniące go monstrum przebiło się przez ścianę do korytarza.

Przerażający ryk wyrwał Joe z osłupienia. Nie czekając ani chwili dłużej, Joe obrócił się z powrotem i pognał co sił w nogach przed siebie.

Ramię bolało. Każdy krok szarpał ranne ciało. Joe zagryzł zęby. Musiał uciekać.

Odgłos drapiących o beton pazurów zdradzał, że istota szybko go doganiała.
Musi uciec. Da radę!

Przebiegając obok ustawionego pod ścianą rusztowania, Joe chwycił zdrową ręką konstrukcję. Kurde, szarpnęło mocno. Rusztowanie było ciężkie, a on rozpędzony.
Wytrzymał. Ściągnął konstrukcję na siebie, a raczej, tam, gdzie przed chwilą stał. Rusztowanie runęło z hukiem tarasując korytarz.
Joe biegł dalej.

Huk roztrącanych desek i żelastwa zabrzmiał dużo szybciej, niż Joe się by tego spodziewał. Kurde. Był już tak blisko?

Następny zakręt. Joe czując oddech stwora na karku nawet nie zwolnił. Wpadł w pełnym biegu, niemal zabijając się o przeciwległą ścianę. Pochwycił jeszcze jakąś aluminiową drabinę i szarpiąc za nią posłał wprost na właśnie wyłaniającego się zza zakrętu potwora.
Drabina zadziałała jak pika, jednym końcem wparta w podłogę, drugim trafiając czarne cielsko wprost pod gardło.
Stwór zawył. A raczej zagulgotał.
Drabina jednak wygięła się dziwacznie, a potem aluminiowa konstrukcja trzasnęła, rozpryskując ostre odłamki dookoła.

Joe zyskał może metr, może dwa.

Musiało to jednak wystarczyć. Już widział majaczące wcale nie tak daleko drzwi wyjściowe. A kawałek przed nimi, jakąś kratę, zamykającą korytarz. Był w jakimś więzieniu? Czy zamkniętym zakładzie? W szpitalach przecież nie było krat.
Na szczęście furta była otwarta. Klucz dumnie wystawał z zamka. Nęcił i kusił. A może drwił?
Joe spiął się do ostatniego sprintu. Wpadł w prześwit i natychmiast chwycił za kraty, chcąc je zatrzasnąć.
Szczęk zapadającego zamka był naj słodszym odgłosem, jakiego Joe słyszał od dawna. Zdążył przekręcić raz.
A potem stwór uderzył z całym impetem w kratę.
Uderzenie było tak silne, że Joe odleciał do tyłu.
Potwór sięgnął pazurzastą łapą do zamka. I napotkał próżnię.
Joe trzymał odłamany klucz w zaciśniętej dłoni.
Stwór ryknął wściekle i szarpnął za kraty. Posypał się tynk.

Joe zerwał się na nogi. Zrobił w stronę rzucającego się stwora międzynarodowy gest "wal się" i pognał do wyjścia.

Wiedział, że kraty na długo nie powstrzymają monstra. Dlatego nie zwalniał. Lecz wyjście było tuż tuż. Uda się!
I wtedy potwór przestał szarpać kratę i uderzać cielskiem o pręty. Zamilkł odgłos wyginanej hartowanej stali. Monstrum jakby zaczął się dławić, czy coś.
Joe obejrzał się za siebie. Błąd.
Właśnie wtedy koszmarna czarna istota plunęła czymś w jego stronę. Wyglądało jak skórzane, oblepione śluzem i żygowiną duże jajo. Tak mniej więcej wielkości piłki do amerykańskiego footballa.
Jajo z plaśnięciem uderzyło o ścianę, odbiło się, pozostawiając ohydny ślad i spadło na ziemię. Natychmiast rozwarło się i ze środka trysnął jakiś oleisty dym. Niezbyt gęsty. Trochę to przypominało zraszacz, jaki używało się do podlewania trawników. Jakieś zarodniki?
Stwór plunął jeszcze raz, i dławiąc się, kolejny raz.
Jajka lądowały dookoła buchając dziwnym dymem, czy gazem.
Cholerstwo strasznie drażniło oczy i gardło. Joe szybko przestał praktycznie cokolwiek widzieć. Nie z powodu samego dymu. Bardziej z bólu oczu i ich obfitego łzawienia.
Musiał się zmuszać, by nie zaciskać powiek. Cholera, ale to bolało. Jakby miał zapalenie spojówek, a na dodatek dostał krople od okulisty. Te na rozszerzenie źrenic, a jakiś dowcipniś zaświecił mu latarką prosto w gały. Bolało kurewsko.

Do tego rozkaszlał się na dobre. Ten dym potwornie drażnił gardło i płuca. Zupełnie nie potrafił się powstrzymać od kaszlenia. Miał uczucie, że zaraz wypluje płuca. Poczuł krew w ustach. Skąd płynęła? Już rozwalił sobie gardło? A może gdzieś głębiej? Mimo krwi, kaszel był z rodzaju tych suchych, drapiących niczym papier ścierny.
Joe przewrócił się. Nawet nie zorientował się, że leci w bok. Cholera. Jego błędnik wariował. Nie wiedział już, gdzie jest dół a gdzie góra. Szlag! Szlag!

Joe rozwarł szeroko oczy. Mimo bólu. Starał się rozejrzeć. Kurewsko bolało. Musiał zaciskać oczy raz za razem. A do tego ten szarpiący całym ciałem kaszel.

Coś jednak dostrzegł. Ktoś stał w drzwiach. Joe spróbował zogniskować wzrok. Nie udało się. Nie potrafił rozpoznać postaci. Ale chyba do niego machała. Przywoływała. - Keira? - spróbował zawołać. Jednak kaszel przerwał już po pierwszej sylabie, uniemożliwiając wyartykułowanie pełnego słowa.

Joe spróbował wstać. Zachwiał się i upadł znów.
- No rzesz kurwa mać!

Ruszył do przodu na czworaka. Mimo rannej ręki, szło mu w miarę sprawnie. No powiedzmy. W każdym razie, poruszał się do przodu w jakimś tam akceptowalnym tempie.

Znów zatrzeszczały stalowe pręty. Huk uderzeń i spadającego tynku rozbrzmiał na nowo.

Joe spróbował przyśpieszyć. Znów wstał i znów upadł.
Nie poddawał się. Wstał jeszcze raz. Słaniając się niczym pijany w sztok marynarz zrobił kilka kroków przed siebie.
~Dam kurwa mać radę!
 
Ehran jest offline