Tajemniczy mieszkaniec ostatniego piętra wieży na słowo „bunt” zerwał się na nogi. Wyjątkowo szybko i składnie jak na ożywionego trupa. Krzesło z łoskotem wylądowało na podłodze, a osiadły na wszystkim kurz zawirował dookoła. Strażnik zignorował otaczającą go chmurę pyłu, która kogoś żywego z pewnością przyprawiłaby o atak kichania i w akompaniamencie klekotu i zgrzytania zaniedbanej zbroi, porwał ze stołu olbrzymi miecz, a kierując się do drzwi podniósł jeszcze leżącą na podłodze stalową tarczę, na której widniały emblematy rodu von Wittgenstein.
- Wiedziałem, że beze mnie ta hałastra do niczego się nie nadaje – burknął z wnętrza hełmu, przez wizjery którego emanowała teraz delikatna zielonkawa poświata. Dla obdarzonego wiedźmim wzrokiem Wolfganga strażnik wyglądał znacznie upiorniej. Wzrok maga przenikał zbroję, wewnątrz której widział on nasycone magią kości i kotłujące się wokół nich niczym rój robaków zwoje Dhar, symulujące mięśnie. Astromanta aż się wzdrygnął i odruchowo odsunął od drzwi, opierając o ścianę. Szkielet natomiast, już w pełnym rynsztunku skierował się na schody wiodące w dół. – Kto wierny von Wittgensteinom za mną! Trzeba ich spacyfikować!