Zostawili za sobą przeklęte drzewo, przeklęty gwóźdź i przeklęte trupy. Nie zatrzymywali się, dopóki nie zostawili za sobą również i tych przeklętych gór. Znaleźli w miarę wygodne zejście i choć noc już zapadła zatrzymali się dopiero, gdy wierzchowce weszły w wysoką, stepową trawę.
Kolejnego dnia ruszyli na południe, gdzie podejrzewali odnaleźć Polyan. Założenia okazały się słuszne, bo już po kilku godzinach jazdy ujrzeli za jednym z łagodnych wzniesień unoszącą się w niebo strużkę dymu. Z jego szczytu ujrzeli osadę bardzo podobną do Medvednyj, tyle, że mniejszą. Tak, jak i tamta była otoczoną drewnianą palisadą, w środku większość budynków była tak naprawdę namiotami, a wokół biegało luzem parę koni.
W miarę zbliżania się do Polyan zaczął rosnąć w nich niepokój. Coś było tu nie tak. Bardzo nie tak. Na palisadzie nie było strażników, a pomijając okazjonalne rżenie koni panowała tu śmiertelna cisza. Brama w drewnianym ogrodzeniu stała otworem. W zasadzie tylko jej resztki stały, a większa jej część leżała połamana na ziemi.