Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-08-2019, 23:21   #132
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 37 - IX.05; pn; południe

IX.05; pn; południe; Pustkowie; dżungla; dno dżungli; żar, wilgotno, duszno, półmrok







Wszyscy



Ciche klasniecie dłoni w spocona skórę a potem instynktownie pocieranie i twarz skrzywiona grymasem niechęci. Znowu. Te małe krwiożercze insekty latały całymi hordami. Co chwila ktoś z podróżników rozgniatał jakiegoś robala ale walka z nimi wydawała się beznadzieją. Na jednego rozgniecionego przypadało miliony wciąż żywych i gotowych zająć jego miejsce.

No i pijawki. Bo jak Dżungla to jak mogło zabraknąć pijawek? Pijawki miały podobny cel jak latający krwiopijcy ale obrały inną strategię. Bardziej dyskretną i podstępną. Dostawały się do butów i pod ubranie. Ludzie zwykle odkrywali je dopiero podczas chwil krótkiego postoju. Wtedy z obrzydzeniem starali się ich pozbyć zwykle przypalając papierosem. Miejscowi bowiem odradzali je odrywać czy odcinać. Sól jeszcze mogła je odstraszyć bo w zetknięciu z kryształkiem soli pijawki odpadaly jak po dotknięciu kwasem. No ale nie każdy miał przy sobie sól. Fajki zresztą też nie.

No i była jeszcze sama dżungla. Ciężkie przedzieranie się dnem naziemnego, wiecznie zielonego oceanu. Nawet w środku dnia panował tu półmrok. Marsz na przełaj przez te wieczne zielsko i krzaczory nie był możliwy bez wycinania sobie drogi maczetą. Szło się ciężko, zupełnie jakby wszyscy byli w jakiejś gigantycznej szklarni. Tylko zarośniętej i stłamszonej przez liany, konary i korzenie. Szklarni bez szyb, zbrojeń i szyb. Ale tak samo duszącej. Samo ustanie na nogach we względnej przytomności było niezłym wyzwaniem. Stawianie nogi za nogą przez krzaki, błoto, głębsze błoto, niezliczone kałuże i strumienie, gmatwanie się w wiecznie zielonych paprociach było trudne. A gdy jeszcze trzeba było nieść żelazo, pancerze, plecaki z zapasami i wodę robiło się ekstremalnie trudno. Każdy kilogram oporządzenia i bagaży wydawał się w tej duchocie i skwarze być kilkukrotnie cięższy.

Nie było się więc co dziwić, że rozmowy się nie kleiły. Nikt nie miał na nie ochoty. Czasem ktoś sklął gdy upadł w błoto, zaplątał się w jakieś krzaki albo znów coś go użarło. Trójka tubylczych przewodników ruszyła razem z załogą gości. Dwóch mężczyzn i kobieta. Dwaj mężczyźni wzięli na siebie rolę w tym dżunglowym przodku i szli na czele wyrąbując drogę maczetami. Jeff i Bruce musieli często się zmieniać bo nikt nie był w tym zielonym piekle wytrzymać przy tak intensywnej pracy dłużej niż kilka czy kilkanaście minut. Trzecia z nich, Marisa, okazała się być tą nową znajomą z jaką parka z Det zapoznała się ostatniej nocy. Ona szła na samym końcu jakby zamykając tą nieregularną kolumnę gości.

A kolumna w większości składała się właśnie z federaty i ludzi jakich on zatrudnił. Obecnie w tej dżungli było ich prawie równo tuzin. Grupka wedle wskazówek tubylczych przewodników ułożyła się w kolumnę idąc za dwoma przewodnikami z maczetami. Z początku byli czujni, zwarci i gotowi ale żar tropików skutecznie przerzedził tą linię w nieregularne kropki i kreski. Van Urk przytomnie co jakiś czas zarządzał postoje i sprawdzał czy kogoś nie brakuje. Groźba zagubienia się w tej dziczy chyba przerażała wszystkich z gości. Na pewno nikt nie chciałby się błąkać w tej dżungli samotnie. Zwłaszcza, że gdy jeszcze przechodzili przez resztę zarośniętej wioski i skraj prawdziwej dżungli to tam czy tu widać było jeszcze truchła dzikunów lub ich ofiar. Obecnie będących napuchniętym od tropikalnej gorączki żerem dla większych i mniejszych padlinożerców. To dość wymownie świadczyło co się może jeszcze kryć w tej dżungli.

- Tutaj na was poczekamy. One powinny być gdzieś tam. Nad jeziorem. - wysapał zdyszany Bruce do nadchodzących gości. Obaj przysiedli na powalonym i zarośniętym mchami i krzakami pniu gdy widocznie uznali, że skończyła się ich rola przewodników i teraz drużyna gości powinna pokazać co potrafi. Jeff który akurat jako ostatni wycinał szlak maczetą nie odzywał się bo nie miał na to siły. Tylko pokiwał głową potwierdzając słowa towarzysza.

Rzeka czy woda może i rzeczywiście była tam gdzie pokazywali. Ale nie dało się jej zobaczyć. Co dziwne nie było. Tutaj można było minąć kogoś czy coś schowanego w krzakach i krok czy dwa obok. A kurtyna w barwach zgniłej jesieni z kilkudziesięciu kroków mogła ukryć i całe miasto. Reszta drużyny gości stopniowo docierała do tego miejsca postoju. Ci co doszli pierwsi mogli zająć miejsca na przewalonym pniu czy opierając się o inne drzewa.

Marcus dotarł na to miejsce postoju jako jeden z pierwszych. Zdecydowanie z nadal ranną nogą nie był orłem w forsownym przedzieraniu się przez taką dzicz. Ale skoro wystarczyło iść świeżo wyrąbaną ścieżką za dwoma przewodnikami to jakoś jeszcze dawał radę. Dobrze, że to już koniec bo nie był pewny ile jeszcze dałby radę tak wytrzymać. Teraz skoro rola przewodników się zakończyła to czas było odnaleźć i zapolować na te dzikuny. Miał okazję pochwalić się swoimi tropicielskimi talentami. Według miejscowych dzikuny miały zwyczaje podobne do dzikich psów czy wilków. Czyli było stado i jego lider. Polowały stadnie a w dżungli były na swoim terenie. Na szczęście jak większość psowatych nie umiały chodzić po drzewach chociaż były dość skoczne i na pochyłe drzewa czy płaszczyzny już mogły się wspinać czy skakać. Dlatego gdy tubylcy mieli pecha trafić na nie w dżungli zwykle próbowali się ukryć na drzewach o ile zdołali. Niestety drzewami raczej trudno się podróżowało więc nie dało się w ten sposób podejść przeciwnika.

Anton zostawiwszy córkę w wiosce tubylców mógł się skoncentrować na marszu przez te dzikie ostępy dżungli. Szczerze mówiąc czuł się całkiem nieźle. Przeprawa jaka dopiekła innym tak mocno jego samego jakoś za bardzo nie ruszyła. Z drugiej strony jednak nie musiał co chwila machać maczetą a te całe pełzające i latające robactwo naprawdę potrafiło uprzykrzyć życie. No i właściwe zadanie dopiero się zaczynało a tu już z połowa składu wyglądała jakby mieli na tym spocząć. Chociaż musiał przyznać, że większość z nich, w przeciwieństwie do niego, była jakoś ranna. Co prawda rany goiły się no ale jednak pewnie w tym żarze tropików dawały się we znaki przy każdym kroku. A gdyby mieli nie brać rannych to mało kto by towarzyszył trójce przewodników.

Vesna o dziwo dotrzymywała kroku Alexowi i chyba działała na niego kojąco. Te “latające badziewie” czyli insekty albo kolczaste i pętające nogi krzaki doprowadzały Runnera do szału. Chociaż chyba najbardziej obawiał się pijawek. Zwłaszcza jak czy żartem czy serio przewodnicy przed wyjściem z wioski ostrzegali ich, że te pełzające paskudy potrafią wleźć śpiącemu do ust czy nosa. Ale też we dwójkę dotarli do pozostałych dość sprawnie. Chociaż ciała mieli oblepione potem, liśćmi, błotem i grudkami ziemi które skolekcjonował każdy z tej wyprawy podczas licznych upadków i przedzierania się przez leśną gęstwę.

Po krótkiej chwili do powalonego pnia dotarli kolejni podróżnicy. Najpierw Will którego Marcus kojarzył gdy wieki temu, w zeszłym tygodniu, jechali razem w furgonetce wyjeżdżając z Nice City. Potem zasapany van Urk, Hoffman i Dziki Kieł. Każdemu z nich pewnie dawały się we znaki odniesione podczas wcześniejszych walk rany. Jeszcze trochę po nich doczłapali się Zimm i patykowaty Ricardo. Wyglądali jakby po opadnięciu na przewalony pień nie mieli już siły na nic innego. Pochód zamknęły dwie kobiety, Aria i Marisa które robiły za coś w stylu straży tylnej. A tubylcza dziewczyna, podobnie jak jej koledzy, mogła z tej dziczy dość spokojnie znaleźć miejsce do ich domu.

Okazało się, że dobrze, iż van Urk posłuchał miejscowych rad i kazał zabrać dodatkowe zapasy wody. Co wydawało się zbytecznym balastem i prawdziwą mordęgą do dźwigania. Ale teraz dobrze było uzupełnić puste już manierki. Woda odparowywała z ciał bezustannie więc non stop trzeba było pociągać z manierki aby uzupełnić ten zapas i pragnienie suszyło usta i gardła bezustannie.

- Niedaleko tak? Dobra. Jakieś sugestie? - van Urk przyjął do wiadomości słowa przewodników i wciąż zasapany, ocierając czoło i twarz elegancką chusteczką rozejrzał się pytająco po twarzach. Wydawało się, że jest samo, piekielne południe tego dnia. Im dłużej czekali tym więcej czasu mieli aby złapać oddech. Ale też i mniej zostawało na resztę, właściwej akcji. Przewodnicy nie chcieli dalej iść ostrzegając, że teraz już trzeba się liczyć z tym, że można spotkać dzikuny z każdym krokiem w stronę jeziora. Chociaż samego jeziora nie było jeszcze ani widać ani słychać to cała trójka mówiła jakby dotarcie do niego było tylko formalnością. Przynajmniej pod względem odległości i kierunku. Twierdzili też, że jest samo południe więc wszelkie większe zwierzaki, dzikuny też, zamierają aby oszczędzać energię. Byłaby więc szansa je podejść póki te południe trwało. Ale im bliżej wieczoru, im temperatura będzie znośniejsza, tym będą robić się żywsze i czujniejsze.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline