Szejk, uznając najwidoczniej, że rozmowa z obcymi jest poniżej jego godności wycofał się. Przez moment rozmawiał z jednym ze swoich podwładnych. Do przodu wystąpił brodaty, ubrany w białozielony zawój mężczyzna z brodą, która strzyżona była co najmniej kilkanaście lat temu. Do pasa przytroczone miał złocone tuby z zwojami zapisanymi wersetami Pisma. Skłonił się niemal niezauważalnie. To on odebrał mapę od Thoera.
- Zostaniecie nagrodzeni, gdyż miłościwie nam panujący Mannoud ibn Najikh zwykł dotrzymywać słowa. Możecie też przenocować w kwaterach, jakie zostaną Wam przygotowane. Dostaniecie jucznego wielbłąda i zapas wody, abyście nie zginęli na Pustkowiu. Nikt Was nie będzie w Dakhi zatrzymywał, więc wyruszyć będziecie mogli jutrzejszym świtem bądź najpóźniej pojutrze… Na tym łaska szejka się kończy…
- I to mi się podoba. Jak najszybciej w drogę – wypaliła Zahija. Mężczyzna spiorunował ją wzrokiem. Jego palce przebiegły po zwojach. Pismo rozjarzyło się białą poświatą. – Zamilcz, przeklęta. Prorok Ismael mówi: nie ma wśród was miejsca dla tych, którzy nie chodzą ścieżkami Pana. Niech ich języki zostaną wyrwane, a oczy wydłubane. A ich ciała niech zostaną rzucone sępom na pożarcie…
Cekiny zabrzęczały, kiedy Saadi gwałtownie machnął ręką. Brudne, połamane paznokcie Zahiji zaczęły się wydłużać… Starcie magów wisiało w powietrzu…