Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-09-2019, 23:09   #128
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Podróż dłużyła się niemiłosiernie. Tyle dni w drodze. Już stracił rachubę ile dokładnie. Niełatwo było złapać stopa, zresztą nigdy tego nie praktykował. Najpierw starą autostradą A4 dostał się do Legnicy, stamtąd przez Lubin do Zielonej Góry, a w Sulechowie nawet miał okazję nocować w prawdziwym łóżku. Tam znalazł dla siebie miejsce w transporcie dla 2. Dywizji, czyli wprost do domu. Leżał teraz na pace starego Skorpiona-3 z czapką na twarzy, by prażące słońce nie przeszkadzało w próbach skrócenia sobie podróży za pomocą godzinki czy dwóch snu. Ale czy można było zasnąć w tych warunkach? Samochód co chwilę podskakiwał na nierównościach i nawet terenowe zawieszenie niewiele pomagało, zwłaszcza gdy leżało się na twardej podłodze pomiędzy skrzyniami z amunicją. „Es trójka” była mocno podziurawiona przez wrażą, a może naszą artylerię, widać że działo się w tym regionie i to niemało. A on, cholera, to wszystko przeleżał w szpitalu.

Zgoda, oberwał nieźle. Trochę poszatkowało mu bebechy, było zagrożenie dla kręgosłupa i oderwało mu kawałek uda, ale przecież to było dawno. A jednak konował upierał się, by trzymać go w łóżku i za żadne skarby, nawet obiecane parę tysięcy (Wiaderny nie proponował więcej, bo każdy kretyn od razu by się zorientował, że nie dysponuje taką kwotą, w rzeczywistości nie miał nawet tych paru tysięcy), nie chciał się zgodzić na wypis. Zatem świeżo mianowany sierżant zaoszczędził (głównie na honorze, bo pieniędzy jak się rzekło i tak nie posiadał, co do honoru zdania były podzielone) i sam się wypisał. Jakimś cudem uniknął kontroli żandarmerii, która zdawała się niezbyt sumiennie patrolować zaplecze frontu, a na różnego rodzaju blokadach sprawdzali tylko papiery przewozowe i ewentualnie zawartość skrzynek na pace. Nikogo nie legitymowali. Dzięki temu niedługo będzie znów u siebie.

- Pobudka! – usłyszał i poczuł klepnięcie w swoją własną głowę.

- Co jest? – wychrypiał lekko zaskoczony.

- Gówno jest, Gorzów jest – oznajmił kierowca Skorpiona. - Stacja docelowa, kwatermistrzostwo 2. Dywizji. Wypad.

Edward zeskoczył z paki, podziękował załodze samochodu i ruszył na poszukiwanie swojej kompanii. Miasto prezentowało niezbyt ciekawy wygląd. W zasadzie w ogóle nie przypominało miasta. I to nie dlatego, że wszystkie jego budynki były podziurawione i wyglądały jakby się miały zaraz rozpaść (a raczej rozpaść do końca). Było tak dlatego, że wszystkie budynki były ukryte pośród bujnej, wręcz dzikiej roślinności. Takiego czegoś nie widzi się co dzień.

Dlatego też Wiaderny był zadowolony, że nie musiał wchodzić do tego przedziwnego lasu. Oddziały 2. Dywizji stacjonowały bowiem na jego przedmieściach, w pobliżu rzeki, zdaje się że Warty – sierżant nie był pewny. W każdym razie nawet nie próbował zgadywać co tu się stało. Wieści, które do niego docierały podczas podróży były tak niesamowite, że nie dawał im wiary, ale najwyraźniej musiało w nich tkwić przysłowiowe ziarno prawdy. Same wieści zresztą wystarczająco go zdołowały i nie musiał dodatkowo rozmyślać o przedziwnych kultach walczących ze sobą o władzę.

Zdobyli Gorzów bez niego! To było najważniejsze. Urwał się ze szpitala po to by dołączyć do chłopaków, po to by razem z nimi wkroczyć do chociaż jednego miasta z „Wielkopolskim” w nazwie. Skoro zabrakło go w Ostrowie, to chciał być chociaż tutaj. Ale tutaj też nie zdążył. Jego lekko tylko zakurzony w podróży mundur gryzł się z upapranymi, lekko podartymi i dziurawymi mundurami otaczających go żołnierzy. Zdawał się głośno krzyczeć do wszystkich „Mnie tutaj nie było! Nie walczyłem z wami!”. Wydawało się, że nikt nie zwracał na to uwagi, ale Wiaderny wiedział, że zwracają.

I wtedy nadarzyła się okazja by po wielu tygodniach spędzonych w łóżku na użeraniu się z wredną salową i skretyniałem łapiduchem, nareszcie zaznać odrobinę relaksu. Oto bowiem przeszedł obok jakiś szeregowy, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Był zielony, Edward potrafił to poznać w jednej chwili. Starannie ogolony, szedł wyprostowany, a o czystość butów dbał bardziej niż o czystość karabinu. Oj, kogoś takiego mu było trzeba.

- Co jest, żołnierzu?! – krzyknął za nim, na co tamten odwrócił się błyskawicznie i wyprężył jak strona. - Szarży, kurwa, nie poznajecie?!

Ludzie wokół zaczęli spoglądać, ale jemu już to nie przeszkadzało. Niech patrzą.

- Padnij na mordę, raz! – ryknął polecenie, na co tamten padł na ziemię. - Powstań! – powstał. - Padnij! Powstań! Padnij! Powstań! Padnij! – i gdy szeregowiec leżał na ziemi nachylił się nieco do niego i powiedział już nieco spokojniej – Leżeć mi tu... Dopóki nie odejdę.

Po czym odwrócił się i odszedł. Nie mógł powstrzymać wychodzącego mu na twarz uśmiechu. Nareszcie czuł, że znów jest w domu.

* * * * *

- Kotrzewa, mordo niemyta! – zakrzyknął, gdy zobaczył znajomą twarz krasnoluda.

- Wiaderny? A co ty tu robisz? – zdziwił się tamten. - Słyszałem, że ci nogę urwało pod Ostrowem. Ale jak widzę to tylko plotki były. I dla ciebie sierżant Kotrzewa.

- Już nie – odparł Edward wesołym tonem i popukał się w pierś, na której znajdował się pagon ze złamaną belką.

- Awansowali cię? Ciebie?!

- Też się zdziwiłem – mężczyzna wzruszył ramionami. - Ale nic to. Nie z takich kłopotów wychodziło się cało. A propo, słuchaj, mam sprawę.

- No wiedziałem! Jak tylko cię zobaczyłem. Nie mam kasy, czekaj grzecznie na jałmużnę jak wszyscy.

- Przestań pieprzyć, nie o to chodzi. Słuchaj... – Wiaderny rozejrzał się czy aby nikt nie podsłuchuje. - Dopiero co przyjechałem, nie mam nawet gnata. Poratowałbyś kolegę, na pewno masz trochę wędek po poległych, których nie zdążyłeś skwitować – mrugnął porozumiewawczo okiem.

- Mowy nie ma! – oburzył się krasnolud. - Jeszcze czego! Jak nie masz broni to czekaj na przydział, pewnie niedługo dostaniesz. Ja nie będę za ciebie karku nastawiał.

Edward westchnął.

- Widzisz... Przydziału nie będzie, bo ja tak jakby... Przyjechałem tutaj bez zabawy w zbędną papierologię. Nie przepadam za biurokracją, rozumiesz.

- Chcesz powiedzieć, że nawiałeś ze szpitala?

- Zaraz tam nawiałeś. Po prostu dokonałem ekspresowego samowypisu – sierżant wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chciałem wziąć w tym udział – powiedział już poważniejszym tonem, wskazując ręką na miasto. - Ale jak widzę, spóźniłem się.

- Czyli jak zawsze – uznał krasnolud. - No dobra, już dobra. Coś się znajdzie. Gdzie cię szukać za jakąś godzinę?

- Muszę znaleźć swoją kompanię, jeszcze nie meldowałem się u dowódcy.

- Zawada na pewno się ucieszy na twój widok – stwierdził Kotrzewa tonem wskazującym na coś dokładnie przeciwnego.

- Co?! Ten babsztyl wciąż tu dowodzi? No nieźle...

* * * * *

- Nikt mnie nie zawiadomił o waszym przybyciu... sierżancie.

- Trudno żeby zawiadamiali panią, pani kapitan, o każdym rannym, który dochodzi do zdrowia – odparł natychmiast Wiaderny.

Stał w tej chwili na baczność przed jej, z braku lepszego określenia, biurkiem ustawionym w jej namiocie. Wzrok miał skierowany przed siebie, ponad głową pani oficer.

- Są ważniejsze sprawy. Zresztą pewnie kwity gdzieś się zapodziały. Wie pani, pani kapitan, jak to jest w kancelariach – w sumie nie wiedział, czy na pewno wiedziała. Nie miał pewności co robiła przed objęciem dowództwa nad kompanią, ale zawsze robiła na nim wrażenie sztabowej świni. Przynajmniej w wojsku, w cywilu pewnie parała by się organizowaniem demonstracji.

- Najwyraźniej – odrzekła znużonym tonem. - No dobrze, obejmiecie dowództwo plutonu. Akurat zwolniło się miejsce na tym stanowisku.

Edwardowi niezbyt spodobał się ten pomysł, ale odparł tylko:

- Tak jest!

- Pozostaje jeszcze załatwić wam broń...

- Nie trzeba, broń mam, pani kapitan.

- Macie?

- Tak jest!

- Szybko działacie. No to chyba wszystko, możecie odmaszerować.

Wiaderny zasalutował, po czym odwrócił się i ruszył do wyjścia.

- Kulejecie – zauważyła Zawada.

Rzeczywiście kulał. Nie jakoś mocno, a przy niej starał się do dodatkowo maskować, ale niestety to zauważyła. Cóż, noga nie do końca się wyleczyła.

- Zemsta Stalina, pani kapitan – skłamał.

- Stalina? A co Stalin ma tu do rzeczy?

- To jest... To tylko takie powiedzenie, pani kapitan. Znaczy, że buty mam za małe, pani kapitan.

* * * * *

- Bortnowski, zabieraj ludzi z ulicy, do kurwy nędzy!

Tak właśnie sypał się cały plan, nikt nawet nie liczył który to już raz. Mieli ubezpieczać natarcie czołgów wzdłuż ulicy Kopernika, ale zalegli pod ogniem kaemów prowadzonym z dwupiętrowego budynku z czerwonej cegły przy skrzyżowaniu z Odolanowską, z kolei czołgi wycofały się za Piastowską i ukryły wśród budynków z obawy przed baterią artylerii rozłożoną na dworcu kolejowym. Teren był otwarty i ruscy mieli świetny widok na podejścia z południa i południowego-wschodu, a oni żadnego wsparcia, ani artylerii, ani dronów, ani pieprzonych czołgów, które poukrywały się między blokami. Nie mogli nawet liczyć na wsparcie drugiego natarcia, które miało być prowadzone równolegle do ich, tylko po drugiej stronie torów, bo z jakiegoś powodu do niego nie doszło!

Ludzie Wiadernego spróbowali podejść do tego czerwonego budynku, ukryci w zagłębieniu po lewej stronie drogi, żeby potem obrzucić budynek granatami, ale trafili na pole minowe. Z biednych Denarowskiego i Dąbka nawet nie było co zbierać. Sami też cofnęli się na Piastowską, a potem spróbowali posunąć się na północ wzdłuż niej. Czołgiści nie chcieli pomóc, bo za wąsko. Niech ich jasna cholera! Zresztą gówno prawda, po stu metrach po prawej zaczynał się duży plac. Sierżant wysłał z powrotem Tomczaka żeby sprowadził czołgi, ale gdzie tam, żaden się nie zjawił. Pieprzone konserwy!

Ruszyli więc sami bez osłony. Nagle dostali silny ogień maszynowy z okien jednego budynku po lewej. Co bardziej przytomni skoczyli do tyłu i na lewo, by skryć się w cieniu poprzedniego domu. Mniej rozgarnięci czmychnęli na prawo, powskakiwali za jakieś ławki, stoły, drewniane budy, słowem pozostałości targowiska i zalegli tam na dobre.

- Bortnowski, do jasnej cholery, zabieraj się stamtąd! – krzyczał Wiaderny do kaprala, którego ludzi wycinały właśnie dwa kaemy. Ale na próżno. - Zasłona! – starał się przekrzyczeć terkot karabinu. - Drzemira, bierz drugą drużynę, cofnij się do skrzyżowania, obejdź ten pierdolony budynek z drugiej strony i zrób coś z tymi kaemami!

Plutonowy bez słowa zabrał się za wykonywanie rozkazu. Tymczasem Edward skoczył w dym powstały chwilę wcześniej na drodze, przebiegł na jej drugą stronę i dopadł do jakiegoś przewróconego straganu, za którym chowało się dwóch żołnierzy. Poprawka. Chował się jeden żołnierz i jeden trup. Ten drugi, sierżant nie zdążył zauważyć kto to, dostał kulkę w krtań. Leżał teraz w czerwonej kałuży. Wiaderny porwał za fraki jego towarzysza i krzyknął mu do ucha:

- Spierdalaj na tamtą stronę ulicy, już!

Pchnął go we właściwym kierunku, potem zaczął krzyczeć w podobnym tonie do otaczającego go dymu, co zmusiło kilku kolejnych do wykonania rozkazu. Jeden padł, gdy przebiegał obok, ale reszta zniknęła w oparach. Ogień kacapów zdawał się zelżeć. Czy to przez zasłonę, czy może Drzemira zaczął swój atak, ciężko było ocenić w tym chaosie. Wreszcie Wiaderny dopadł też Bortnowskiego. Siłą postawił go na nogi i „zachęcając” go podobnie jak innych, zmusił do znalezienia się po właściwej stronie ulicy. Gdy sam dobiegał na miejsce dym zdążył się przerzedzić zupełnie, ale kaemów nie było już słychać. W oknie cholernego budynku pojawiła się głowa, którą sierżant momentalnie rozpoznał. Drzemira!

Dalej nie napotkali już żadnego oporu, choć starannie przeszukiwali mijane bloki, zajmując cały ich kwadrat między Piastowską i Sobieskiego. Wreszcie dotarli do Głogowskiej i mieli otwartą drogę do Ronda Sybiraków. W ten sposób obeszli umocniony punkt oporu na Odolanowskiej i umożliwili kontynuowanie natarcia w stronę dworca.

- No, udało nam się – nie krył zadowolenia plutonowy Kusz, prawa ręka Wiadernego.

- Tak? To spójrz tam – wskazał ręką na jedną z ulic wychodzących z ronda. - To jest Towarowa, wzdłuż której mamy atakować – ulica z obu stron pokryta była gęstą zabudową. Idealne miejsce do zastawienia pułapek. - Myślisz, że tym razem zakute łby zechcą nam pomóc?

Nie usłyszał jednak odpowiedzi plutonowego, bo jego uwagę przykuł cichy szloch, który dosłyszał zza rogu. Udał się w tamtą stronę i ku swojemu zdumieniu zobaczył szeregowego Romlowskiego na klęczkach, płaczącego jak dziecko i ściskającego w ramionach trupa szeregowego Młota. Ciało martwego krasnoluda było czerwone od zaschniętej już krwi. Wiaderny wiedział, że Romlowski był jego przyjacielem, kumplem jeszcze z czasów szkolenia.

- I czego ryczysz? – spytał twardo.

- D-d-dlacze-e-ego? – tamten wydukał żałośnie.

- Bo jest wojna, bo ojczyzna wymaga ofiar, a przede wszystkim dlatego, że jesteśmy biedną, pierdoloną piechotą – powiedział bez cienia emocji w głosie.

* * * * *

Wrzesień nigdy nie kojarzył się Wiadernemu najlepiej. Miał tak jeszcze od czasów szkolnych i w zasadzie listę powodów jego niechęci do dziewiątego miesiąca w roku można by na tym zamknąć. Ironicznym był fakt, że w tegorocznym wrześniu znów podjął naukę, choć inną niż wszystkie dotąd odbyte. Widać musiał się czymś narazić Zawadzie, że go odesłała. Może jakiś mimowolny komentarz? Nie, zawsze się pilnował, a przy młodszych stopniem stawał po jej stronie. Tak trzeba było, tego wymagał autorytet dowódcy. Inaczej wszystko sypało się w cholerę.

No chyba, że baba umie czytać w myślach. Po tym co Edward usłyszał o zajściach w Gorzowie, był w stanie uwierzyć w wiele rzeczy. Początkowo wyśmiewał wszystkie fantastyczne doniesienia, ale w końcu nawet przed sobą musiał przyznać, że coś w nich jest, gdy zobaczył zielone miasto. Nadal nie dawał wiary we wszystkie opisy wydarzeń, ale godził się, że doszło tam do czegoś niezwykłego. Ci, którzy stamtąd wyszli, mogli wyjść odmienieni. No, ale gdyby elfka umiała czytać w myślach, musiałaby odesłać połowę armii.

A więc zapewne ktoś inny zgotował mu ten los. Tak czy siak Wiaderny się na to nie pisał. Dobrze było mu tam gdzie był, choć trzeba zaznaczyć, że była to możliwie szeroko rozumiana definicja słowa „dobrze”. W każdym razie było mu lepiej niż w tym pieprzonym obozie. Zajeżdżali ich tam jak dzikie konie. Zaczynali przed świtem i kończyli po zmierzchu. Po tygodniu nie miał nawet siły narzekać, w czym się lubował i na co tracił każdą sekundę wolnego czasu podczas pierwszych dni. Potem dał sobie spokój, szkoda było marnować energię.

Komandos! On komandosem! Kogoś popierdoliło jeszcze mocniej niż wówczas, gdy mianowali go sierżantem tylko dlatego, że niechcący osłonił własną dupą dzbana przed odłamkami bomby. Nie podobało mu się to. Wiedział do jakich akcji wykorzystywani są komandosi. Słyszał o akcji na lotnisku w Poznaniu, wszyscy słyszeli. Co on kurwa jest, żywą torpedą?

A ich wysyłają jeszcze dalej za linię wroga, do Gdańska. Niby neutralnego, ale z trzech stron otoczonego przez kacapów. To też mu się nie podobało. Ale wojsko to dom, a rozkaz trzeba wykonać jeśli się nie chce zostać wykopanym za próg, choć w tym przypadku wykopanie oznacza zakopanie i to dwa metry pod ziemią. Ironią jest, że za wykonywanie rozkazów może spotkać dokładnie to samo...
 

Ostatnio edytowane przez Col Frost : 06-09-2019 o 23:17.
Col Frost jest offline