Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2019, 22:47   #17
Trollka
 
Trollka's Avatar
 
Reputacja: 1 Trollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputację
Trochę retro, trochę teraz. Dzięki Nami i dzięki Lechu :)


4 lata wcześniej; Manhattan, Nowy Jork
Anderson & Williams
Wieczór od samego początku zapowiadał się na wybitnie ponury. Wyjmując z listy paskudnie mroźną pogodę, z lodowatym wiatrem wbijającym drobiny szarego śniegu prosto w twarz i pod ubranie, wciąż pozostawało wiele punktów do narzekania. Koniec listopada nie rozpieszczał nikogo w Nowym Jorku, zaczynając od zamieszkujących Manhattan elit, aż po przymierających głodem biedaków, okupujących slumsy na pograniczu strefy uznawanej za zdolną do życia bez ciągłej obawy o swój los, albo los najbliższych.

Jadąc poprzez zawiane szarym pyłem ulice Casandre milczała, obserwując bez przekonania mijane kwartały, ulice i twarze. Tony sypiących się betonowych ruin, aż wreszcie samochód zatrzymał się w strefie świateł. Tutaj próżno było szukać wygłodniałych, sinych od mrozu twarzy wyglądających z kątów. Zamiast tego w blasku latarni i witryn sklepowych przechadzali się eleganccy ludzie, spiesząc aby załatwić swoje sprawy przed zapadnięciem godziny policyjnej.

Oni też się spieszyli, chociaż w wersji zmotoryzowanej. Kątem oka panna Anderson obserwowała jak jej partner sili się na spokój, nie dziwiła się. Sama najchętniej wyjęłaby glocka i rozpoczęła zabawę w strzelnicę, lecz co począć? Miała za sobą ciężki tydzień, kolejny nie zapowiadał się na lepszy… na pewno nie w Drugim Departamencie Policji Nowego Jorku. Miejscu, gdzie dopiero szło się przekonać co znaczy ludzie skurwysyństwo i ile jest się w stanie poświęcić aby uniknąć pokoju przesłuchań z miłym, smutnym panem przywiązującym do krzesła i zadającym pytania zanim w ruch szły bardziej bezpośrednie środki wydobywania zeznań. Ktoś mądry rzekł kiedyś podobno, żeby dać mu człowieka, a on znajdzie na niego paragraf. Minął chyba wiek, a słowa te wciąż pozostawały aktualne do bólu.

Szarość za oknem wzmagała melancholijny nastrój, tak samo jak coraz mocniej ssący z głodu żołądek. Ruda szlachcianka poprawiła kołnierz z lisiego futra, wciąż sumiennie trzymając gębę na kłódkę. Pewnie psuła im obojgu wieczór, lecz skoro jeszcze nie dotarli do ich restauracji to się nie liczyło.

Rozpogodziła się dopiero na widok znajomego wnętrza, oświetlonego przytłumionym blaskiem starych, olejnych lamp. Stoliki jak zwykle nakryto białymi obrusami, a między nimi snuły się eteryczne sylwetki obsługi. Co prawda brakowała tego specyficznego wystroju znamionującego lokale z najwyższej półki, jednak “ich lokal” miał swój specyficzny, lekko domowy i mniej napuszony styl, za który oboje z Joshem tak go lubili.

- Dobry wieczór państwu, to co zwykle? - usłyszeli za plecami ledwo ściągnęli płaszcze i otrzepali je z nadmiaru szybko topniejącego śniegu. Stał za nimi profesjonalnie uśmiechnięty kelner, znali go z widzenia.

Szybko poprowadził ich do stolika pod wielkim oknem, będącym praktycznie przeszkloną ścianą. Dostali kartę win, mimo że nie prosili, a cień w eleganckiej marynarce i białej koszuli stanął w rozsądnej odległości czekając na zamówienie.

- Dziś ty wybierasz -
Casandre odezwała się pierwszy raz od dobrej godziny, posyłając Joshowi blady uśmiech znad rozłożonej na stole karty win. Odruchowo poprawiła spięte w kok włosy, zawijając niesforny miedziany kosmyk za ucho.

- Ślicznie dzisiaj wyglądasz skarbie. - powiedział mężczyzna otwierając menu, po czym położył jej dłoń na jej dłoni delikatnie ją gładząc. - Miałaś ciężki dzień w pracy… - bardziej stwierdził po czym uśmiechnął się ciepło. Nienawidził rozmawiać na ich spotkaniach o pracy, ale nie lubił na siłę pomijać tego tematu kiedy widocznie coś trapiło kobietę. Wiedziała, że zrobiłby wszystko aby tego wieczoru zapomniała o Pierwszym, Drugim, Trzecim Departamencie, Collinsie i całej siatce lokalnej i dalszej przestępczości, której rozbiciem się zajmowała. Joshua siedział tak chwilę po czym przywołał kelnera skinieniem głowy. - Poproszę butelkę Chandon Imperial. - wymienił nazwę czerwonego, półwytrawnego wina, które było jednym z jej ulubionych i którego nie mieli możliwości pić w ostatnim czasie.

Kiedy kelner spisał zamówienie przeprosił parę na chwilę. Zanim wrócił z zamówionym winem dobrze zbudowany najemnik spojrzał na swoją partnerkę z typowym dla niego uśmiechem. Tego wieczoru był elegancki jak zwykle. Czarne spodnie na kant, biała koszula, ciemny krawat i marynarka pasująca wzorem do spodni. Wszystko musiało być robione na zamówienie, bo żaden standardowy rozmiar nie był dla niego. Jego wąska jak na faceta talia i bardzo szerokie plecy w połączeniu z rozbudowanymi ramionami gwarantowały brak dopasowania do jakiegokolwiek rozmiaru. Podobnie było ze spodniami. Zawsze przed kolacją z Casandre pedantycznie podchodził do sprawy zarostu. Zapach jakiego używał nie był przesadnie intensywny, ale męski i wyczuwalny. Tego wieczoru był lekko poddenerwowany, bo z jednej strony chciał aby było jak zwykle, a z drugiej wyjątkowo i niepowtarzalnie. Aura pogodowa, jego własne problemy natury zawodowej nie ułatwiały mu sprawy, ale należał do upartych i niezłomnych mężczyzn. W zasadzie tę drugą umiejętność mocno rozwinął przez ostatnie kilka miesięcy. Tego wieczoru ona była dla niego najważniejsza. Nawet nie brał pod uwagę, że coś mogło pójść nie tak. Taki po prostu był. Zawodowo zimny i dokładny, a prywatnie wrażliwy i chwilami pełen rozterek.

Siedząca po drugiej stronie stolika kobieta uśmiechnęła się trochę żywiej, mrużąc przy tym prawe oko. Rzadko pozwalała sobie na okazywanie emocji innych niż obojętność potrzebna w pracy albo w kontaktach z rodziną, ale przy Williamsie jakoś udawało się jej na bok odłożyć konwenanse. Odetchnęła spokojniej, ściskając jego dłoń i rzuciła standardowym tekstem, mającym mało wspólnego z prawdą, ale jego celem było uspokojenie drugiej strony.
- Przeżyję, jak zawsze - mruknęła cicho, patrząc gdzieś za okno, gdzie pochylone figurki ludzi przedzierały się przez coraz silniejszą zamieć. Oni zaś siedzieli na wygodnych krzesłach, w cieple i atmosferze dającej się nazwać odprężającą… gdyby nie natłok myśli ciągle przebijający się przez głowę jak wiertarka udarowa drążyła najtwardszy beton.
- Nie musisz się przejmować - dodała, siadając wygodniej i zakładając nogę na nogę. Normalnie unikała podobnej pozy, kojarzonej niepochlebnie w miejscu z którego pochodziła. Szczęście kulawego, że Federacja i Rodzina zostały daleko na zachodzie. Ciemnoczerwonej sukienki do połowy uda i na cienkich ramiączkach też by nie pochwalono w domu, zwłaszcza że odsłania praktycznie całe plecy.

Joshua dał się jej poznać jako gość, który nie dyskutował z nią na tematy, których unikała. Mogła prowadzić z nim swobodną rozmowę czasem pomijając trapiące ją szczegóły. Wiedziała jednak, że Williams od dawna nie był dla niej twardzielem, który w wieczór ich poznania wchodził do obskurnej jaskini, gdzieś w górach skalistych. On chciał się przejmować jej problemami i robić z nią wspólnie więcej niż tylko żyć. Skoro tego chciał to dlaczego nadal był pierdolonym najemnikiem? Przynajmniej raz w tygodniu spoglądał śmierci w puste, bezdenne oczy mając gdzieś z tyłu głowy świadomość, że pewnego dnia nie uda mu się wyjść z akcji z życiem. W QRS brali wiele zajebiście skomplikowanych zleceń i każde z nich wiązało się z ryzykiem. Czemu mężczyzna chciał z nią być do końca równocześnie narażając się na kalectwo czy śmierć? Właściwie ta druga byłaby do zniesienia. Gorzej jakby został kaleką. Mając mętlik w głowie facet nie powinien decydować się na zaręczyny, ale… Od tych pięciu krwawych lat nie był tak pewien jak tego wieczoru, że byłby w stanie to rzucić. Odejść z oddziału, zająć się czymś spokojniejszym i dać jej życie na jakie zasługiwała. Nie “jakieś” życie, egzystencję usypaną nowymi pozycjami do odhaczenia na liście wrażeń. Chciał jej dać coś trwałego i niepowtarzalnego, ale sam jeszcze nie wiedział do końca jak to powinno wyglądać. I czy jego piękne życie dla szlachetnie urodzonej, rudej piękności nie będzie jak samochodzik z dykty dla kierowcy bolidu przedwojennej formuły jeden.

Kiedy kelner wrócił z zamówionym winem odbyła się krótka ceremonia jego sprawdzenia. Joshua jako gospodarz spotkania sprawdził czy etykieta zgadza się z zamówieniem, czy wino nie jest zepsute albo zanieczyszczona świeżo wyciągniętym korkiem, który został wyciągnięty przy parze. Odrobina wina została nalana do kieliszka mężczyzny po czym sprawdził on pod kątem zapachu i smaku. Najpierw zakręcił delikatnie kieliszkiem, a później spróbował. Dopiero po akceptacji kelner mógł nalać wina gospodarzowi i jego partnerce. Kiedy zaczynali się spotykać Josh był niczym neandertalczyk w takich sprawach, ale przy niej i dla niej nauczył się naprawdę wiele. Dużo dla normalnego gościa, ale niekoniecznie wystarczająco dla elit, z których wywodziła się Casandre.

- Ostatnio sporo myślałem o mojej i twojej pracy… - zaczął najemnik jedną dłoń trzymając w okolicy kieliszka z winem a drugą za dłoń swojej partnerki. - Pomyślałem czy nie moglibyśmy sobie zrobić wolnego na kilka tygodni i wspólnie wyjechać w jedno miejsce, które zawsze chciałem ci pokazać. - zagaił mężczyzna niezbyt głośnym, ale pewnym tonem. - Oczywiście zaplanowalibyśmy to z wyprzedzeniem. - dodał wiedząc jak skrupulatna, ale też skupiona na pracy była rudowłosa.

Zaskoczył ją, poznał to bezbłędnie po drgnięciu źrenic ciemnoniebieskich oczu wpatrzonych w niego pilnie, mimo że reszta twarzy pozostawała niewzruszona - jeden z wielu minusów nad którymi kobieta pracowała, niestety nie zawsze wychodziło jej wychodzenie poza bezpieczną maskę. Znał ją jednak tak dobrze, że wiedział kiedy się złości, cieszy, albo boi i żadna fasada nie była w stanie go oszukać. Teraz też czuł przez skórę zaciekawienie, ale i sporą ostrożność do spółki z nagłym potokiem myśli skrupulatnie sprawdzających napięty grafik pewnie na najbliższe tygodnie, jeśli nie miesiące. To był drugi z listy wielu negatywów ich związku. Kontrola, planowanie z wyprzedzeniem, układanie harmonogramu działania co do minuty. Każdy gest, ruch i słowo miały swój czas i miejsce, rzadko trafiali do krainy o nazwie spontaniczność.
- Będzie tam toaleta? - spytała pogodnym jak na nią głosem, opierając dłoń o policzek, a łokieć o biały obrus. Przyglądała mu się, szukała fałszu… znaczy szukałaby, gdyby miała do czynienia z kimś innym. Niewielu ludziom ufała, ten siedzący przed nią zaliczał się do chlubnych wyjątków - Na ile planujesz wycieczkę… i gdzie? Myślisz o Phoenix? Myślę że za miesiąc-dwa dam radę urwać się na parę dni, ale wpierw pogadam z komendantem.

- Toaletę wykopię osobiście.
- uśmiechnął się szeroko. - Będzie. Wycieczka trwałaby dwa tygodnie. Jeżeli chodzi o lokalizację to powiem, że to zdrowy, zielony Teksas chociaż dokładne współrzędne są tajemnicą. - spojrzał na nią uspokajającym, ciepłym wzrokiem, którego nie sposób było u niego szukać jeszcze rok temu.
- To tajemnica. - uśmiechnął się ponownie dorzucając do wykalkulowanych przez kobietę zmiennych zupełną niewiadomą. - W zasadzie byłaby to wycieczka z dala od ostrej cywilizacji i miejskiego pyłu. Będą jednak wygody, zdrowe powietrze i kilka swojskich atrakcji. Spodoba ci się.

- A co z twoją pracą, puszczą cie luzem na dwa tygodnie tak od ręki?
- Casandre zmrużyła oczy, szukając zaczepki i podwójnego dna. Wycieczka do Teksasu… tak nagle? Zaczynała snuć teorie, próbując je dopasować do zaistniałej sytuacji - Wspomniałeś że myślałeś o niej, o robocie. Wywalili cię? Jeśli tak pogadam z kim trzeba - tym razem to ona położyła dłoń na jego dłoni i ścisnęła pokrzepiająco. Kiedyś zignorowałaby rozterki i problemy kogoś spoza kasty, Rodziny, o własnej hermetycznej bańce sfery wyższej nie wspominając. Czasy się jednak zmieniły, tak samo jak ona - Nie martw się, odkręcimy to.

- Puszczą mnie o ile zawiadomię ich z wyprzedzeniem.
- powiedział uspokajająco najemnik. - Kontrakt jest podpisywany zwykle na z góry ustalony skład. Nikt mnie nie zaproponuje jak nie będzie mnie w dostępnym menu. - dodał mężczyzna uśmiechając się po czym popił wina. - Myślałem o pracy, bo chciałbym zastanowić się nad jej zmianą. - te słowa ledwo przeszły mu przez gardło i Casandre była tego świadoma. Była mądrą kobietą i wiedziała, że mimo iż jego akcje czasem wyglądały jak krwawa łaźnia to kochał tę robotę. Powoli wszystko zaczynało jej się układać w jedną całość kiedy dodał.
- Chce zająć się czymś bezpieczniejszym. Czymś gdzie nadal wykorzystam moje umiejętności, ale nie będę tak narażony. - mężczyzna znowu popił trunku. Przed rokiem w jego życiu istniało tylko życie wojownika, które przerywał co jakiś czas na poszukiwania zaginionego brata, Trevora. Początkowo wykonywał ten zawód tylko aby znaleźć starszego o rok bliskiego krewnego jednak z czasem pokochał ten zawód. Jeżeli chciał zmienić jedną z fasad jego życia musiał pokochać coś bardziej niż to co robił od lat. Musiał pokochać ją.

- Dlatego chcesz wyjechać do Teksasu na dwa tygodnie… - Anderson stężała, czując jak cierpnie jej skóra. To było niespodziewane, nietypowe. Miała ochotę wyciągnąć dłoń i sprawdzić, czy jej chłopak nie ma gorączki i nie zaczyna bredzić. Nie żeby nie suszyła mu głowy raz czy tam piętnaście, gdy wracał z roboty przypominając durszlak… ale to tak jakby jej kazać pozbyć się rodzinnych koneksji i rzucić robotę dzięki której czuła że żyje.
- I co dalej? - spytała przepijając mało kulturalnie winem, od razu całą lampką. Trzymała go ciągle za rękę chcąc ułatwić ciężki moment im obojgu. Wsparcie i cała ta otoczka kooperacji dwóch istot ludzkich.


- Nie dlatego. Wyjazd nie ma z tym bezpośredniego związku. - powiedział spokojnie po chwili przywołując kelnera. - Kochanie wiem, że też jesteś głodna.

- Proszę uprzejmie.
- powiedział kelner podając dość rozbudowany jadłospis najpierw kobiecie, a później mężczyźnie. Joshua skinął mu delikatnie głową w podziękowaniu. Mężczyzna przeprosił i odszedł od ich stolika jednak czekając w odległości dobrej gdyby został poinformowany, że są gotowi złożyć zamówienie.

- To na co masz ochotę?
- zapytał Josh otwierając swój egzemplarz menu. - Jak odejdę z QRS, a odejść mogę, to zajmę się czymś mniej niebezpiecznym. - wyjaśnił nożownik spokojnie szukając w jej oczach zrozumienia. - Chciałaś tego od dawna, a teraz zdałem sobie sprawę, że i ja tego chcę. - dodał, a jego głos pozostał pewny kiedy czule ściskał jej dłoń.
- Wielokrotnie wracałem w złej kondycji, z raną postrzałowa, po jakimś parszywym cięciu, ogłuszony granatami i minami. Było tak i będzie dalej jak będę w to brnął. Nie chce pewnego dnia skończyć swojej historii na jakimś zadupiu, otoczony przez wroga skąd nawet wyciągnięcie mojego ciała będzie awykonalne. - wojownik tłumaczył to Casandre, ale chwilami miała wrażenie jakby przekładał to też sobie. Kobieta błyskawicznie kojarzyła fakty i wiedziała, że nikt się nie decyduje na taki krok z błahego powodu czy dla mało ważnej w jego życiu osoby.

- Pierś z kaczki, do tego duszona czerwona kapusta i zapiekane ziemniaki. Bez koperku, ale z żurawiną - kobieta zakomunikowała suchym tonem, składając kelnerowi zamówienie, a następnie zwróciła się do Josha - Cieszę się, że wreszcie poszedłeś po rozum do głowy. Tak będzie lepiej, zobaczysz. Porozmawiam z komendantem, na pewno da się załatwić abyś zaczął pracę w moim wydziale. Masz doskonałe referencje, poza tym Stary mi nie odmówi - uśmiechnęła się krótko, układając już w głowie plan działania na najbliższe dni. Jej robotę nazywali paskudną, niewdzięczną… ale zwykle dało się przeżyć dzień bez żadnego postrzału, albo noża wbitego między żebra. - Widywalibyśmy się codziennie, nie tylko wieczorami, albo gdy akurat oboje mamy wolne parę godzin na sen.

- Byłoby świetnie widywać się częściej. - powiedział do rudowłosej Williams z uśmiechem po czym spojrzał na kelnera. - Proszę schab nadziewany suszonymi śliwkami, ziemniaki z wody i jakąś dobrą sałatkę. Zaskoczcie mnie. - powiedział uprzejmie po czym kelner ukłonił się i odszedł. - Twoja robota mi pasuje, ale gdybym trafił za biurko… - zaśmiał się. - Wyobrażasz to sobie? Ja i praca intelektualna. Musiałbym poprawić warsztat literacki. W QRS zawsze dowódca pisał raporty i inne dokumenty. - wojownik zastanowił się. - Ojciec od kiedy został oficerem próbuje mnie namówić na wojsko, ale wolałbym pracować z tobą. - puścił jej oko. - Wojsko może być back up’em gdybyś jednak nie wytrzymała patrzenia na mój pysk przez całą dobę. Znaczy w pracy i po niej. - dobrze wiedziała, że on chciałby spędzać z nią każdą chwilę co było raczej wynikiem przemiany jaka w nim zaszła w okresie kilku ostatnich miesięcy. Wcześniej był bardziej wstrzemięźliwy i mniej wylewny.

- Wiesz Josh… jeśli mi zbrzydniesz zawsze mogę cię wysłać na obóz reedukacyjny gdzieś do czarnej strefy - Anderson parsknęła, darując sobie zwyczajową kamienną minę aby nie zabrzmiało zbyt poważnie. - Podszkolisz się z odpowiedniego podejścia do służby, naszej misji i samego aparatu wykonawczego z panem Prezydentem na czele. Zrobisz coś dla ludzi, dla dobra naszego kraju i narodu. Na razie nie zgłoszę twoich wywrotowych zachowań, ale uznaj to za ostateczne ostrzeżenie. Ze względu na stare, dobre czasy - pokiwała głową - Masz mnie za aż taką sadystkę, by pakować cię za biurko i obstawiać tonami papierów? Weź daj spokój, kto by to potem poprawiał? - przekrzywiła kark w lewo - Rozumiem że jutro rano mam iść do komendanta i zacząć urabiać grunt na twoje przeniesienie, tak?

- Byłoby miło z twojej strony.
- powiedział Joshua z uśmiechem. - Nie lubię nigdzie wchodzić bocznym wejściem i gdybym mógł sam chętnie bym się zaprezentował. - podrapał się teatralnie po głowie. - Chwila. To Pan Komendant? - zapytał. - No tak… Domyślam się zatem, że sama miła aparycja mi nie wystarczy. Jeszcze by mnie dał do obsługi drukarki i by wam wydajność spadła. - powiedział unosząc ramiona i napinając je, na co materiał marynarki zareagował niemal pękając w szwach.
- Wszystkie kobiety nagle zaczęłyby drukować podania w tysiącach sztuk. - zaśmiał się jak często w jego przypadku żartując ze “skutków ubocznych” codziennych treningów. - Nie widziałem nigdy nic piękniejszego niż ty kiedy się uśmiechasz… - powiedział do niej mężczyzna gładząc jej dłoń.

Szlachcianka przyjęła z gracją komplement, jak na dobrze wychowaną damę przystało, kiwając lekko głową w podzięce.
- Dziękuję że wyprowadziłeś mnie z błędu, myślałam że bardziej podoba ci się mój widok bez niczego - powiedziała rozbawiona, poprawiając rudy kosmyk który znów wysunął się z jej misternej fryzury i drapał czoło - Nie obawiaj się, komendant to porządny, rozsądny człowiek, bardzo oddany sprawie i temu miastu. Na pewno zrozumie konieczność dołączenia do wydziału kogoś równie użytecznego i nie postawi go przed drukarką - parsknęła - Z pewnością zrozumie, że gdyby to zrobił doszłoby zapewne do serii nieszczęśliwych wypadków przy czyszczeniu broni.

- Bez niczego też nie jest źle.
- uśmiechnął się nożownik. - Wypadki chodzą po ludziach. - dodał uśmiechając się szerzej. - Jestem pewien, że znajdzie się tam dla mnie miejsce. Nawet w pierwszej linii byłbym bardziej osłonięty niż w obecnej robocie. - zastanowił się po czym spojrzał na nią przekręcając głowę. - Tylko nie kombinuj robić ze mnie swojego podwładnego. - zaśmiał się. - Jedna zmiana mi wystarczy. - dodał z uśmiechem dolewając im wina.

Nie byłoby w tym nic nienormalnego gdyby nie uronił odrobiny wina w okolicy jej kieliszka. Niewiele myśląc, niemal odruchowo złapał białą, wyszywaną chusteczkę stojącą w eleganckim stojaku na stole. Podczas pierwszego ruchu chusteczką po stole Josh jakby sobie coś przypomniał wzdrygając się tak delikatnie, że kobieta mogła tego nie zauważyć. Było już jednak za późno. Casandre nie wiedziała czy pierścionek wytoczył się z jego rękawa czy wypadł z chusteczki. To nie miało wielkiego znaczenia. Element biżuterii był piękny. Wykonany z żółtego złota, z dużym, okrągłym, czarnym diamentem położonym w jego koronie. Jako arystokratka Anderson wiedziała, że takiego pierścionka nie powstydziłby się jeden z jej zamożnych rodaków. Dla najemnika, takiego jak Josh, musiał być to naprawdę potężny wydatek. Facet zmiął przekleństwo aby po chwili uklęknąć przez Casandre oplatając jej dłonie swoimi.

- Jesteś naprawdę cudowna. - zaczął powoli. Zdawało się jej, że jego zawsze mocny głos lekko zadrżał. Nie wiedziała czy z nerwów podczas przedwczesnej, inaczej planowanej próby oświadczyn czy może udzieliła mu się atmosfera chwili. - Mądra, piękna, ułożona. Kiedy cię poznałem zauroczyłaś mnie swoją urodą, ale z naszym każdym spotkaniem zauroczenie mijało zmieniając się w coś mocniejszego, trwalszego. Zakochałem się w tobie. - w tamtej chwili była pewna, że jego głos drżał. Patrzył jej w oczy nie uciekając nigdzie równocześnie obejmując czule jej dłonie. - Nie nagle, od pierwszego wejrzenia. To uczucie jakiego nigdy nie czułem, dojrzałe i niepowtarzalne. - Kobieta kątem oka zauważyła, że kelner chciał zapewne przynieść do ich stolika startery, bo na główne danie było jeszcze za wcześnie. Nie zdążyliby przygotować. Kelner zatrzymał się jednak po kroku zauważając, że Josh klęczy.
- Chciałbym czuć się w ten sposób już zawsze i być dla ciebie facetem, na którego zasługujesz, a zasługujesz na najlepsze. - nożownik nie odstępował jej oczu patrząc na nie ciemnymi, brązowymi, pełnymi ciepła ślepiami. Widziała jak z nerwów zaczęła mu drgać żyła w okolicy skroni. - Kocham cię i chcę być z tobą do końca życia. Casandre Anderson… Czy uczynisz ze mnie najszczęśliwszego mężczyznę na świecie i zostaniesz moją żoną? - pytanie wypowiedział wyraźnie po chwili milknąc i dając się wypowiedzieć kobiecie. Nie tak to planował, ale chciał wykorzystać element zaskoczenia, który był kręgosłupem zaplanowanych oświadczyn. Nie wybaczyłby sobie nie oświadczyć się w chwili, gdy miłość jego życia zobaczyła pierścionek.

Zaskoczył ją, wyczuł to od razu, a nienawidziła być zaskakiwana. Wyprostowała plecy, krew odeszła jej z twarzy, gdy patrzyła na złoty pierścionek jak zaklęta. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że przez głowę rudzielca przechodzi cała burza myśli, a jej właścicielka próbuje usilnie uporządkować je i ułożyć najbardziej optymalne rozwiązanie, ogarniając nagły bałagan który się tam zrobił. Milczenie się przedłużało, pełne usta ścisnęły się w wąską kreskę, a brwi zmarszczyły pośrodku czoła. Co on wyprawiał?! Tak na poważnie? Było im razem dobrze, nawet lepiej niż dobrze. Stanowili dograny zespół uzupełniający się pod wieloma kątami… ale tak na zawsze? Zaskoczenie zaczęło ustępować rosnącej złości. Znał ją, tak przynajmniej myślała. Wiedział jakie ma priorytety, rodzinę. Czego się od niej wymaga, znał zasadę mówiącą, że nie wolno jej robić nic, co położyłoby cień na nazwisku. Wystarczająco podpadła zadając się z nim, niejednokrotnie otrzymywała stonowane, acz upierdliwie monotonne listy, gdzie rodzice wypominali jej związek ze zwykłym żołnierzem, nawet nie oficerem.
- Wstań najemniku - odpowiedziała chłodno, zabierając rękę. Nozdrza drgały jej z wściekłości. Spieprzył… jak mógł tak spieprzyć ich poukładane życie i to w chwili, gdy Anderson zaczęła żywić nadzieję na coś normalnego. Ten sam wydział dawał spore możliwości, dałoby się obejść parę przepisów gdyby mocno uważali oboje… a teraz?
- Skończ te żarty, nie są zabawne. Nie żyjemy w pięknym świecie bajek, mamy obowiązki. Ja mam obowiązki, zapomniałeś? - dodała równie lodowatym tonem, zaciskając dłonie w pięści. Wstała nagłym ruchem z krzesła, w locie zgarniając torebkę.
- Straciłam apetyt… a tym masz dwadzieścia cztery godziny na zabranie bambetli z mojego domu. Inaczej oddam je na sieroty wojenne - zakomunikowała, odwracając się na pięcie. Zostawiła za plecami jego i stolik, stukając obcasami i nie obracając się ani razu aby spojrzeć za plecy.
To byłoby cofanie, a żeby osiągnąć coś w życiu należało zawsze przeć do przodu.


Czasy obecne; Baza wojskowa Jefferson City
Anderson & Williams

Człowiek był specyficznym rodzajem pasożyta. Z pozoru podatny na wszelkie obrażenia bo pozbawiony naturalnego pancerza, a potrafił się zaadaptować do najgorszych warunków. Przy wspomaganiu techniki potrafił żyć w ekstremalnie niskich,bądź wysokich temperaturach, na terenach podmokłych lub przesuszonych. Umiał też przystosować się do wstawania dzień w dzień o 4:30, bez względu czy to śnieg, czy to deszcz, czy właśnie pełnił nocną wartę, więc zamiast położyć łeb na poduszkę, klął pod nosem i spijał wiadro kawy.
Dla sierżant Anderson kawa była jedną z niewielu słabości jakim ulegała. Piła jej całe hektolitry i zawsze po przebudzeniu na stoliku przy łóżku czekał na nią kubek parującej, czarnej cieczy, a jeśli nie… wtedy przynajmniej jeden niekompetentny szeregowy spędzał dzień w kombinezonie przeciwskażeniowym, kopiąc dół metr szerokości, półtora głębokości i ciągnący się na północny zachód. Lub południowy wschód, zależało od fazy księżyca oraz ludzkiego kaprysu.

Dziś wyglądało na to, że nikt nie zarobi karnej roboty, bo ledwo Bravo otworzyła oczy ujrzała przy stoliku swój kubek, a w powietrzu dało się wyczuć charakterystyczną woń kawy… takiej prawdziwej, nie tej zbożowej lury od której dostawała depresji. Szybko pochłonęła poranną porcję kofeiny, ubierając się starannie. Do apelu pozostawało jeszcze półtorej godziny, jednak poranna musztra sama się nie odbębni. Biegnąc obok oddziału Casandre układała plan na najbliższą dobę, raz jeszcze przypominała sobie o nadchodzących pilnych sprawach. Dziś zapowiadało się... bez ekscesów. Z kamienną miną pilnowała kotów, pozwalając sobie na małą słabostkę - jedno szybkie spojrzenie na cztery okrążenia, na środek placu dookoła którego biegali. Słabostka ta miała gdzieś metr-dziewięćdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy i stopień porucznika. Przyjemnie się na niego patrzyło, bieg tłumaczył zaczerwienienie na twarzy. Wszystko zgrywało się idealnie, nikt nie mógł podejrzewać niczego nieodpowiedniego...

Szczęście sprzyjało nie tylko Cass, lecz całej żołnierskiej tłuszczy. Dzień zaczynał się naprawdę pozytywnie. Zamiast mokrej, paskudnie nieprzyjemnej mgły poranek powitał ich czystym niebem, słońcem grzejącym nad głowami i optymalną temperaturą - nie za zimną, nie za gorącą, więc nikt nie pocił się jak świnia, ani nie szczękał zębami stojąc na placu apelowym w oczekiwaniu na Starego. On też o dziwo miał chyba lepszy czas, bo pojawił się równo z wybiciem 6:00, dzięki czemu 6:30 mundurowa masa była już wolna, gnając na śniadanie ile sił w nogach. Wśród nich była też Anderson, marząca tylko o nowym kubku kofeiny i czymś na ząb. Musiała się nażreć na zapas, bo dzisiejszy dzień miał jej zlecieć pod znakiem raportów i papierologii których nie lubiła, ale co począć? Rozkaz to rozkaz, tak samo jak obowiązek od którego nie ma wymówek.

Przebierając nogami po wydeptanym betonie nagle ujrzała znajomą chmurę rudych loków, płynących między jednostajną zielenią mundurów. Wbrew sobie zmrużyła lekko oczy, co było jej wersją uśmiechu przy świadkach i czym prędzej odbiła w lewo aby po potrąceniu paru szeregowych, zrównać się z medyczką.
- Dzień dobry Williams - przywitała się oficjalnym tonem, obrzucając dziewczynę uważnym spojrzeniem aby sprawdzić czy nie przetyrali jej za bardzo z rana, ani czy nie nosi śladów po sprzeczce z nadpobudliwymi żołdakami.

- Dzień dobry pani podoficer - odpowiedziała grzecznie kobieta, zerkając na Anderson ukradkiem. Viktoria wyglądała całkiem znośnie, poza otarciami na policzku, strupem na wardze, na której goiła się mała ranka oraz nieco ubrudzonym czole. W zasadzie, to wyglądała całkiem w normie, biorąc pod uwagę jej sprawność fizyczną.
- Robimy zakłady kto dziś będzie miał sznurek w środku kiełbasy? - dorzuciła z rozbawieniem, które próbowała ukryć, więc tylko jej kąciki ust lekko uniosły się ku górze.

- Regulamin to regulamin. Wedle przepisów ma być pięć centymetrów, więc dają pięć centymetrów. Kucharki i ich rodziny też muszą coś jeść, nie? Stawiam na nowych rekrutów, ich kolej na sznurki. Niech zaczną się igrzyska. - sierżant odpowiedziała z poważną miną, do której nie pasował wesoły ton. Humor jej dopisywał, widać wypiła poranne wiadro kawy i nie szukała sposobu jak zepsuć dzień młodszym szarżą, chociaż akurat do Williams nigdy nie odnosiła się w sposób wredny. Pobieżne oględziny też musiały nie wypaść najgorzej, bo wyższy rudzielec kiwnął oszczędnie głową, wracając do obserwacji mijanego otoczenia.
- Co wam dziś zaplanowali do roboty? - ściszyła głos - W razie gdyby było coś zbyt ciężkiego, mogę dać ci przydział do sprzątania magazynu sanitarki. Nosferatu kibluje, a po śniadaniu ma przyjść dostawa.

Viktoria posłała kobiecie uśmiech.
- Nie trzeba, jest okej. Akurat miałam dziwną noc i muszę wyszorować kawał korytarza i gabinet, bo mi jedna z żołnierzy nieco zakrwawiła. Ginekolog ze mnie raczej średni, ale zdaje się, że pękł jej mięśniak i upuściła sporo krwi - szepnęła do Cass tak, aby przypadkiem nie rozniosło się po grupie. Szły na tyle niespiesznie, że systematycznie zbliżały się do końca sznurka. - Co do kiełby, to zróbmy tak; kto trafi na sznur, ten frajer. Może któremuś z naszych dobrych kumpli wypadnie i będzie się z kogo nabijać. - uchachała się perfidnie.

Twarz Anderson drgnęła, gdy prawie wybuchnęła śmiechem. Zamaskowała to jednak, kaszląc w zwiniętą pięść. Nie wypadało aby rechotała przy świadkach, jeszcze ktoś by stwierdził że ma poczucie humoru mniej sztywne niż kij w dupie… niewybaczalne.
- Dobrze że cię mamy - powiedziała poważnie, zerkając na drugiego rudzielca ciepło i puściła jej oko - Frajer… masz kogoś konkretnego na myśli w tym tygodniu? Wiem, lista długa, zawiła. Możemy rzucać na frajera tygodnia… albo obrzucamy ich konserwami. Tymi zza magazynu, zielonymi i pełnymi życia. - zaproponowała, ostatkiem sił powstrzymując szeroki, perfidnie wredny wyszczerz, równie szczery i radosny jak zawsze w przypadku gdy dało się cieszyć cudzą krzywdą.

- Ach, nie ma to jak mieć władzę… Nagle się konserwy znajdują i tyle sposobów by patrzeć jak szlamy cierpią - westchnęła Viktoria jakby z rozmarzeniem. Było kilku kolesi, strasznie durne pały, którym by chętnie lewatywę bez znieczulenia robiła aż po same gardło. Wypchałaby im odbyt lepiej niż kolega z pryczy. - Także po prostu obserwujmy i czekajmy, coś się zawsze znajdzie. A jak twoje zdrowie? Nic niepokojącego się nie dzieje? - lekarka nie byłaby sobą, gdyby nie spytała o zdrowie.

- Z wielką władzą wiąże się wielka odpowiedzialność - sierżant mruknęła grobowym głosem i pokręciła głową - Ciągle dolega mi ból egzystencjalny, więc chyba trzeba będzie powtórzyć terapię winną. Pamiętam o cieście - łypnęła na drugiego rudzielca nawet pogodnie jak na nią, a lekarka uśmiechnęła się do niej stonowanie - Poza tym mam przeprowadzić ćwiczenia w terenie, parę miejsc zostało wolnych… i nie, w porządku - dodała poważniej - Pilnuję się, poza tym ostatnio nie miałam okazji na… wiesz co - parsknęła cicho - Wszystko pod kontrolą, miło że pytasz.

- Tęsknię za tym winem, choć nie było najlepsze - powróciła wspomnieniami do wieczoru spędzonego w piwnicy i westchnęła żałośnie. Tak zwolniły tempa że znalazły się już na końcu pochodu.
- Nawet nie wiesz jak bardzo mi niespieszno do kiełbasy… - mruknęła na temat śniadania, choć zabrzmiało to dwuznacznie w kontekście odpowiedzi na słowa Cass. Anderson była jednak świadoma, że Viktoria tak bardzo zajęta jest swoimi naukowymi sprawami, że nigdy nawet nie miała okazji, aby ktoś się do niej zbliżył i choćby pocałował. Zresztą, skutecznie odstraszała amantów swoimi złośliwościami.
- Jakby coś cię zaniepokoiło to możesz mnie o każdej porze nękać, porobimy kilka testów i badań, przy okazji znajdziesz mi interesujące zajęcie, będę miała co analizować - dorzuciła ze spokojem. - Jakie masz plany po śniadaniu? Ja posprzątam gabinet i się przejdę przewietrzyć. Liczę na to, że nic mi dnia nie zjebie.

Szlachcianka nie zdążyła otworzyć gęby, gdy nagle jak diabeł z pudełka wyskoczył z idącego równolegle tłumu pewien problem. Popatrzył na obie kobiety niebieskimi ślepiami. Anderson wyprężyła się odruchowo, salutem oddając honor starszemu stopniem. Patrzyła na niego z profesjonalnie kamienną gębą, a przynajmniej taką miała nadzieję. Już nie musiała rzucać mu ukradkowych spojrzeń gdy stał na środku placu, bo stał tuż przed nią.

- Spocznij Anderson - problem czy też słabość uśmiechnęła się pod nosem.

Kobieta wykonała rozkaz, a raczej prośbę. Zezwolenie. Mógłby wydać inne, też chętnie by je wykonała...
- Stało się coś, sir? - szybkie pytanie, krytyczna pozycja rudej brwi na czole. Tak... wychodziło naturalnie, profesjonalnie. Bez ślinotoku, a to już coś.

- Mam do ogarnięcia tonę papierów, a jestem niezręczny - porucznik wymownie spojrzał w dół na prawą dłoń o poparzonej skórze i usztywnionych trzech palcach. Że też Casandre nie zauważyła tego gdy go obiegała. Widać nie zwróciła uwagi akurat na ten element anatomii. - Wiem że dobrze piszesz. Jesteś naprawdę niezła - zrobił prawie niezauważalną przerwę, a w niebieski ślepiach błysnęło zadziorne rozbawienie - w kaligrafii. Śliczny charakter. Pisma.

- Dziękuję sir, staram się stawiać... poprzeczkę. Wysoko - kobieta odpowiedziała zgodnie z procedurami, zapominając że była głodna i chciała kawy. Obok przelewali się ludzie, więc oboje dali się porwać fali w kolorze moro. Śniadanie sierżant pochłaniała ekspresowo, prawie nie żyjąc tylko łykając i jako jedna z pierwszych odstawiła gary, wychodząc wyprostowana przed stołówkę i zanim się obejrzała miała już za plecami cień, ciągnący ją do papierkowej roboty. Nie znosiła wypełniania wniosków urlopowych i pisania raportów... ale jakoś z Danielsem w najbliższej okolicy nie umiała narzekać.

 
__________________
I see a red door and I want it painted black
No colors anymore I want them to turn black.

Ostatnio edytowane przez Trollka : 08-09-2019 o 22:49.
Trollka jest offline