- Nie boimy się... – odszczeknął Yahim. Był charakterny, to z pewnością, ale kłamać nie umiał. Bali się, i on, i pozostali. – Musimy do Medvednyj dotrzeć.
- Matulę wzieni... i papcia... – Jasnowłosa dziewczynka miała łzy w błękitnych oczach.
- Moich teź... – najmniejszy z nich zaczynał już chlipać.
Zaczynali kolejno mówić, bez ładu i składu, przerywając sobie wzajemnie.
- Oczy czorne mieli... Bili ich... I giganta Asmyła mieli... Ja kcem do mamy... To nie Asmył, on tylko dwie ręce ma...
Gnimnyr i Dołganie bezskutecznie próbowali uporządkować ich wypowiedzi. Z pomocą przyszedł znowu Yahim, uciszając dzieciaki.
- Starszych związali i wzięli. Wszystkich. My najmłodsi, nas puścili wolno.
Dzieci nie miały widocznych śladów mutacji. Były najzwyczajniejszymi w świecie dziećmi.
- Do mamy...