Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-09-2019, 21:15   #18
Amduat
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; namiot pułkownika Ohary
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 10:50 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Q3-t-6atIL0[/MEDIA]
Wnętrze namiotu nie zmieniło się praktycznie w ogóle, pomijając fakt, że teraz wystarczyło lekko uchylić świetlik i do wnętrza wpadało słoneczne światło, dzięki czemu odpadała konieczność palenia lamp i marnowania paliwa. Wciąż przy biurku siedział przygarbiony, siwy staruch, przeglądający stertę dokumentów i popijający z metalowego kubka. Na ścianie wisiał tykający zegar, za to stojący w kącie kaseciak został wyłączony. Pułkownik Ohara miał wystarczająco wiele powodów do migreny i bez trzeszczącego ustrojstwa. Oczywiście mógł przenieść się do swojej kwatery w budynku przy centrum placu, gdzie jego gabinet zajmował całe piętro… jednak w murowanych pomieszczeniach brakowało mu tej typowej dla wojska nuty brezentu i stęchlizny, do których przywykł jeszcze przed wojną i tak mu zostało.

- To wszyscy?
- spytał teoretycznie, raz jeszcze przebiegając wzrokiem listę ręcznie pisanych nazwisk: dwanaście pozycji, wypunktowanych z pedantyczną precyzją.

Stojący naprzeciwko kapitan kiwnął krótko głową.
- Tak sir - odpowiedział, a jego głos zmieszał się z pogłosem agresywnego krzyku dochodzącego od placu treningowego. Po nocnej ciszy i spokoju nie pozostał ślad, zupełnie jakby baza wraz z pojawieniem się pierwszych słonecznych promieni ożywała dźwiękami krzyków, nawoływań, gwizdów, ryku silników i oczywiście tupania niezliczonej ilości ciężkich, pastowanych na wysoki połysk butów.

- Nie kojarzę ich.

Tanner wzruszył ramionami. Darował sobie komentarz, że skoro stary zgred ma pod sobą ponad półtora tysięcy ludzi, nie ma w zwyczaju interesować się czymś poniżej oficera.

- Tego… tej… tego też nie… - staruch zadumał się, drapiąc zapadnięty policzek. Palcem drugiej ręki stukał w kolejne nazwiska.


- Te dwie to medyczki. - młodszy mężczyzna nachylił się nad biurkiem, pokazując końcem ołówka trzecie i piąte nazwisko. Potem wskazał kolejne - A to technik, rusznikarz.

- Szeregowi… - pułkownik skrzywił się z niesmakiem, łypiąc podejrzliwym wzrokiem na rozmówcę i czekał na wyjaśnienie.

- Są sprawdzeni, sir - odpowiedział od razu, pewnym głosem - Nie mamy lepszych specjalistów od medycyny niż te dwie. Przeszły szkolenie, są młode i pełne zapału, a do tego nie brak im zdrowego rozsądku. Do tego też nie ma żadnych zastrzeżeń. Wypytałem dokładnie. - puknął szóste nazwisko, ostatnie ze stopniem szeregowego.

- Anderson… czekaj - pułkownik zmrużył oczy i po chwili wyprostował plecy, gdy widocznie skojarzył o kogo chodzi - Nasza Federatka, ta ruda.

- Tak sir, ta ruda.

- Przypadkiem Daniels do niej czegoś nie miał?
- dowódca drążył dalej, na co jego podwładny pokręcił przecząco głową.

- Nie sir, sprawy służbowe. - odpowiedział szybko - Jest na liście do patentu, Daniels sam ją zarekomendował.

- Skoro tak
- pułkownik zbył sprawę, zajmując się rzeczami ważniejszymi. Pociągnął z kubka i złożył listę, kładąc ją na biurku prostopadle do podstawki lampki - Dawaj ją tutaj. Zobaczymy ile jest warta.

Tanner strzelił obcasami, okręcił się i wyszedł, rzucając nieśmiertelne “tajest”. Wrócił po chwili, podczas której pułkownik wyciągnął skąd drugi kubek i nalał bourbona do obu naczyń, jako że swoje zdążył opróżnić. Dla niepoznaki dolał kawy, albo dla smaku, bo przecież kryć się nie musiał. Czekali dobre pięć minut, nim poła namiotu nie uchyliła się, a do środka nie wsunęła się ruda głowa i reszta wysokiej żołnierki.

- Sierżant Anderson, na rozkaz - kobieta strzeliła obcasami, prężąc się dumnie i hardo patrząc przed siebie tam gdzie biurko Zgreda razem z jego naczelnym przydupasem, którzy szarżą zamiatali ją z planszy.

- Spocznijcie sierżancie - Ohara z kamienną twarzą obejrzał ją sobie od dołu do góry, oceniając na żywca i wcale się z tym nie kryjąc. Na koniec spojrzał jej prosto w oczy zimnym, skanującym wzrokiem przed którym nic się nie ukryło.

W namiocie zapanowała cisza, sekundy dłużyły się, a dwójka ludzi po obu stronach biurka przyglądała się sobie, aż na twarzy starucha pojawił się suchy, ale jednak uśmiech. Zwykle mało kto wytrzymywał tę próbę, a tu proszę. Kiwnął z uznaniem głową i wskazał rudzielca palcem.

- Podoba mi się - zarechotał do kapitana, a ten uśmiechnął się zdawkowo nim przeszli do meritum sprawy. Ohara musiał przyznać jeszcze jedno. Nawet gdy się dowiedziała o co chodzi, sierżant zrobiła się odrobinę bledsza, lecz rozumowała logicznie i zadawała logiczne pytania. Pozostawała opanowana mimo niecodziennej sytuacji - nie tak częste w ich świecie pełnym pozerów i tchórzy.

Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; warsztat techników
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 11:05 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.

Dzień w bazie wojskowej Jefferson City toczył się powoli, niczym grecka tragedia. Z początku nic nie zapowiadało kłopotów, rytm obowiązków i zajęć nie różnił się niczym od dnia poprzedniego i jeszcze poprzedniego. Wojskowa rutyna, do bólu przewidywalna i przez to ciężka do przetrawienia na dłuższą metę. Z drugiej strony dawała poczucie stabilizacji, porządku w ich pogrążonym w szaleństwie świecie, dzięki czemu dało poczuć się odrobinę bardziej domowo, nawet jeśli za młodu nikt nie wypełniał sobie czasu wolnego musztrą lub wartami, nie zawsze karnymi.

Żywa struktura pełna odzianych w mundury ludzi, zamkniętych wewnątrz podwójnego płotu z zasiekami, tętniła spokojnym, ułożonym życiem. Każdy wiedział co robić, a jeśli nie wiedział, zawsze znalazł się ktoś, kto mu to chętnie wyjaśnił w ten czy inny sposób. Dlatego tu i ówdzie dało się widzieć pojedyncze jednostki latające z ciężkimi plecakami, albo zakopane do ramion w dołach które z pasją i zaangażowaniem kopały. Znaczy o pasję dbała zwykle osoba w mundurze stojąca na poziomie gruntu i sprawnie tłumacząca jak pracę wykonać z zaangażowaniem, a że przekraczała dozwoloną dawkę decybeli? Ktoś w ogóle się tym przejmował?

Na pewno nie przejmował się oddział mechaników i techników, siedzący w kanciapie za rozwaloną AAAV. Układało się idealnie, zdjęta blacha przy silniku zasłaniała od widoku publicznego stół, na którym powinny piętrzyć się klucze i części mechaniczne. Zamiast tego leżały paczki fajek, konserwy, pojedyncze pestki i szlugi, trochę drobnych gambli.

- Rozdawaj Woods - padło sakramentalne zdanie, nim karty z sykiem nie popłynęły po stole, lądując przed każdym ze zgromadzonych przy blacie.

Grali już od dłuższego czasu, pula zmieniła się, w powietrzu unosiła się siwa chmura dymu z petów wszelkiej maści. Któryś z chłopaków miał zioło, więc szybko je rozwodniono, mieszając z tytoniem i zaraz sprawne ręce skręciły baterię skrętów z dodatkową zawartością, umilających grę. Inny koleś skołował bimber, jeszcze inny zagrychę z kuchni.
Rozgrywka trwała w najlepsze, eter wypełniła mieszanina śmiechu i bluzgów, gdzieś z rozwalonej amfibii płynęła muzyka, bo przynajmniej radio wciąż działało i grzechem byłoby nie skorzystać z dobrodziejstw natury nim pojawi się sierżant i zgodzi biedną żołnierską brać do ciężkiej, niewdzięcznej pracy.
Na razie jednak grała muzyka, lał się alkohol i aromatyczny dym wypełnił płuca. Partia leciała za partią, nikt nie myślał o trudzie i znoju dnia codziennego - tak właśnie brzmiała ich definicja szczęścia i gdy myśleli że właśnie je osiągnęli, bajka musiała zostać brutalnie przerwana.

Wpierw do warsztatu wpadł snop południowego światła, a wraz z nim jazgot jednostki żyjącej sobie swoim energicznym życiem poza bezpieczną strefą czterech murowanych ścian bez okien. Potem rozległo się echo szybkich kroków, biegu właściwie.
Wśród graczy rozległ się niechętny pomruk, twarze jak jeden mąż zwróciły się do źródła hałasu, jeszcze niewidocznego.

Ktoś splunął na podłogę, ktoś inny odruchowo zaczął się bawić nożem… a wtedy zza rozbebeszonej desantówki wyłonił się spocony, zaczerwieniony szeregowiec z letniego poboru. Leciał zaaferowany na łeb na szyję, prosto do ich kanciapy, a twarze sępów w pomieszczeniu stężały. Dało się wyczuć niezdrowe zainteresowanie i wyczekiwanie… równie empatyczne jak tylko się dało w przypadku gdy człowiek czeka na potknięcie bliźniego, będące już tuż tuż.

Młodzik biegł, gęby graczy zaczęły przypominać już jawnie sępie pyski i szeregowiec chyba coś wyczuł, albo w porę przypomniał sobie o czymś wyjątkowo ważnym, bo z piskiem opon zaczął hamować, ślizgając się na butach po podłodze i machając rozłożonymi ramionami aby zachować równowagę.

Zahamował tuż przed progiem, co wywołało niechętne westchnienia graczy. Zawód na ich twarzach był bardziej niż oczywisty, niektórzy machnęli rękami, a reszta wciąż przyglądała się intruzowi równie oczekująco co niechętnie.

Młody wyprężył się i wyciągnął rękę żeby zadrapać o framugę, a następnie stuknął obcasami stając na baczność.
- Ja kot szarobury, z kitą jak u wiewióry! Zadartą na wysokość Rushmore góry! - zaczął krzyczeć, patrząc w punkt przed sobą i próbując opanować oddech - Proszę generała fali o możliwość wejścia do sali!

Gracze popatrzyli po sobie, aż wreszcie najstarszy stopniem w ich kanciapie prychnął znad menażki bimbru.
- Zezwalam. Czego kocie?

- Pan kapitan wzywa do siebie! -
szeregowiec odkrzaczył odpowiedź. Zaraz też dodał kogo dokładnie, więc grono pokerzystów znów westchnęło ciężko. Mieli pograne, przynajmniej na razie, ale co zrobić? Przydupas starego wzywał, nie było wyboru.

Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; świetlica Tannera
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 11:05 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.

Wezwanie od Ojczyzny w postaci kapitana Tannera dopadło pechową dwunastkę w najróżniejszych miejscach i porach. Jedni pogrążeni byli w pracy, inni pili kawę i próbowali się komunikować werbalnie bez dodatkowej agresji, której zresztą pełno było w ich świecie i najbliższej okolicy. Jeszcze inni cięli w karty, ćwiczyli tężyznę fizyczną, bądź próbowali przetrwać kolejny nowy dzień w Jefferson City. Obóz żył swoim własnym rytmem i tylko parę leukocytów płynęło arteriami wyszukując odpowiednich komórek aby wezwać je przed oblicze sprawcze, prosto do świetlicy, gdzie Tanner miał swoją kanciapę, biuro i magazyn najpotrzebniejszych rzeczy - jak to w wojsku: minimalizacja potrzebnych środków przy maksymalnej optymalizacji efektów.

Świetlica była sporą, prostokątną salą wypełnioną skrzyniami i wciśniętymi między nie biurkiem kwatermistrza… przynajmniej ta część ogólna, dla petentów. Na lewo od biurka znajdował się krótki korytarzyk z dwiema parami drzwi. Te bliższe prowadziły do piwnicy i głównego magazynu, a te ostatnie otwierały prywatny gabinet Tannera.

Od kwatermistrza dowiedzieli się, że “kapitan rozmawia” i “wyjdzie jak skończy” - ile to miało potrwać? Nie wiadomo. Czekali i czekali, na szczęście mieli do siedzenia skrzynie, skrzynki lub taboret, a kwatermistrz nie interesował się nimi, wypełniając skrupulatnie stosy leżących przed nim papierów, do czasu aż drzwi na końcu korytarza skrzypnęły. Wtedy też wyszedł z nich Tanner, lecz nie był sam. Obok niego szła dumnie wyprostowana sierżant Anderson. Zatrzymali się przy biurku w części głównej.

- Wasi ludzie sierżancie - Tanner ruchem brody wskazał zbieraninę i wycofał się do gabinetu. Casandre część z nich znała lepiej, innych gorzej, ale wszystkich z widzenia. Bliżej, dogłębnie, za blisko - pozostali też ją kojarzyli przynajmniej z widzenia.

- W szeregu zbiórka - sierżant szczeknęła krótko, dając znać aby reszta przestała sterczeć sztywno i podeszła bliżej. Zaraz jedenastu “chętnych” ustawiło się w karnym rzędzie, patrząc prosto przed siebie. Ruda poprowadziła ich do gabinetu kapitana i wydała pozwolenie aby usiedli na przygotowanych krzesłach. Zerknęła na stojącego przy oknie przełożonego i założywszy ręce za plecy zaczęła się przechadzać przed zebranymi.

- To co teraz usłyszycie jest przeznaczone tylko do waszej wiadomości - zaczęła spokojnym głosem, poświęcając każdemu dłuższe spojrzenie równie ciężkie co tona zamrożonego gruzu. - Jakiekolwiek przekazanie dalej otrzymanych tutaj informacji wiąże się ze złamaniem tajemnicy wojskowej, co w zaistniałej sytuacji równa się błyskawicznym zorganizowaniem sądu polowego - mówiła suchym tonem, po kolei przechadzając się przed siedzącym tłumem i nikt na kogo padło jej oceniające spojrzenie nie był w stanie go wytrzymać. Po kolei pochylali głowy, szukając nagle czegoś interesującego w podłodze albo własnych butach. Najdłużej wytrzymał kapral Williams, lecz i on musiał skapitulować.

Sierżant jednak nie pastwiła się, mówiła dalej.
- Wczoraj, o godzinie 22:06 z portu czternaście mil od garnizonu Columbia dokonano zawłaszczenia mienia naszej Armii, w postaci ciężarówki M35 wraz z załadowanym na nią sprzętem. Ciężarówka zmierzała z Saint Louis do Kansas City jak część misji o kryptonimie “Arka”. Do garnizonu Columbia Arka dotrzeć miała równo o godzinie 23:00, niestety na oddział ją eskortujący napadnięto. Informacje o zajściu przekazano nam drogą radiową o godzinie 2:40 - zrobiła przerwę, wracając na mniej więcej środek grupy i wznowiła odprawę.
- Na pokładzie Arki znajdował się kierowca i ośmiu ludzi obstawy plus radio. 0 2:15 do garnizonu dotarło dwóch, z czego jeden zapadł w śpiączkę, a drugi gada bez sensu. Według posiadanych przed nas informacji podano im środki halucynogenne, dodatkowo dźgnięto nożem i ostrzelano z broni małego kalibru. Nie wiemy co tam się stało, ale naszym zadaniem jest odzyskanie naszej własności i przekazanie jej do garnizonu w Kansas City, gdzie zostanie przekazana docelowo oddziałowi Posterunku i przetransportowana na Front. Misja ma najwyższy priorytet… i wysoki priorytet ryzyka. Naszym zadaniem jest nie znalezienie zaginionych żołnierzy, do tego już powołano inną ekipę. My mamy odnaleźć Arkę, zanim ten kto ją porwał zorientuje się co wiozła. Nie wykluczamy opcji, że to kradzież na zlecenie. - Kobieta nabrała powietrza i zrobiła prawie niezauważalną przerwę.

- Arka przewozi metalową skrzynię z ładunkiem termojądrowym mocy 20 megaton. W wyniku eksplozji wielostopniowej bomby wodorowej o mocy 20 MT, kula ognia ogarnia obszar w odległości ok. 3 km w każdym kierunku od punktu detonacji - tak zwana strefa zero. W odległości do 6,4 kilometra podmuch powietrza powoduje skokowy wzrost ciśnienia do ok. 440 kPa, zaś prędkość wiatru przekracza 1040 km/h. Powoduje to zdruzgotanie nawet ukrytych pod ziemią schronów przeciw bombowych. Na dystansie 26,6 km od miejsca detonacji rozszerzająca się fala cieplna zdolna jest do zapalenia wszystkich materiałów palnych na swej drodze, zaś prędkość wiatru na tym obszarze przekracza 160 km/h. Wiatr ten roznosi ogień na dalsze kilkanaście kilometrów, powodując na całym obszarze „burzę ogniową”. Szacunkowo jeśli bomba zostanie zdetonowana w naszej okolicy, zginie 80% populacji naszej okolicy. Reszta zaliczać się będzie do rannych od uderzeń niesionych wiatrem płonących szczątków, ciężko poparzonych, z utratą słuchu, wzroku czy też spowodowanym olbrzymim ciśnieniem powietrza pęknięciem płuc. Macie godzinę aby pobrać sprzęt z magazynu, spakować się i czekać przed główną bramą na transport. - wzięła oddech i dodała na sam koniec nieśmiertelne - Pytania?
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline