Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-09-2019, 16:00   #136
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Alvarez „Perez” Oreja

Ucho obserwował dyskretnie jadłodajnię, w której El Morte urządził sobie pieprzoną Armię Zbawienia. Dzień obudził się na dobre i słońce wystrzeliło nad budynki Mazaltan. Ogromna – złoto-pomarańczowa kula, która wydawała się wręcz wypalać mu oczy. Stanął w cieniu, ale i to nie pomagało za bardzo.

W dzień – co zauważył z lekkim niepokojem – jego oczy stawały się przeszkodą. To, co w nocy było zmysłem drapieżnika, teraz okazało się słabością. I wkurwiało. Bo Perez nie cierpiał słabości.

W końcu znalazł rozwiązanie. Zaczepił jakiegoś fagasa i zabrał mu okulary przeciwsłoneczne. Gostek nie oponował. A szkoda.

Skryty za ciemnymi szkłami obserwował dalej, jak pod garkuchnią tworzyła się kolejka darmozjadów i pasożytów. Kobiet, mężczyzn – w rożnym wieku, i dzieci. Długi wąż ludzkich nierobów, żerujących na naiwności innych. W dobroć serca Ucho nie wierzył.

Nie potrafił rozgryźć El Morte. Po co zabójcy, który wzbudzał lęk nawet istot z piekła rodem, była potrzebna ta dobroczynność? Po jaką cholerę?
Nic się nie działo do momentu, aż obsada jadłodajni zaczęła wydawać żarcie, na które hołota rzuciła się, jak szakale na padlinę. Wrzeszcząc jak dzikusy, przepychając się, kłócąc. Nikt z wolontariuszy nie reagował.

Przed miejscem wydawania posiłków pojawił się nagle El Morte i hałas ucichł. Ludzie uspokoili się, grzecznie czekali na swoją kolej. Wystarczyła sama obecność zabójcy.

Kim lub czym on był? Bo przecież nikt, kto ma taki wpływ na tłumy, nie jest kimś zwyczajnym.

Potem, jakby nigdy nic, El Morte ruszył w dół ulicy. Szedł spokojnym, sprężystym krokiem oddalając się od Ucha. Wyglądał jak ktoś, kto wybrał się na przechadzkę. A to – nie wiadomo dlaczego – budziło w Uchu irracjonalny lęk.

Pozostali

- Dobrze poszło - skomentował Angelo, który dopiero teraz pozwolił sobie puścić kierownicę. Choć na jego twarzy widniał uśmiech, kłykcie wciąż miał pobielałe od mocnego zaciskania. - Musimy gdzieś się przyczaić, puta. Ale nie u mnie, za łatwo nas tam znaleźć. Gdzieś, gdzie się nas nie spodziewają. Wieczorem mam odebrać zamówione pukawki na wilkołaki, potem... możemy zatańczyć nawet z diabłem.

To im się spodobało. Ustalili miejsce wieczornego spotkania, uścisnęli sobie dłonie i rozeszli, pojedynczo, do innych zadań. Torbę z pieniędzmi i prochami wziął Angelo. Nie bardzo wiedział co ma z nią zrobić, ale przecież nie mógł zostawić jej w podziurawionym samochodzie.

Juan Maria Alvarez

Juan wybrał się na spacer do wytwórcy garnków. Niestety, był jeden mały kłopot. Coco, ten szajbus, nie powiedział, jak ten garncarz – okultysta się nazywa. Jednak Juan nie urodził się wczoraj.

Dłuższy spacer, w którym słońce obudzone nad miastem boleśnie piekło go w oczy, Juan odnalazł to czego szukał. Mały sklep, na obrzeżach dzielnicy turystycznej. Mieszkała w nim stara brujah. Wiedźma, zarabiająca na życie stawianiem kart, praktykami voo-doo i innymi pierdołami. Ćpunka, którą znał od dość dawna i dostarczał towar od Psa. Florentina Irenez zwana Flor. Zęby zżarte przez drugi, oddech cuchnący tequilą i zawsze brudne, pozlepiane w strąki włoscy – również pod pachami i czasami, wystające z nogawek przykrótkich spodenek. Lat na pewno coś koło pięćdziesięciu. Wyglądająca jednak na niemal dziesięć lat starszą.

Kilka minut czekał, aż Flor otworzy drzwi do starej przyczepy, w której pomieszkiwała. Zawsze czekał.

- Juan. Mój piękny. Wejdziesz?

Nie miał zamiaru. Przyczepa Flor zawsze śmierdziała czymś nieprzyjemnie – jakimś gnijącym mlekiem czy innym serem. Teraz też czuł ten zapach. Mocniej. Intensywnej. Zapewne to zaleta tego, co płynęło w jego żyłach.

- Nie. Śpieszę się. Szukam kolesia, który robi garnki rytualne, magiczne, czy jakieś takie. Znasz kogoś takiego.

Pokazał jej banknot. Pięć amerykańskich dolarów. W sam raz na działkę jej ulubionych landrynek.

- Chodzi ci o Dimasa? Dimasa Juana Carlosa?
- Może. Znasz innych.
- No w sumie to nie. O nim tylko słyszałam.
- To pewnie tak. Gdzie go znajdę?

Godzinę później dotarł do miejsca, które opisała mu Flor. Znów obrzeża gorszej dzielnicy. Oznaczonej symbolami kartelu. Nie szkodzi. Slumsy. Wszedł na ubitą drogę, odnalazł dom, który opisała mu Flor. Wszedł na podwórko, na którym bawiły się jakieś dzieciaki.

Na widok Juana przerwały zabawę i wpatrzyły się w niego z niepokojem.
Zza zagraconej szopy pojawił się starszy mężczyzna.

Starszy już, ale nadal o bystrym spojrzeniu. Juan zaczynał żałować, że w dzień nie dostrzega tych dziwnych świateł, które otaczały ludzi w nocy. Mężczyzna spojrzał na niego z niepokojem, podobnie jak dzieciaki.

- Do domu – rzucił i dzieci pobiegły w stronę szopy, którą można było nazwać domem.
- Czy ty jesteś Dimas? – zapytał Juan, chociaż wyraźnie ujrzał glinę zasychającą na dłoniach mężczyzny.
- Tak. Jak mogę pomóc?

Głos mężczyzny był spokojny. Opanowany.

Hernan Juan Selcado

Rozrywka, rozrywką ale musieli jeszcze wywiązać się z zadań powierzonych im przez Mistrza, więc kiedy tylko szum ciężkich pojazdów z policją oddalił się na bezpieczną odległość Hernan, podobnie jak reszta gangu, oddalił się z miejsca, gdzie porzucili ostrzelany samochód.

Nie śpieszył się. Z jego wyliczeń wynikało, że ma jeszcze trochę czasu nim Marrisa Miquelitta Hernandez.

Selcado znał miasto i dotarł na znany mu już dobrze adres jakieś pół godziny przed tym nim, jak podejrzewał, jego cel opuści mieszkanie. Udając człowieka czekającego na przyjazd miejskiego autobusu, który akurat niedaleko od domu Marissy miał swój przystanek, obserwował otoczenie co jakiś czas, bezwiednie, kierując wzrok na dom, w którym wczorajszej nocy zabił tę parę frajerów.
I wtedy ją ujrzał, jak wychodziła z mieszkania. Średniego wzrostu. Zgrabna.

Elegancko ubrana. Kobieta z klasą.

Latynoski były piękne. I Hernan był gotów odstrzelić tępy łeb każdemu, kto by temu zaprzeczył. Ale ta, ta była… zjawiskowa. Niczym bogini, która zeszła na ziemię, by oszołomić swoją urodą maluczkich.

Oniemiał i trwał tak przez dłuższą chwilę. Potem jednak otrząsnął się i ruszył w stronę kobiety, tylko po to, aby zatrzymać się po kilku krokach. Zagubiony w myślach. Zatopiony w słońcu.

Z tego dziwnego stanu wyrwał go klakson. To był autobus. Stał na ulicy, trąbiąc na Hernana, który z kolei stał na wjeździe na przystanek blokując pojazd.
Kierowca autobusu coś pokrzykiwał machając na niego wściekle łapami. Marissa gdzieś zniknęła podobnie zresztą, jak kilka minut, w czym zorientował się zdezorientowany Hernan chwilę potem.

Teraz rozumiał co miał na myśli Mistrz mówiąc, ze nikt z jego rodzaju nie może zbliżyć się do lekarki.

Puta! Musiał coś wymyślić.

Zszedł z ulicy nie prowokując spięcia w pobliżu miejsca, gdzie zamordował dwie osoby. Zbyt duże ryzyko, że ktoś powiąże jedno z drugim.

Angelo Gabriel Martinez

Angelo zabrał walizkę z kasą i kokainą. Nie bardzo wiedział co ma z nią zrobić, ale przecież nie mógł zostawić jej w podziurawionym samochodzie.

Po drodze jednak, depcząc uliczki Mazaltan, wpadł na pomysł, co zrobić z łupem ze strzelaniny. Niedaleko miał własną, prywatną kryjówkę. Jeszcze z czasów gdy żył jego brat.

Warsztat samochodowy należący do ich dalszego krewnego – Eustaquio Germána.

Eustaquio był dyskretnym człowiekiem. Kiedyś kradł samochody, ale potem ustatkował się, co nie oznaczało że czasami nie pomagał przebić lewych numerów, załatwić trudniejszych części, czy nawet opchnąć trochę śniegu klientom. Nic wielkiego, ale był godnym zaufania człowiekiem.
Eustaquio był u siebie, to znaczy w przybudówce nad warsztatem, w którym zatrudniał kilka osób.

Na widok krewniaka ucieszył się szczerze.

Dla Germana więzy rodzinne znaczyły bardzo wiele. I dlatego, miedzy innymi, Angelo nie wciągał Eustaquio w lewe interesy. Przy czym przetrzymanie trefnego towaru nie było niczym wielkim. Większość lokalnej policji, gdyby nawet znalazła fanty u Eustaquio, wzięłaby część kasy i udawała, że niczego nie widziała. Uczciwi ludzie, na miarę Mazaltan, byli cenieni. A Eustaquio był uczciwy, jak na Mazaltan i miał przez to sporo kontaktów, których nigdy, ale to nigdy, nie nadużywał.

Angelo przywitał się z dalekim krewniakiem, grzecznie przyjął herbatę w małym kubeczku i wyłuszczył mu problem teczki. Eustaquio nie pytał. Zabrał walizkę umawiając, ze gdyby Angelo nie mógł jej odebrać osobiście, przysłany przez niego człowiek miał powiedzieć, jaki gatunek herbaty pili.

To był oolong.

Potem pogawędzili chwilę, powspominali innych członków rodziny, a na odchodnym Eustaquio uścisnął dłoń Angelo i patrząc mu prosto w oczy zadał niespodziewane pytanie.

- Kiedy zamierzasz z tym skończyć?

To był pierwszy raz w życiu, kiedy German pytał o coś takiego. A pytanie, nie wiadomo dlaczego, poruszyło jakąś czułą strunę w duszy Angelo. Może dlatego, że podobne zadał swojemu bratu, na dzień przed tym, nim stało się to, co się stało.

Angelo nie odpowiedział. Oddał uścisk i ruszył załatwiać inne sprawy.

Czuł się dziwnie odpowiedzialny za gang. Wiedział, że t jego decyzje poprowadzą go do zwycięstwa. Pozostawało tylko pytanie, czy uda mu się zapanować nad tą bandą indywidualistów. Jeśli oczywiście los nie pokrzyżuje mu planów. Albo Mistrz nie zdecyduje się ich pozabijać. Albo wrogowie Mistrza.

Albo…

Angelo był już blisko fury, którą pożyczył mu Eustaquio, gdy usłyszał motocykl. I po chwili zza zakrętu wyjechał jakiś koleś w barwach Aztecs MC. Jechał jakby nigdy nic, kierując się prosto w stronę warsztatu jego krewniaka.

Angelo znał typa. To był Remigio. Członek klubu Outlaws, aspirujący do kurtki Azteców.

Tylko co ten fagas robił pod warsztatem Germana?

Tito Alvarez

Kiedy gang się rozdzielał Tito opuścił wrak samochodu jako jeden z ostatnich. Szedł spokojnym tempem. W jego wieku nie potrzebował już się spieszyć. Biegi były dobre dla młodych. Narwanych. On czuł się i w sumie był już ponad to. Ponad tę zbędną bieganinę życia codziennego.

Słońce paliło mu oczy. Żarem, który powodował, że czuł się jak niegdyś, na kacu po wódzie i narkotykach, które zdarzało mu się przeżywać w czasach młodzieńczych eksperymentów. Szybko więc kupił najtańsze okulary przeciwsłoneczne od jakiegoś dzieciaka. Ciemne szkła pomogły. Odrobinę.
Słońce jeszcze nie było dla niego katem, ale już był wrogiem.

Szybko więc poszukał miejsca, gdzie mógł skryć się przed nienawistnymi promieniami dziennej gwiazdy.

Padło na jakąś małą jadalnię – z taco, tanim piwem, lemoniadą, owocami morza w panierce i gotowaną fasolą. Zamówił coś, czego i tak nie miał zamiaru zjeść i trochę piwa, które smakowało jak płyn hamulcowy i usiadł udając klienta, pod jedną z parasolek ustawionych pod ścianą małego lokalu.

Wsłuchiwał się rozmowom ludzi – zwykłym, nic nie znaczącym, banalnym i udawał, że jest jednym z nich. Jego myśli błądziły, niemal obsesyjnie, wokół Oszusta i tego co Tito doświadczył w jego małym warsztacie zegarmistrzowskim.

Po chwili podjął decyzję.

Zostawił nietknięte jedzenie i niedopite piwo, i ruszył w stronę Salvatore Plaza, pod kontakt wskazany przez Oszusta.

El Morte. Śmierć. Cyngiel do wynajęcia, który mógł pomóc im z Uccozem.

Co prawda Angelo już stwierdził, że coś załatwił, ale Tito lubił mieć wyjście awaryjne. Plan B. Za długo już żył na tym świecie, by zapominać o planach awaryjnych.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 18-09-2019 o 16:24.
Armiel jest offline